Archiwa miesięczne: Czerwiec 2011

Niewidzialna?

Kobiety po pięćdziesiątce czują się jakby znikały, przestają być zauważane? Zainspirowana wywiadem na ten temat z „Wysokich obcasów” pomyślałam, że to święta prawda. Sama miewałam i miewam (ostatnio coraz rzadziej) podobne odczucia. Niewidzialna dla otoczenia, dla bliskich, dla mężczyzn… A dla samej siebie też niewidzialna? Mam wrażenie, że tylko kobiety, które chcą zniknąć dla świata znikają, więc ta niewidzialność jest od nas zależna. Wystarczy chcieć być widzialną, aby tak się stało. I to nie tylko kwestia czerwonej marynarki, granatowych spodni i białej bluzki z czerwonymi koralami spowodowała, że dziś czułam się wyjątkowo widzialna. Nie miało dla mnie znaczenia, czy ktoś zwróci na mnie uwagę, na mój „wesoły” strój, obejrzy się, uśmiechnie, bo ja po prostu całą sobą czułam, że jestem widzialna i nie zależało mi na potwierdzeniu tego „na zewnątrz”. Bo widzialność ze środka wypływa, aczkolwiek czerwona marynarka nie jest chyba taka kompletnie nieważna, bo często wyraża to, co nam w duszy gra 😉

Wygląd ma znaczenie, ale na pustkę i mroczną duszę, żaden makijaż i żaden strój nie pomogą. Dlatego tak samo staram się pracować nad wyglądem jak i nad życiem wewnętrznym. Zamiast zamartwiać się tym, co o mnie inni powiedzą, albo nie powiedzą, jak inni mnie ocenią, skrytykują, po prostu buduję poczucie pewności siebie (własnej wartości, asertywności, etc.), które zostało ostatnimi czasy nadwątlone, a może nigdy jakieś wielkie nie było. Nie mam już żadnego wpływu na to, co było, nie mam dużego wpływu na to, co będzie, ale na to co mogę dziś sama zrobić mam wpływ. Czasami budząc się w nienajlepszym nastroju sama do siebie mówię – masz dwa wyjścia, albo zaczniesz ten dzień skwaszona, albo radosna. Nie zawsze te nasze ponure nastroje wynikają z …niczego, owszem mamy problemy, coś nas wkurzy, coś nam się nie uda. Ale nadal mamy dwie możliwości: jedna to tkwić w żalu i pretensji, że świat nam kłody pod nogi rzuca, że starość nie radość, etc. po prostu dokonujemy wyboru bardziej dla nas korzystnego, wybieramy uśmiech, spokój i dystans. Nic nas wtedy nie rusza. Kiedy ruszamy w świat z pozytywnymi emocjami, to takie przyciągniemy, a jeśli trafimy na złośliwość to po prostu ją zignorujemy. Przyciągamy to, co sami wysyłamy.

Spotkanie

Czeka mnie spotkanie z kimś, kogo znam i jednocześnie nie znam, czuję się tak, jakbym go znała wiele lat ale… w innym wymiarze. Rozmawiamy telefonicznie, wymieniamy maile, znamy swój wygląd ze zdjęć zamieszczonych na firmowych portalach. Najpierw mieliśmy kontakt służbowy, potem bardziej prywatny, a teraz przyjeżdża.

On, Darek, na stałe na obczyźnie od wielu lat.  Spędzi w moim mieście trzy dni, nie ma tu żadnych spraw służbowych, przyjedzie specjalnie po to, abyśmy się poznali face to face. Dlaczego? Dlaczego powinniśmy się – moim zdaniem – poznać? Polubiliśmy się w sferze wirtualno-werbalnej, czy nie jest naturalną ochota skonfrontowania tej sympatii w tzw. realu? Ja nie mam co do tego wątpliwości, Darek chyba też do takich wniosków doszedł, skoro przyjeżdża. No cóż, trochę go do tego kroku przekonywałam, jako zwolenniczka bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Nasz relacja jest … kumpelska. Rozumiemy się dobrze, podobnie postrzegamy świat, potrafimy rozmawiać o sprawach smutnych i wesołych, przy czym albo łezka nam się w oku zakręci, albo śmiejemy się do rozpuku. Jeśli ludzie dążą do kontaktu ze sobą przez jakiś czas, rok, dwa, pięć, to znaczy, że ma sens pogłębianie tej relacji. Trudno mi zrozumieć sytuację, że ludzie utrzymują kontakt mailowy i telefoniczny, a nie chcą siebie zobaczyć, dotknąć, poczuć.

Kontakt osobisty jest dla mnie bardzo ważny, choć może być rzadki to jednak pozwala na urzeczywistnienie postaci, pozwala na weryfikację dwóch światów, chodzi o prawdziwość relacji. Taka wirtualna relacja jest po prostu nie do końca naturalna, choć może zadowalająca dla niektórych, ale dla mnie nie.

Chcę zobaczyć, jaką Darek ma mimikę twarzy, w jak sposób porusza się, jakie są jego gesty, odruchy, etc.

Zobaczmy co będzie, co się zdarzy, jak na siebie zareagujemy, niczego nie zakładam, że się zdarzy i niczego nie wykluczam, że się nie zdarzy….

Czasem tak dziwnie sie składa, że rzeczy niemożliwe stają się możliwe…sytuacje rozwiązują się jakoś dziwnym trafem same…nie trzeba nic robić, niczego burzyć…samo się prostuje. Tak właśnie chcę, aby było.

O paleniu raz jeszcze…

Tęsknota za dymkiem

Spotkałam dawno niewidzianą koleżankę, starą palaczkę 😉 okazja towarzyska, w ręku lampka wina, oczywiście palenie możliwe gdzieś przy wyjściu, w przeciągu. Kolega idzie zapalić, a my obie dziękujemy, ale nie korzystamy. Ooo, rzuciłaś palenie? – pytamy siebie wzajemnie. Bożena wzdycha i ze smutkiem w glosie mówi – dwa lata już nie palę. Ale ciężko mi.

– Po takim czasie wciąż czujesz żal za paleniem?

– Tak, tęsknie za papierosem. Brakuje mi tej … przyjemności w wielu sytuacjach.

Zdziwiłam się trochę, że po tak długim czasie można jeszcze czuć taką tęsknotę za dymkiem. Ja niczego takiego nie doświadczam. Wprost przeciwnie, ja wciąż cieszę się z faktu niepalenia. Czy to wpływ książki Alana Carra? Możliwe. Właśnie w tej książce znalazłam i zapamiętałam to, że można po odstawieniu palenia czuć radość, satysfakcję, same pozytywne uczucia. Kiedy to czytałam, jeszcze paląc, wydawało mi się bardzo trudne w realizacji, ale byłam przekonana co do skuteczności takiej postawy.

Bo kiedy nasze odstawienie palenia traktujemy jako wielkie poświęcenie, jako coś, do czego zrobienia czuliśmy się w jakimś sensie zmuszeni, jako cierpienie. Bo kiedy odczuwamy często tęsknotę za paleniem, wspominamy cudowne chwile zaciągania się dymkiem. Kiedy marzymy o tym, aby znów móc palić, wtedy mamy PROBLEM. Wystarczy coś, co wyzwoli chęć sięgnięcia po papierosa. Wystarczy impuls, wystarczy trudny i stresujący moment w życiu. Bo cierpiący z powodu braku czegoś człowiek, ma w sobie naturalną tendencję do  gloryfikowania tego, do uznawania jako potencjalną nagrodę za cierpienia. Od takiego przekonania dzieli nas tylko mały kroczek od zapalenia. Można to określić mianem „prania mózgu”, który sami sobie fundujemy. Nie twierdzę, że nie tkwię w podobnym mechanizmie, czyli robię sobie „pranie mózgu”, ale u mnie to ma akurat pozytywny cel. Dla mnie zapalenie kiedyś w przyszłości papierosa, byłoby porażką, byłoby końcem radości, jakie daje mi niepalenie, byłoby po prostu wkroczeniem na drogę ponownego cierpienia. Natomiast w przypadku mojej, wspomnianej na wstępie, koleżanki Bożeny jest odwrotnie. Zapalenie byłoby dla niej końcem cierpienia i zaspokojeniem tęsknoty za papierosem. Która postawa bardziej rokuje na przyszłość? Z pewną dozą nieskromności pozwolę sobie wyrazić pogląd, że jednak moja.

Zakazy palenia

Kiedy jeszcze rozkoszowałam się (czyli podtruwałam) dymem papierosowym, słysząc o planach wprowadzenia restrykcyjnej ustawy antynikotynowej czułam, że ogarnia mnie czarna rozpacz. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie w pubie czy innym przybytku publicznym bez papierosa. Nie mogłam sobie wyobrazić sytuacji, że na przystanku tramwajowym przyparta do muru głodem nikotynowym, nie będę mogła sięgnąć do paczki i zaciągnąć się dymem. A jeśli jakoś przełamałabym strach przed mandatem 500 zł, to i tak zapewne naraziłabym się na ostracyzm innych użytkowników przystanku.

Ale jako się rzekło to wszystko działo się w zamierzchłej przeszłości, kiedy paliłam jak smok i dziś wprowadzenie ustawy ani mnie ziębi, ani grzeje. Dystansuje się od ich zwolenników jak i przeciwników. Nie jestem jakoś szczególnie ortodoksyjna w stosunku do namiętnych palaczy. Moi ulubieni palacze to przeurocza Maria Czubaszek i błyskotliwy Jacek Żakowski. Myślę, że w towarzystwie tych osób mogłabym wdychać opary dymu bez protestu (aczkolwiek rzadko). Co do innych osób mówię zdecydowanie NIE. Również do mojego sąsiada, który wychodzi na dymka na balkon i jakoś tak wiatr wieje w moją stronę. Nawet kiedy sama paliłam jak smok, poranne zapachy z balkonu sąsiada, nie wywoływały mojego aplauzu, wprost przeciwnie. Rozumiałam jednak potrzebę i łączyłam się z sąsiadem w bólu, który uśmierzyć mogła jedynie nikotyna.

Teraz ja jestem już od nikotyny uwolniona, przynajmniej dziś, tu i teraz, mogę to powiedzieć. Natomiast sąsiad nadal uprawia swoje balkonowe praktyki. No cóż, pozostaje mi zamykać okno, co w chłodniejsze dni staje się już u mnie normą. Tak sobie wspominam, że kiedy paliłam to musiałam na noc zostawiać uchylone okno, nawet kiedy mróz był siarczysty, bo wolałam zmarznąć niż wdychać zapach papierosowego dymu. Oj dużo się zmieniło w moich nawykach, moich neurozach, w miejsce papierosa redukującego napięcie (oczywiście jedynie w przekonaniu palacza) przyszły inne sposoby regulowania napięć i emocji jak choćby jedzenie. Z jedzeniem jest tak, że niesposób go całkowicie odstawić, dlatego tak trudno je ograniczyć 😉

Ale z jedzeniem też sobie poradziłam i też pomógł mi Pan Allen Carr. Chyba muszę mu pomnik postawić. 😉

Słaba silna wola

Unikam określenia, że „rzuciłam palenie”. Chyba ma to związek z faktem, że w moim przekonaniu palaczem, czy nałogowcem innej maści zostaje się do końca życia. Nadal jestem palaczką, choć obecnie nie palę, tak jak alkoholicy, którzy pomimo abstynencji zostają nimi do końca życia.

Poza tym słowo „rzucić” łączy się z jakąś strata. A ja nic nie straciłam, ja wiele zyskałam i to jest najważniejsze.

Jak skutecznie przestać palić? Po raz kolejny spróbuję odpowiedzieć. Po prostu trzeba tego naprawdę chcieć, a właściwie mieć dość palenia.

Trzeba przestać lubić palenie.

 Jak można lubić palenie? – zapyta niepalący.

 Ale palacz chwyta się wszystkiego, co racjonalizuje jakoś jego działanie.

Moja koleżanka, nadal paląca mówi  – palę, bo lubię…

Ja w to nie wierzę, bo za długo paliłam i za długo mówiłam to samo, choć wcale tak nie myślałam. Znajdowałam argumenty, które pozwalały mi dalej palić.

A to, że jak rzucę to przytyję i będę gruba jak Andrzej, któremu przybyło 20 kg. A to, że będę miała „syndrom odstawienia” jak Kaśka i będę cierpieć okrutne katusze.Kiedyś, jako jeszcze palaczka, byłam na firmowej imprezie, ktoś zamówił stolik w nieznanej mi knajpie, jak weszłam i okazało się, że w całej restauracji nie wolno palić myślałam, że eksploduję z chęci zapalenia. Była wtedy mroźna zima, więc wyjście na zewnątrz na dymka nie wchodziło w grę. Starałam się opanować, co mi się udało po kilkunastu minutach, a potem bawiłam się świetnie. Wiedząc, że nie mogę zapalić, pogodziłam się z tym i zapomniałam na ten czas spędzony w restauracji, że w ogóle palę. No właśnie, to jest chyba sedno problemu.

Kiedy chce się przestać palić skutecznie, trzeba zapomnieć, że kiedykolwiek się paliło, trzeba stać się osobą niepalącą (mentalnie).

Dzięki temu niepotrzebna jest do niepalenia silna wola.

Bo silna wola to jest to, co ja posiadam w śladowych ilościach, więc niech nikt mi nie mówi, że nie paląc ponad pół roku musiałam korzystać z silnej woli. Gdybym musiała, to bym przegrała i tyle.

Ci, którzy rzucają przy użyciu silnej woli najczęściej poddają się prędzej czy później. Bo oni wciąż tęsknią za paleniem, poświęcają się nie paląc. Ja tego nie odczuwam. Ja patrzę na palących na ulicy, na przystankach może nie ze współczuciem, a raczej ze świadomością, że mam to za sobą i wcale nie tęsknię.

Dla jasności, wcale nie jest powiedziane, że i ja nie poddam się któregoś pięknego dnia. Jedyne, co powoduje, że wątpię w swój powrót do nałogu, to kompletny brak w głowie jakiegokolwiek argumentu, aby wrócić.

Po co miałabym znów sięgnąć po papierosa? Bo ładnie z nim wyglądam? Bzdura. Bo palenie mnie odstresowuje? Wprost przeciwnie. Bo palenie sprawia mi przyjemność? Nie sprawia. Ja sobie wmawiałam, że to jest mi do czegoś potrzebne, że to lubię.

Nie widzę żadnego powodu, aby wrócić do nałogu, więc po co miałabym to zrobić.

Szczęście…

Czasami proste prawdy trafiają do nas dopiero wtedy, kiedy zostaną wypowiedziane przez inne osoby. Nie musi to być ktoś, kogo darzymy jakąś szczególną sympatią. Nie musi to być autorytet. Każdy człowiek nosi w sobie jakąś prawdę, sztuką jest potrafić z prawdy innych czerpać dla siebie to co dobre, w ten sposób wzbogacamy siebie.

Ktoś powiedział, że jednym z warunków szczęścia są …żyjący rodzice.

W tym kontekście jestem szczęściarą.

Kiedy żyją nie doceniamy ich, nie okazujemy uczuć, albo robimy to zbyt rzadko. Mamy z rodzicami swoje rachunki krzywd, czegoś nam w dzieciństwie nie dali, i nie mam tu na myśli dóbr materialnych. Może tata lub mama nie potrafili wyrażać uczuć i zapewnili nam tzw. zimny chów, którego konsekwencje możemy odczuwać w relacjach z ludźmi, a zwłaszcza możemy mieć problemy z otwarciem się na innych, budowaniem prawdziwej bliskości.

Kiedy w dzieciństwie któreś z rodziców było obojętne, próbowaliśmy za wszelką cenę zdobyć ich miłość, ten brak, ta pustka ciąży nam potem przez całe życie. Można mieć całkiem poukładane życie, ale w środku nadal wieje pustką i nie wiemy, skąd ona się bierze.

Cóż to jest w takim razie szczęście?

Czytałam kiedyś, gdzieś w necie, wypowiedź kobiety dojrzałej, mieszkającej za granicą, mającej dobrego męża i dwójkę dzieci, dobrze wykształconej i sytuowanej, która co kilka dni siada w samotności i wypija dwie lub trzy butelki wina. To już jest uzależnienie, ale kobieta nie przyzna się do niego, nie pójdzie do AA, bo to zburzyłoby ten obraz świata jaki poukładała i w jakim żyje. Nie chce zmieniać status quo, a jednocześnie coś popycha ją w szpony nałogu. Cóż to może być? Ona sama nie wie tego. Pewnie pomoc psychologa wyciągnęłaby na światło dzienne jakieś traumy. Osobiście podejrzewam jakąś nie do końca uświadamianą traumę z dzieciństwa. I to naprawdę nie musi chodzić o ojca alkoholika, bicie, molestowanie etc. Problemy, z jakimi mamy do czynienia jako dziecko, mogą być z pozoru tak prozaiczne, że jako dorośli zapominamy o tym, co się zdarzyło. Dziewczynka, która zobaczyła „uprawianie seksu” przez wujka i ciocię przypadkiem i przybiegła z płaczem do mamy, przekonana, że robią coś strasznego, że np. sprawiają sobie ból, biją się, kiedy nie zostanie właściwie doinformowana, a przynajmniej uspokojona, może mieć w dorosłym życiu uraz do seksu. Słyszałam o takim przypadku.

Inne sytuacje z podobnej bajki to kiedy jedno z rodzeństwa bywa faworyzowanie, albo kiedy musi na każdym kroku ustępować, bo brat czy siostra są młodsi, słabsi, chorowici, etc. każdy powód jest dobry, aby poczuć się niewystarczająco dobrym, aby to zachwiało naszym poczuciem własnej wartości.

Podobnych przypadków może być całe mnóstwo. Coś, co dla jednego jest nic nie znaczącym epizodem, dla kogoś innego może być przysłowiowym końcem świata. Dlatego jestem w stanie zrozumieć ludzi, takich jak wspomniana kobieta popijająca wino w samotności. Niewiadomą jest źródło cierpienia, niezadowolenia, które może uśmierzyć w jej przypadku alkohol. A może nie ma jakiejś wyraźniej przyczyny, jest nałóg, do którego ma się jakieś, być może nawet genetyczne, predyspozycje. I trudno określić moment kiedy to wieczorne popijanie i relaksacyjne działanie wina przeistoczyło się w coś, nad czym nie sposób już zapanować.. Czy uda jej się wyrwać z tego zamkniętego kręgu, w którym tkwi? Pierwszy krok już uczyniła przyznając się do nałogu i cierpienia z tego powodu. Zrobiła to co prawda anonimowo, ale to już jakiś kroczek, na zasadzie kropla drąży skałę….

Cóż to jest w takim razie szczęście?

Czy ta kobieta jest szczęśliwa? Skoro pije, to znaczy, że nie jest szczęśliwa, że coś ją dręczy.

Zapewne otoczenie, w którym żyje jest przekonane, że właśnie ona MUSI być szczęśliwa. Bo przecież wszystko ma. No właśnie, musieć być szczęśliwym, umieć odgrywać rolę szczęśliwej. A późnym wieczorem, kiedy dzieci już śpią, a mąż w delegacji, kobieta otwiera butelkę wina i wtedy ma spokój. Czuje się wolna. Znika napięcie, emocje i zmęczenie. Nie ma już żadnych uczuć. Jest tylko ona i świat jej wyobrażeń. W tym świecie jest inaczej, jakoś pełniej, a na pewno szczerzej.

Ale to nie jest rzeczywistość, ona stoi obok i każe uśmiechać się i pokazywać całemu światu swoje „szczęście”. A „mała dziewczynka”, ta w środku, wciąż płacze i nikt nie jest w stanie jej utulić. Lampka wina i już nie ma napięcia i emocji, nie ma myśli o różnych drobiazgach, na które składa się obrazek jej „szczęścia na pokaz”.

Filozofia, że szczęściem jest brak nieszczęścia brzmi dość przekonywująco, i w zasadzie można się z tym zgodzić, gdyby nie jakaś taka wewnętrzna niezgoda w człowieku na ten swoisty minimalizm. To naturalne, że chcemy mocniej coś poczuć, że chcemy zdobyć wyższy szczyt, że wciąż sprawdzamy działanie różnych sposobów zdobycia szczęścia. Uznajemy bowiem, że to szczęście trzeba zdobyć, że ono jest czymś na zewnątrz, gdzieś tam daleko, ale my będziemy do niego dążyć, i każdy dzień będzie nas ku niemu przybliżał.

Kiedy już obejdziemy świat wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu szczęścia, i wrócimy do domu, gdzie stara matka ugotuje nam ulubioną zupę, stwierdzamy, że nie szukaliśmy szczęścia tam, gdzie ono cały czas było. Że prawie całe życie uciekaliśmy od szczęścia i trochę żal, że zrozumieliśmy to tak późno. Ale lepiej późno niż wcale… nieprawdaż ?

Cóż to jest w takim razie szczęście?

Zdrada

Jedni potrafią zdradę wybaczyć, inni nie. Ale to nie znaczy, że ci pierwsi mniej czy bardziej kochają. To nie znaczy, że ci drudzy czują więcej czy mniej. Zapewne i jedni, i drudzy kochają, ale… inaczej. Wybaczanie jest trudną sztuką. Kiedy ktoś rani, świadomie, zdając sobie sprawę z bólu, jaki nam sprawia, czy można przejść nad tym do porządku dziennego?

Myślę, że clou problemu sprowadza się do tego, jak osoba zdradzona sama siebie traktuje, czy samą siebie darzy szacunkiem, czy samą siebie kocha. Bo niektórzy kochają partnera bardziej niż siebie, albo siebie nie kochają wcale, wówczas odejście obiektu ich miłości zabiera im wszystko, samoocene obniża do poziomu zerowego.

Zdrada i wybaczanie to problemy, których źródło tkwi w początkach związku, w jego fundamentach. Są pary, u których nigdy taki problem nie zaistnieje, po prostu. A w innych związkach stanowi on chleb powszedni. Przykładem takiego związku jest małżeństwo mojej znajomej Beaty.

Zdecydowała się przyjąć męża do domu. Twierdzi, że nie mogła pozwolić na to, aby ojciec jej dziecka „stoczył się”. Okazało się, że po kilku miesiącach zamieszkiwania z kochanką, urok prysł. Namiętnością nie dało się zapełnić lodówki. Proza życia. Problemy finansowe, ciągłe pretensje, wreszcie awantury pogrzebały ten „wielki romans”. I pan małżonek został sam jak palec w wynajmowanym mieszkanku. Pustka, opuszczenie, poczucie życiowej klęski. Praca i powrót do pustego mieszkania, alkohol na zapomnienie. Wychudł, zgarbił się, wrak człowieka. Beata nie pozostała obojętna. To chyba ludzki odruch, kiedy ktoś bliski przez ponad 20 lat osiąga życiowe dno? Najpierw zaproponowała, aby przychodził na obiady, a potem jakoś tak spontanicznie wyszło, że został raz na noc, potem drugi i w zasadzie nie było sensu nadal wynajmować mieszkania. Wrócił do domu. Mieszkają sami. Córka studiuje w innym mieście i wpada raz w miesiącu.

Czy Beata jest zadowolona? Bo o szczęściu nie ma chyba sensu mówić. Sprawia wrażenie uspokojonej, że koszmar się skończył. Może będzie próbowała wymazać z pamięci te miesiące, kiedy została sama jak palec, a dwie ulice dalej jej kochany mąż kochał się z inną kobietą. Miasto nieduże, wszyscy wszystko wiedzą. O tej historii też było głośno. Wiem, że takie cierpienie rozłożone w czasie nie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ono siedzi w człowieku i wychodzi od czasu do czasu na światło dzienne jako gorycz, żal, niechęć, wstręt, a nawet nienawiść. Może Beacie wydaje się, że ta ostatnia nauczka zmieniła coś w mężu, że już nigdy nie zdradzi, że cena, jaką zapłacił będzie mu wciąż przypominać o skutkach romansowania. Może tak właśnie będzie. A może za jakiś czas, kiedy rany już się zabliźnią, on znów zapragnie odskoczni od monotonii małżeńskiego życia? Może on jest „genetycznie zaprogramowany na niewierność”, o ile coś takiego istnieje, bo ja mam poważne wątpliwości. Beata stworzyła sobie całą filozofię dla wytłumaczenia postępowania męża i jego skłonności do zdrady. Niekochany, odtrącony przez matkę, potrzebujący więc wciąż zainteresowania i podziwu kobiety, jeśli żona tej potrzeby nie zaspokoja, on szuka innych kobiet, które go dowartościują. Myślę, że my kobiety potrafimy być świetnymi psychoanalityczkami dla swoich „słabych” i błądzących partnerów, i wszystko jesteśmy w stanie uzasadnić. Mamusia nie kochała, tatuś pił i bił, etc. Szkoda, że dla samych siebie nie jesteśmy tak wyrozumiałe, że same sobie nie potrafimy zrobić porządnej psychoanalizy, z której wyszłoby być może jedno – to my mamy problem ignorując i wybaczając niewierność, złe traktowanie, obojętność, brak szacunku. Koncentrując się na partnerze czujemy się zwolnione z obowiązku stawiania SOBIE trudnych pytań, bo przecież on taki absorbujący, taki rozchwiany emocjonalnie, taką huśtawkę nastrojów potrafi nam dostarczyć, gdzie w tym rozgardiaszu miejsce dla NAS?

Nie chcę uogólniać, bo wiem, że są normalne, zdrowe małżeństwa, gdzie nie ma zdrad, gdzie partnerzy wspierają się i szanują, dają sobie wzajemnie wiele wolności, bo ufają i wierzą, że związek powinien wspierać budowanie własnego JA, a nie ograniczać go.

Związek, partner nie jest po to, aby zapewnić nam szczęście, związek jest po to, aby z naszych oddzielnych szczęść mogło się zrodzić inne wspólne szczęście. Związek to doświadczenie na drodze budowania własnego szczęścia. Jeśli mężczyzna przy boku oznacza szczęście, a jego brak nieszczęście, to znaczy, że uzależniamy własny los od widzimisię kogoś innego, zawieszamy się na nim, poświęcamy i wybaczamy, wszystko w imię tej iluzji, którą zwiemy miłością do partnera. Kiedy partner zdradza, oszukuje, niszczy nie przyjmujemy tego do wiadomości, lub tłumaczymy na tysiące sposobów po to, aby nie uznać, że bez niego jesteśmy NIKIM. Tak się czujemy. Ale czy w związku z nim nie czujemy się tak samo? Owszem tak samo, ale inaczej to odbieramy. Jesteśmy „nikim z kimś”, a bez niego stajemy twarzą w twarz z prawdą, że dopóki same nie zaczniemy siebie kochac, i siebie szanować, dopóty nikt inny nam tego nie okaże.

Kobieca solidarność…

…zwana inaczej solidarnością jajników. Czy istnieje? W pewnych sytuacjach owszem. Kiedy kobiety walczą przeciwko jednemu „wrogowi”. Pod którym to słowem nie tylko ród męski się kryje, ale wiele innych spraw całkiem przyziemnych. Kobiety wspierają się w walce z nadwagą, cellulitem, menopauzą. Integrują się kobiety z dużym biustem, kobiety po rozwodach, samotne matki. Kto zrozumie lepiej kobietę niż druga kobieta? Mężczyźni? Oni są przecież z Marsa 😉

Jednak to właśnie mężczyźni i nasze kobiece z nimi przeprawy wywołują tę tytułową solidarność najmocniej. Według zasady „wszyscy faceci to świnie” kobiety utwierdzają się wzajemnie w owym przeświadczeniu.

Koleżankę Beatę rzucił mąż, poszedł do młodszej i sobie z nią pożył pół roku, wystarczyło, aby lepiej się poznać, wystarczyło, aby przejrzeć na oczy. Przejrzał, rozstał się z młodszym modelem i został sam jak palec w wynajętym mieszkanku. Pierwszy etap to rezygnacja i depresja, więc alkohol lał się strumieniami. Potem refleksja, że może jest szansa na powrót, że wcale tak źle mu z żoną nie było, a może nawet nadal ją kocha. A Beata już sobie zaczęła radzić sama. I podniosła się po szoku, jakim odejście mężulka było. Bo to dość mądra dziewczyna jest. I wie, gdzie szukać pomocy. Pogadała z psychologiem, ma wokół siebie mnóstwo życzliwych osób, które pomogły jej przez ten trudny okres przejść. Rola koleżanek w imię solidarności porzuconych żon była też przeogromna.

Aż tu nagle mąż Beaty dzwoni i mówi jedno zdanie, po którym się rozłącza: Beatko, chciałbym wrócić do domu. I teraz wkraczają niektóre koleżanki mojej koleżanki. Te tak bardzo wspierające ją w trudnym czasie porzucenia. Większość, do której ja nie należę, krzyczy „nigdy w życiu! tyle przez niego wycierpiałaś, niech sobie idzie, po co Ci ten facet, sama sobie świetnie radzisz”. No tak, ale z tym facetem to koleżanka tworzyła rodzinę przez wiele, wiele lat, to ten facet spłodził jej córkę, co prawda już dużą, ale … to tego faceta kochała bardzo. Wiele razem przeszli i dobrego, i złego, w zdrowiu i w chorobie.

Nie twierdzę, że Beata ma go teraz przyjąć. Nie zgodzę się jednak z poglądem, że jego ewentualnego powrotu nie powinna w ogóle brać pod uwagę, idąc tokiem rozumowania wielu jej koleżanek. Symptomatyczne, że najczęściej są one  rozwódkami, może więc w imię solidarności jajników chcą kolejną zabłąkaną owieczkę do swego grona przyciągnąć. Beata rozwodu nie ma. I niekoniecznie jest jej potrzebny, powrót męża do domu formalnie nic nie zmienia.

A co jeśli da mu szansę powrotu? Czy poradzi sobie np. z fizycznym obrzydzeniem, które teraz do niego czuje? Czy będzie potrafiła mu zaufać? Czy będzie w stanie szczerze z nim rozmawiać? Na te pytania musi sobie odpowiedzieć, na co potrzebuje czasu. a jej mąż musi zdać sobie sprawę, że przyniesienie walizki do domu nic jeszcze nie znaczy. On też musi być gotów mentalnie na próbę ognia. Bo łatwo nie będzie. A rany z dnia na dzień się nie zabliźnią.

Nie namawiam Beaty, aby zgodziła się na powrót męża ani dziś, ani jutro. Namawiam ją, aby taką możliwość rozważyła.

Według zasady, co nas nie zabije to wzmocni, może kryzys ich związku mieć walor oczyszczający. On już wie, jak to jest „zaszaleć z młodą”, zrozumiał, co jest w życiu ważne, najważniejsze. Ona też – próbując przez wiele miesięcy odpowiadać sobie na pytanie „dlaczego?” – wyciągnęła jakieś wnioski i zrozumiała, że cała wina nigdy nie leży po jednej ze stron, że zdrada jest w większości przypadków konsekwencją czegoś, co w związku szwankuje, czego być może zabrakło, a czegoś mogło być za dużo.

Wracając do tematu kobiecej solidarności, to w moim przekonaniu kończy się ona w momencie, kiedy między kobietami pojawia się mężczyzna, którym obie są zainteresowane. Mnóstwo znam historii, kiedy to koleżanka koleżance odbiera męża, narzeczonego, kochanka. Rywalizacja o samca jest silniejsza od owej solidarności jajników, o zwykłej lojalności nie wspomnę. Wymowna jest w tym kontekście historia małżeństwa Tomasza Lisa i przyjaźni jego żony Kingi Rusin z Hanna Smoktunowicz (obecnie Lis). Przyjaciółki tak bliskie, że Hanna świadkowała na ślubie Kingi. Obie panie mają córki. Jako matki, żony i gospodynie wspierały się każdego dnia, łączyły je również sprawy zawodowe. I jak to się stało, że dziś Hanna nosi nazwisko Lis? A Kinga została sama? I bez męża, i bez najbliższej przyjaciółki. Taka zdrada, jakby podwójna, boli chyba szczególnie. Są to oczywiście prywatne sprawy tych trzech osób, ale postronny obserwator oceniając fakty ma prawo wyciągać wnioski. Nawet jeśli w małżeństwie Tomasza i Kingi zaczęło źle się dziać, czy Hanna musiała stać się pocieszycielką Tomasza? No tak, ktoś powie, że to miłość… a ona wszystko tłumaczy, wszystko rozgrzesza. Nie jestem do końca zwolenniczką tej tezy. Ale niech będzie…

Pamiętam jak moja koleżanka Beata (ta sama, co teraz ma problemy z mężem) w czasach naszej młodości rywalizowała ze mną o względy pewnego …chłopca. Teraz śmiech mnie na wspomnienie tej sytuacji ogarnia, ale wtedy do śmiechu mi nie było, chyba nawet się na nią obraziłam. Rywalizacja między koleżankami może być bardzo silna. I między nami była. Beata nie mogła równać się ze mną w kwestii wyników w nauce i miałam wrażenie, że próbowała to sobie odbić na sprawach damsko-męskich. Poznałam ją z Krzyśkiem uprzedzając, że on mi się podoba. Kiedy zobaczyłam przejawy jej kokieterii wobec niego zaprotestowałam, czyli poprosiłam na słowo i zakomunikowałam, że mi to przeszkadza. Czy to coś dało? Nic. A mnie szlag trafiał. Koniec był taki, że Krzysiek sobie poszedł w siną dal, ale nasza przyjaźń zachwiała się. Oceniając tę sytuację z dystansu czasu wiem, że Beata po prostu taka była (i jest), znaczy kokieteryjna wobec wszystkich mężczyzn, a mnie zabolało, bo miałam nadzieję, że właśnie wobec tego jednego, „mojego zarezerwowanego” nie powinna taka być. Czyli powinna przestać być sobą? Chyba za dużo oczekiwałam. Z drugiej i chyba ważniejszej strony to przecież mężczyzna dokonuje wyboru. Może powinnam tę sytuację potraktować jako próbę dla niego, jako dowód, że nie jest mną prawdziwie zainteresowany, skoro z taką aprobatą przyjmował kokieterię Beaty. No cóż, wtedy inaczej na tę sprawę patrzyłam.

Moje dotychczasowe doświadczenia każą mi patrzeć na „solidarność jajników” z dużą dozą nieufności. Zapewne istnieje. We wszystkich dziedzinach, oprócz tej jednej, o której wspomniałam, a która jest wyjątkiem potwierdzającym regułę 🙂