Archiwa miesięczne: Lipiec 2011

Tańcząc w ciemności

Jest rok 1984. Jestem w Berlinie Zachodnim z moim chłopakiem, późniejszym mężem. On pracuje, ja czekam w wynajętym mieszkaniu na niego i kolegę. Mieszkamy w trójkę. Ja gotuję dla nich obiadki. W wolnych chwilach słucham radia, a tam króluje Bruce Springsteen z „Dancing in the dark”. W weekendy chodzimy do znanej w BZ dyskoteki, zapomniałam nazwę. Było fajnie…te wspomnienia lubię. 

Jak patrzę dziś na ten teledysk, na Bruce’a i jego obcisłe jeansy… to sobie myślę, kurcze seksownie wygląda 😉

Jak spojrzę na  Bruce’a w teledysku z filmu „Philadelphia” to sama siebie pytam,  czy ja też tak się zmieniłam???

Jeśli ktoś zna angielski to może zgodzi się ze mną, że to jest piosenka dla „wypalonych” 😉 W 1984 roku nie byłam wypalona, nie znałam też angielskiego, dziś też znam ten język tak sobie 😉

Separacja – teoria i praktyka

Nie da się ukryć, że jestem wolna, mam status cywilny „rozwiedziona”, co jest jasne i oczywiste. Mam znajomych, kolegów bliższych i dalszych, którzy twierdzą, że są w separacji. Czy tak jest w istocie?

Poznałam w swoim niekrótkim życiu kilku panów będących w tzw. separacji. Piszę: tak zwanej gdyż żaden z nich nie miał chyba pojęcia, albo przynajmniej udawał, że nie wie, iż istnieje separacja prawna. Mężczyźni są prości (najczęściej ta cecha bardzo mi odpowiada, ale w tym przypadku niekoniecznie) i naturalnym jest dla nich używanie słowa separacja wówczas, gdy szanowna małżonka sypia w innym łóżku. Nie ma seksu, nie ma związku? Owszem, dla wielu panów to podstawa związku i nie będę z tym polemizować 😉

Jaki jest Twój status cywilny? – pytam nowego znajomego.

Jestem w separacji – oznajmia.

A dopiero później, kiedy dociekam na czym owa separacja polega, dowiaduję się, że… mieszkają razem, chodzą na przyjęcia, płacą rachunki, ot normalne małżeńskie życie. Żadne z małżonków nie wystąpiło z wnioskiem o separację prawną, o pozwie rozwodowym nie wspomnę.

Biorąc pod uwagę czas trwania niektórych rozpraw rozwodowych (majątek, dzieci, etc) można uznać, że w trakcie owego procesu obie strony mogą przedstawiać się jako osoby będące w separacji. I tylko w takim przypadku, oprócz separacji orzeczonej sądownie, jestem w stanie przyjąć, że słowo separacja zostało użyte właściwie.

Znam przypadek „separacji” polegającej na tym, że mąż pracuje i mieszka od poniedziałku do piątku w Krakowie, a soboty i niedziele spędza w Lublinie, bo tam ma żonę, dzieci i dom. Koleżanka miała osobiście z tym przypadkiem „separacji” do czynienia, bo – jak się okazało –  pan chciałby od poniedziałku do piątku spotykać się w Krakowie z jakąś fajną panią, gdyż czuje się przecież samotny jak palec, odseparowany od rodzinnego gniazdka. Wiele pań nie jest tak dociekliwych jak moja koleżanka i przyjmuje oświadczenie o separacji do wiadomości, godząc się jednocześnie na rolę tej „trzeciej”. No może niektórym paniom takie oświadczenie o separacji i nie wnikanie w jej szczegóły daje pewien komfort psychiczny. Która kobieta afiszowałaby się spotkaniami z żonatym osobnikiem? Kiedy koleżanka zapyta, kiedy ktoś z rodziny zainteresuje się, zawsze to inaczej brzmi „separacja” niż „żonaty”. I właściwie to wszystkim (do czasu) jest z tym słowem wygodnie. Ale przychodzi moment, a potem jest ich coraz więcej, kiedy ten stan zaczyna jednej ze stron ciążyć. Kobieta wolna chciałaby ze swoim partnerem wyjechać na weekend, spędzić Święta czy sylwestra. A tu nici z tego. Bo pan będący w „separacji” ma zobowiązania. Przysięga, że nic go z żoną nie łączy, ale to z nią spędzi Sylwestra czy święta (dzieci, rodzina, wspólni znajomi, etc.)

Pan w „separacji” ma naprawdę poważne, wręcz powalające argumenty, przemawiające za tym, żeby zachować status quo. A kobieta bliska jego sercu czeka, czeka, czeka… Bo przecież on jej obiecuje, że to wszystko się zmieni. Najpierw mówi o tym, że syn jeszcze niepełnoletni i musi poczekać, a tu tylko roczek do 18-tki został. Kwestia podziału majątku jak majątek duży to i problem ogromny. Jak małżonka nie w ciemię bita, to może i z torbami takiego „w separacji” puścić. A jego przyjaciółce przecież nie jest obojętne, jaki będzie status materialny, jej przyszłego partnera. Jasne, że wolałaby, aby coś do ich wspólnego przyszłego gniazdka wniósł. Oczywiście to pierwsze z brzegu argumenty, jakimi posługują się panowie w tzw. separacji będący. Jak dzieci ma małe to już kompletna katastrofa, bo przecież jego przyjaciółka ma w sobie wiele empatii wobec takich sytuacji (często sama też ma dzieci, więc poczucie odpowiedzialności zna). I na tych wszystkich argumentach przeciwrozwodowych opiera się mnóstwo związków funkcjonujących „od poniedziałku do piątku”. No cóż tak jest i już. Każdy ma wybór.

Wydaje mi się, że wiele kobiet popełnia błąd u zarania znajomości, kiedy wchodzą w taką niejasną relację.

A jeśli wchodzą świadomie to powinny być przewidujące (wiem, że to ciężkie) i nie łudzić się, że pan swój status zmieni pod wpływem ich dobroci i uroku osobistego. Ludzie wchodzący w relacje powinni być wobec siebie symetryczni: wolna spotyka się z wolnym i już. Jak pan w takiej dziwnej „separacji” potrzebuje przygód poza domem niech sobie szuka pani w podobnej separacji, po prostu będą idealnie dopasowani 😉

Wiem, że życie pisze różne scenariusze i to tylko tak prosto wygląda, kiedy rozpatruje się wszystko hipotetycznie. A jak się człowiek zauroczy to obraz rzeczywisty ulega zamazaniu. Widzi się tylko obiekt westchnień, wierzy się w każde słówko, każdą bajkę, nawet kiedy dookoła czerwone światełka się jarzą. Ale takich sytuacji to ja nie rozpatruje, ja nawet nie do końca je rozumiem, jako osoba, która z miłości nigdy nie zgłupiała do końca. Mówi się, że miłość jest ślepa, ale to chyba wyłącznie dla tych, którzy poważną wadę wzroku już wcześniej mieli.;-)

Pożegnanie z golonką…

Nigdy nie byłam na diecie, ale też nigdy nie musiałam jakoś drastycznie się odchudzać. Jest faktem, że lubię jeść i do tego lubię (a może lubiłam) potrawy niekoniecznie zdrowe, np. golonkę. Moi znajomi, zwłaszcza koledzy nie mogli uwierzyć, że taka …subtelna kobietka jak ja może lubić golonkę 😉

Wychowałam się w rodzinie, gdzie dominowała klasyczna polska kuchnia, a więc typowy obiad to ziemniaki, kapusta i kotlet schabowy. Rodzice tak jedzą do dziś. A ja postanowiłam swoje nawyki zmienić o 180, a może nawet o 360 stopni i stałam się niemal… weganką (okropne słowo), o czym nie zdecydowały ani względy etyczne, ani religijne, ani jakiekolwiek, oprócz głębokiego przekonania, żeby jeść to, co jest dla mnie najlepsze i w konsekwencji najzdrowsze.

Ale skąd mam wiedzieć, co jest dla mnie najlepsze? No i tu jest problem, bo mnóstwo mamy autorytetów w tej dziedzinie. A ileż różnych diet się namnożyło i ich liczba wciąż rośnie. Najbardziej ostatnio popularna dieta Dukana powoli przechodzi do lamusa, pojawiły się bowiem coraz mocniejsze głosy o jej szkodliwości. Ileż naszych jedzeniowych przyzwyczajeń zostało zmienionych pod wpływem wyników badań naukowców. Kiedyś jedliśmy masło i było zdrowe, potem margaryny, bo naukowcy stwierdzili, że masło niezdrowe, teraz znów wraca do łask masło, bo margaryna okazuje się być niezdrowa. I jak biedny człowiek może się w tym galimatiasie połapać? Niesposób. Dlatego większość przyjmuje zasadę, żeby nie przejmować się opiniami naukowców, dietetyków i jeść to, co się lubi. Ja przyjęłam zasadę, aby polubić to, co jest najbardziej naturalnym pożywieniem dla człowieka, a przestać lubić to, co jest żywnością przetworzoną, a więc niezdrową. Z polubieniem warzyw czy owoców nie mam problemu, bo zawsze lubiłam, gorzej z nielubieniem niektórych rzeczy, które traktowałam przez lata jako przysmak. Na szczęście nie jest tego dużo. Słodycze mogą dla mnie nie istnieć. Mięso też, co wcale nie znaczy, że mam zamiar do końca życia nie zjeść mięsa, co to, to nie! Nie jestem ortodoksyjna. Od czasu do czasu mogę zjeść mięso drobiowe, zwłaszcza indyka, ale to będzie coś wyjątkowego, a nie norma. Bo normą to jest u mnie jedzenie owoców i warzyw, orzechów, kasz, ciemnego pieczywa… Ja mogę zjeść nawet kawałek wieprzowiny od wielkiego dzwonu, i takie wydarzenie miało miejsce wtedy, gdy odwiedził mnie Darek. Jedynie wołowiny bym raczej nie ruszyła. I niech mi pani doktor mówi, że czerwone mięso zawiera żelazo, a to z kolei jest dobre dla moich włosów. Wolę mieć mało włosów niż jeść wołowinę i nic na to nie poradzę 😉

Człowiek powinien jeść to, co lubi.

Tylko warto siebie zapytać, jak to się stało, że coś lubię a czegoś nie znoszę. No tak kubki smakowe o tym decydują. Ale czy na pewno? Jak to jest, że coś przez wiele lat lubianego przestaje nam smakować i rezygnujemy z tego. Ja kiedyś nie znosiłam kapusty kwaszonej. Od pewnego czasu uważam ją za przysmak. Czy moje kubki smakowe się zmieniły? Nie. Więc od czego zależy to, czy coś lubię czy nie lubię. Chyba ode mnie przede wszystkim. Wniosek z tego płynie taki, że można zacząć lubić to, co jest zdrowe, a przestać lubić to, co jest zgubne dla naszego zdrowia. Wszystko zależy od nas samych. Dotychczas byliśmy poddawani praniu mózgów w wykonaniu innych, teraz pranie mózgu można sobie zrobić samemu, skuteczność duża 😉

Jak to się stało, że dziś stałam się prawie weganką (mentalnie na pewno). Spowodował to z pewnością w stopniu decydującym mój „guru” Allen Carr, którego książkę o rzucaniu palenia czytałam dwukrotnie ze skutkiem pozytywnym za drugim razem. Tak się panem Carrem zachwyciłam, że szukałam innych jego książek o nałogach. Nie przypuszczałam, że znajdę coś o jedzeniu, bo przecież jeść trzeba, więc nie działa tu mechanizm uzależnienia. I tu się myliłam. Jedzenie można bowiem traktować tak samo, jak traktuje się inne używki, czyli jako regulatora emocji.

Kiedy odstawiłam fajki, ograniczyłam znacznie alkohol to pozostał mi jedyny regulator emocji – żarcie. No i sobie od czasu do czasu folgowałam. Dziś mam jeszcze inny regulator, jedyny pozytywny, a mianowicie jogę. Biegam na ćwiczenia dwa razy w tygodniu, a czasami myślę, że przydałoby się częściej, bo tak dobrze mi to robi.

Wracając do mojego guru, to facet ma dar przekonywania, nie wiem czy tak w ogóle, czy w stosunku do mnie. Jego książki o rzucaniu palenia zrobiły na świecie furorę, dziś w każdym Empiku można je znaleźć. Jego książki o jedzeniu nie mogłam nigdzie dostać, oprócz neta, gdzie trafiłam jakiś czas temu na wersję w pliku PDF, wydrukowałam sobie na małych kartkach, połączyłam w rozdziały i wożę po kilka rozdziałów w torebce, od czasu do czasu je zmieniając. Z pozoru nic odkrywczego w tej książce nie ma, oprócz tego, że zdrowe odżywianie może być całkiem przyjemne. Książka zadziałała, przynajmniej na mnie. A. Carr do niczego nie zmusza i niczego nie nakazuje, najważniejsza wskazówka jest taka, aby zachować otwarty umysł. I ja tak właśnie zrobiłam. Poza tym myślę, że do zmian trzeba być gotowym, zdeterminowanym. Jeśli ktoś jest szczęśliwy i ze swoją wagą i ze swoimi nałogami to nie ma sensu, aby po książkę sięgał.

Spojrzałam dziś w TV na naszą puszystą Panią Prezydentową i tak sobie myślę, czy naprawdę jest jej dobrze ze swoją tuszą. Może się przyzwyczaiła i pogodziła z faktem, że nie jest w stanie pozbyć się nadmiaru kilogramów, bo zapewne próbowała. Może po prostu źle do problemu podchodziła, o ile to dla niej problem. Wiele osób w moim otoczeniu uważa, że ich nałogi, ich tusza nie stanowi żadnego problemu, po prostu robią to, co lubią, palą, piją,  jedzą. A ja myślę, że sami siebie oszukują po to, aby zachować dobre samopoczucie i dobre mniemanie o sobie. Wiem to świetnie, bo sama to robiłam 😉

Do tematu żarcia będę zapewne wracać na tym blogu. Po to czytam wciąż od nowa niektóre rozdziały książki A.Carra, aby sobie pewne rzeczy utrwalić. Kiedy przeczytam o składzie czekolady, natychmiast tracę nią zainteresowanie. Gorzej jest z lodami, które stanowią, zwłaszcza latem, mój największy grzeszek kulinarny, no ale jakieś grzechy mieć przecież trzeba, bo życie byłoby do bani. 😉

Stare znajomości

Od wczoraj mam nowego-starego znajomego, Mariusza, chłopaka z czasów studenckich. Znalazł mnie na jednym z portali społecznościowych i zaproponował dodanie do znajomych. Dodałam i na tym nasz kontakt się zakończy, jak sądzę. Zdjęcie ma jakieś dziwaczne (negatyw), a taki był kiedyś fajny 😉

Chodziliśmy ze sobą 3 miesiące. On rozstał się z dziewczyną, ja rozstałam się z chłopakiem i los nas złączył na jakiejś dyskotece w klubie studenckim. Świetnie tańczył. Wreszcie mogłam mojemu eks pokazać, że to wcale nie moja wina, że i w tańcu nam nie wychodziło.

Mariusz pracował, skończył jakieś technikum. Miał kompleksy przy mnie, studentce. Nie rozumiałam tego.

Patrzył na mnie w sposób szczególny, chyba potem już nikt tak na mnie nie patrzył, a może tego nie zapamiętałam, albo nie zwróciłam uwagi. Kiedy prowadził samochód, a ja siedziałam obok, wciąż musiałam go prosić, aby patrzył przed siebie.

Po pierwszej euforii coś zaczęło się między nami psuć. Mój eks nie mógł przeboleć, że tak szybko się pocieszyłam i robił wszystko, co w jego mocy, abym do niego wróciła. Przychodził niezapowiedziany do akademika, właśnie wtedy, kiedy był u mnie Mariusz.

Ostatecznie i Mariusz, i ja wróciliśmy do swoich eks, tych z którymi zerwaliśmy przed poznaniem się.

Spotkaliśmy się potem przypadkiem już jako zaobrączkowani. Wstąpiliśmy na kawę. Rozmowa nieszczególnie nam się kleiła. Dowiedziałam się tylko, że Mariusz ma wielki biznes i zauważyłam, że pozbył się wszelkich kompleksów. To już nie był ten „mój” Mariusz. Czułam się tak, jakbym rozmawiała z kimś kompletnie nieznanym.

Od wspólnej znajomej wiem, że Mariusz jest od dość dawna rozwiedziony, co nic w naszych relacjach nie zmienia. To spotkanie sprzed lat uświadomiło mi, że „rozjechaliśmy się” w różne strony. Znajomość po latach może być reanimowana pod warunkiem, że coś ludzi łączy, coś ich do siebie przyciąga.

Zdarzają się takie sytuacje, kiedy ludzie kiedyś sobie bliscy, a rozłączeni przez los wracają po wielu latach do siebie i decydują się na związek. Znam takie historie jedynie z opowieści.

Sama jestem raczej zwolenniczką teorii, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Z niektórymi swoimi eks mam kontakt do dziś i lubimy się, nie rozstawałam się nigdy w gniewie i nienawiści. Może dlatego, że to były takie „letnie” związki, bez wielkich uniesień. Tylko jeden eks nie chciał utrzymywać kontaktu, co mnie trochę zdziwiło. Potem zrozumiałam, że on był bardziej zaangażowany ode mnie, i przyjaźń byłaby dla niego rozdrapywaniem rany. No cóż, szkoda, bo to porządny facet był. Do tego stopnia porządny, że powtarzał mi wciąż, jaki to on jest dla mnie za stary (miał 10 lat więcej), i w końcu rzeczywiście w to uwierzyłam i znalazłam sobie 10 lat młodszego (ode mnie);-)

Przed weekendem planowałam umówić się z Krzyśkiem, z kategorii „kolega nie kolega”. Kiedy on chciał i mógł, ja nie mogłam. Kiedy ja już mogłam, on miał dużo pracy. No cóż, tak bywa. Krzysiek nie ukrywa, że chciałby powrotu do …bliższych stosunków, które kiedyś były, ale się skończyły. Ostatnio, kiedy okazało się, że znajomość z Darkiem nie będzie się rozwijać w takim tempie i kierunku, w jakim bym chciała… coraz bardziej skłaniam się ku temu, aby spotykać się z kimś, choćby  niezobowiązująco. W takim przypadku przynajmniej człowiek nie cierpi z niepewności 😉

Niepewność pani Olgi

Przeczytałam w ostatnich „Wysokich obcasach” rozmowę z Olgą Lipińską, której chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie znałam jej od tzw. ludzkiej strony, nic nie wiedziałam o jej życiu prywatnym, z tym większym zaciekawieniem zaczęłam lekturę i przyznam, że jestem pod wrażeniem osobowości pani Olgi. Wyłoniła mi się z tego wywiadu osoba kompletnie inna od silnej i ponoć apodyktycznej pani reżyser. Znalazłam w tej rozmowie wiele bliskich mnie samej obserwacji, wniosków, dylematów.

Kto by się spodziewał, że Olga Lipińska nigdy nie była pewna siebie. Źródło tej niepewności tkwiło w domu rodzinnym, w matce, której niesposób było dogodzić. Skąd ja to znam.

Ciekawe są opinie pani Olgi o miłości, o trwałości związku. Wydaje mi się, że z jej obserwacji warto wyciągnąć wnioski dla siebie, zwłaszcza wtedy, kiedy chciałoby się jeszcze stworzyć związek.

Wklejam wybrane fragmenty, do których sama będę chętnie wracać:

Praca dawała mi pewność siebie. Jestem skrajnie niepewna, od zawsze. Pamiętam siebie jako 20-letnią dziewczynę. Musiałam przejść przez kawiarnię, bo wolny stolik był dopiero na końcu. Tortura. Czułam sztywność całego ciała. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą i że jestem jakimś dziwolągiem. Tak całe życie.
Z czego to się wzięło? Z wychowania. Moja mama patrzyła na mnie z dezaprobatą. ‚Nie popisuj się’ – powtarzała.
Zapamiętałam ją leżącą na sofie z książką. Wchodziłam, chciałam z nią pobyć. I często słyszałam: ‚Wyjdź’.

Nie byłam słodkim dzieckiem. Robiłam jej na złość, żeby zwrócić na siebie uwagę. Raz prawie wybiłam sobie oko.

Trzeba dzwonić i przesiadywać. Żeby potem nie żałować, że się z rodzicami nie zdążyło poważnie porozmawiać. Trzeba być przyzwoitym za wszelką cenę, bo ostatecznie tylko to się liczy. Mieć w sobie uwagę na innych ludzi. Rozumieć ich i współczuć. Matka tymi wiecznymi pretensjami robiła to samo, co ja w dzieciństwie. Była samotna i chciała poczuć, że jest ważna w naszym życiu. Moja siostra wyemigrowała. Bardziej kochana, akceptowana, piękniejsza, a teraz – daleko. Zostało to gorsze dziecko. Stawałam na głowie, żeby mnie w końcu zaakceptowała. I udało się? W szpitalu, pod sam koniec. ‚Zawsze byłaś dla mnie bardzo dobra’. ‚Pocałuj mnie’. Strasznie się speszyłam.

*
Mogą dookoła skakać świetni faceci, a ta niepewność zostaje. Ktoś przygląda mi się na przyjęciu. ‚Aha, pewnie ze mnie kpi’. W najlepszym razie: ‚E tam, jutro się za mną nawet nie obejrzy’. Masa tłumaczeń.

Przed każdym wyjściem na jakieś przyjęcie miotam się przed lustrem. Zdejmuję, zakładam, nie mogę się zdecydować, bo przecież we wszystkim wyglądam źle. Piotr się temu cierpliwie przygląda, czeka, w końcu mówi: „Oleńko, daj spokój, załóż cokolwiek, przecież nikt na ciebie nie będzie patrzył”. Chciał mnie uspokoić i pocieszyć. Chciał dobrze, a wyszło jak zawsze. Ale działało! W wykonaniu Piotra wszystko działało. On był dla mnie ojcem, matką, Makarenką. ‚Ty jesteś bardzo zdolna’. ‚Wszystko ci wychodzi’. Aprobata absolutna. To, czego nie miałam w domu.
(…)

Pisał fantastyczne listy, mam je do dziś. Za ostatnie pieniądze kupił konwalie, które przyniósł zgniecione w kieszeni. Strasznie się starał. Nie byłam zakochana. Nie był z moich marzeń. Ale jakoś mnie wzruszał. Nie był zgrabnie wysportowany, nie umiał nawet tańczyć. Wychowany przez samotną mamę, interesowały go głównie książki. A mnie teatr, kino, narty, łyżwy… Na ławce w Ogrodzie Saskim powiedziałam mu w końcu: ‚Piotrusiu, ja za ciebie nigdy w życiu nie wyjdę’. On na to: ‚Zobacz, jakie te ptaszki mają śmieszne dzioby’.

 Piotr był moim najlepszym wyborem życiowym. I nie tylko dlatego, że wyciągał mnie spod szafy, z najgorszych dołów psychicznych (…) akceptował mnie całkowicie. Nigdy się z nim nie nudziłam. Poza tym mnie rozśmieszał.

Ludzie opierają przeważnie swoje związki na zauroczeniu erotycznym. To się zwykle źle kończy. Trzeba się także lubić i przyjaźnić.
Bogumił i Barbara z ‚Nocy i dni’ to mogłaby być fantastyczna para. Ale jej ciągle w duszy grał walca pan Toliboski. Z Bogumiła – wiernego, silnego i mądrego – była wiecznie niezadowolona. Koszmar. Ja takiego Toliboskiego postanowiłam nie mieć, nikt mi w duszy walca nie grał. (…) Kiedy czułam, że coś mnie do faceta ciągnie, że za bardzo lubię przebywać w jego towarzystwie, nigdy już się z nim nie spotykałam.

Rozczarowana

Darek potrzebował dwóch dni, aby zmierzyć się z tematem ewentualnego wspólnego wyjazdu. Dużo. Z jednej strony może to świadczyć o tym, że bił się z myślami, analizował i zastanawiał się. No i tak właśnie mi odpisał, że po głębokiej analizie stwierdził, że nie da rady „skroić tego wyjazdu finansowo”. I jeszcze parę zdań o tych powodach finansowych, bardziej szczegółowo.

Przyznam, że spokój mnie w tym momencie opuścił. Bo co to mnie obchodzi, na co on musi przeznaczyć pieniądze? To jego sprawa. Wystarczyło napisać – nie dam rady, nie jest to możliwe.

Choć z drugiej strony skoro pisze mi szczegółowo o tych sprawach to może świadczyć o szczerości, zaufaniu, o prostolinijności nie wspomnę. Może więc takie wytłumaczenie nie powinno mnie dziwić. Wszystko więc zależy od tego, z której strony na sprawę spojrzeć, a można przecież z bardzo wielu.

Myślę, że moje ego ucierpiało, bo sobie te wszystkie wymienione przez Darka wydatki wsadziłam do worka z napisem „ważniejsze ode mnie”. A to przecież nie jest uprawniona interpretacja, ale jakże się narzucająca 😉

Nie jestem zaskoczona tą odpowiedzią. Jestem tylko… rozczarowana.

Przeczytałam ją kilka razy i zabrakło mi słowa – „chciałbym”. „Chciałbym ale nie mogę…”. Taka wersja byłaby mniej rozczarowująca.

I co teraz? W pierwszym odruchu miałam ochotę … zamilknąć na wieki. No ale to byłaby przesada. W drugim odruchu postanowiłam odczekać z odpowiedzią co najmniej dwa dni, a może dłużej. I tego drugiego odruchu zamierzam się trzymać, ale tak sobie myślę, co napisać. Czy nawiązywać do tej sprawy, czy ją zmilczeć?

Mam napisać: Przyjmuję do wiadomości Twoją odpowiedź.

A może napisać, że czuję się rozczarowana.

On zakończył swojego maila zdaniem: Mam nadzieję, że nie jesteś mocno rozczarowana?

Jasnowidz jakiś? 😉

No jestem. Ale czy mu to okazać, czy zdusić w sobie?

Wypieranie emocji, uczuć jest bardzo niezdrowe, więc może lepiej je „zwentylować”. Może w bezpośredniej rozmowie byłoby to łatwiejsze. Na razie na taką rozmowę nie jestem gotowa. Muszę odczekać. Jak długo? Nie wiem. Może poczekam aż mi przejdzie to wkurzenie?

Darek wciąż powtarza, że wszystko odbywa się w naszych głowach. Mówi o tym w kontekście naszej znajomości. Co konkretnie ma na myśli? Że nasza relacja jest odrealniona, że sobie coś wymyślamy, czego w rzeczywistości nie ma, że to są jakieś mrzonki? Może w ten sposób daje mi do zrozumienia, abym zresetowała swoje myśli i ostudziła emocje?

Nie ma problemu. Bez względu na to, czy coś dzieje się w głowie czy w rzeczywistości, zawsze może się skończyć!

Na razie daje sobie czas na ostudzenie emocji, dlatego zamierzam zająć się innymi sprawami i tematami. A może umówię się z pewnym… kolegą nie kolegą? 😉