Nigdy nie byłam na diecie, ale też nigdy nie musiałam jakoś drastycznie się odchudzać. Jest faktem, że lubię jeść i do tego lubię (a może lubiłam) potrawy niekoniecznie zdrowe, np. golonkę. Moi znajomi, zwłaszcza koledzy nie mogli uwierzyć, że taka …subtelna kobietka jak ja może lubić golonkę 😉
Wychowałam się w rodzinie, gdzie dominowała klasyczna polska kuchnia, a więc typowy obiad to ziemniaki, kapusta i kotlet schabowy. Rodzice tak jedzą do dziś. A ja postanowiłam swoje nawyki zmienić o 180, a może nawet o 360 stopni i stałam się niemal… weganką (okropne słowo), o czym nie zdecydowały ani względy etyczne, ani religijne, ani jakiekolwiek, oprócz głębokiego przekonania, żeby jeść to, co jest dla mnie najlepsze i w konsekwencji najzdrowsze.
Ale skąd mam wiedzieć, co jest dla mnie najlepsze? No i tu jest problem, bo mnóstwo mamy autorytetów w tej dziedzinie. A ileż różnych diet się namnożyło i ich liczba wciąż rośnie. Najbardziej ostatnio popularna dieta Dukana powoli przechodzi do lamusa, pojawiły się bowiem coraz mocniejsze głosy o jej szkodliwości. Ileż naszych jedzeniowych przyzwyczajeń zostało zmienionych pod wpływem wyników badań naukowców. Kiedyś jedliśmy masło i było zdrowe, potem margaryny, bo naukowcy stwierdzili, że masło niezdrowe, teraz znów wraca do łask masło, bo margaryna okazuje się być niezdrowa. I jak biedny człowiek może się w tym galimatiasie połapać? Niesposób. Dlatego większość przyjmuje zasadę, żeby nie przejmować się opiniami naukowców, dietetyków i jeść to, co się lubi. Ja przyjęłam zasadę, aby polubić to, co jest najbardziej naturalnym pożywieniem dla człowieka, a przestać lubić to, co jest żywnością przetworzoną, a więc niezdrową. Z polubieniem warzyw czy owoców nie mam problemu, bo zawsze lubiłam, gorzej z nielubieniem niektórych rzeczy, które traktowałam przez lata jako przysmak. Na szczęście nie jest tego dużo. Słodycze mogą dla mnie nie istnieć. Mięso też, co wcale nie znaczy, że mam zamiar do końca życia nie zjeść mięsa, co to, to nie! Nie jestem ortodoksyjna. Od czasu do czasu mogę zjeść mięso drobiowe, zwłaszcza indyka, ale to będzie coś wyjątkowego, a nie norma. Bo normą to jest u mnie jedzenie owoców i warzyw, orzechów, kasz, ciemnego pieczywa… Ja mogę zjeść nawet kawałek wieprzowiny od wielkiego dzwonu, i takie wydarzenie miało miejsce wtedy, gdy odwiedził mnie Darek. Jedynie wołowiny bym raczej nie ruszyła. I niech mi pani doktor mówi, że czerwone mięso zawiera żelazo, a to z kolei jest dobre dla moich włosów. Wolę mieć mało włosów niż jeść wołowinę i nic na to nie poradzę 😉
Człowiek powinien jeść to, co lubi.
Tylko warto siebie zapytać, jak to się stało, że coś lubię a czegoś nie znoszę. No tak kubki smakowe o tym decydują. Ale czy na pewno? Jak to jest, że coś przez wiele lat lubianego przestaje nam smakować i rezygnujemy z tego. Ja kiedyś nie znosiłam kapusty kwaszonej. Od pewnego czasu uważam ją za przysmak. Czy moje kubki smakowe się zmieniły? Nie. Więc od czego zależy to, czy coś lubię czy nie lubię. Chyba ode mnie przede wszystkim. Wniosek z tego płynie taki, że można zacząć lubić to, co jest zdrowe, a przestać lubić to, co jest zgubne dla naszego zdrowia. Wszystko zależy od nas samych. Dotychczas byliśmy poddawani praniu mózgów w wykonaniu innych, teraz pranie mózgu można sobie zrobić samemu, skuteczność duża 😉
Jak to się stało, że dziś stałam się prawie weganką (mentalnie na pewno). Spowodował to z pewnością w stopniu decydującym mój „guru” Allen Carr, którego książkę o rzucaniu palenia czytałam dwukrotnie ze skutkiem pozytywnym za drugim razem. Tak się panem Carrem zachwyciłam, że szukałam innych jego książek o nałogach. Nie przypuszczałam, że znajdę coś o jedzeniu, bo przecież jeść trzeba, więc nie działa tu mechanizm uzależnienia. I tu się myliłam. Jedzenie można bowiem traktować tak samo, jak traktuje się inne używki, czyli jako regulatora emocji.
Kiedy odstawiłam fajki, ograniczyłam znacznie alkohol to pozostał mi jedyny regulator emocji – żarcie. No i sobie od czasu do czasu folgowałam. Dziś mam jeszcze inny regulator, jedyny pozytywny, a mianowicie jogę. Biegam na ćwiczenia dwa razy w tygodniu, a czasami myślę, że przydałoby się częściej, bo tak dobrze mi to robi.
Wracając do mojego guru, to facet ma dar przekonywania, nie wiem czy tak w ogóle, czy w stosunku do mnie. Jego książki o rzucaniu palenia zrobiły na świecie furorę, dziś w każdym Empiku można je znaleźć. Jego książki o jedzeniu nie mogłam nigdzie dostać, oprócz neta, gdzie trafiłam jakiś czas temu na wersję w pliku PDF, wydrukowałam sobie na małych kartkach, połączyłam w rozdziały i wożę po kilka rozdziałów w torebce, od czasu do czasu je zmieniając. Z pozoru nic odkrywczego w tej książce nie ma, oprócz tego, że zdrowe odżywianie może być całkiem przyjemne. Książka zadziałała, przynajmniej na mnie. A. Carr do niczego nie zmusza i niczego nie nakazuje, najważniejsza wskazówka jest taka, aby zachować otwarty umysł. I ja tak właśnie zrobiłam. Poza tym myślę, że do zmian trzeba być gotowym, zdeterminowanym. Jeśli ktoś jest szczęśliwy i ze swoją wagą i ze swoimi nałogami to nie ma sensu, aby po książkę sięgał.
Spojrzałam dziś w TV na naszą puszystą Panią Prezydentową i tak sobie myślę, czy naprawdę jest jej dobrze ze swoją tuszą. Może się przyzwyczaiła i pogodziła z faktem, że nie jest w stanie pozbyć się nadmiaru kilogramów, bo zapewne próbowała. Może po prostu źle do problemu podchodziła, o ile to dla niej problem. Wiele osób w moim otoczeniu uważa, że ich nałogi, ich tusza nie stanowi żadnego problemu, po prostu robią to, co lubią, palą, piją, jedzą. A ja myślę, że sami siebie oszukują po to, aby zachować dobre samopoczucie i dobre mniemanie o sobie. Wiem to świetnie, bo sama to robiłam 😉
Do tematu żarcia będę zapewne wracać na tym blogu. Po to czytam wciąż od nowa niektóre rozdziały książki A.Carra, aby sobie pewne rzeczy utrwalić. Kiedy przeczytam o składzie czekolady, natychmiast tracę nią zainteresowanie. Gorzej jest z lodami, które stanowią, zwłaszcza latem, mój największy grzeszek kulinarny, no ale jakieś grzechy mieć przecież trzeba, bo życie byłoby do bani. 😉