Archiwa miesięczne: Sierpień 2011
Randkowy epizod
Było to jakieś 5 lat temu. Moja młodsza koleżanka, która od wielu lat funkcjonuje na różnych portalach randkowych poszukując mężczyzny swojego życia, zasugerowała mi założenie stosownego konta na Randkach portalu gazeta.pl
Skończył się wtedy mój „letni” związek z Jarkiem i zaczęłam odczuwać brak męskiego ramienia. Zawsze miałam dość sceptyczny stosunek do Internetu jako sposobu zawierania znajomości, jednak wtedy uznałam, że spróbować nie zaszkodzi, przynajmniej przekonam się, jak to wygląda „w praniu”. Dla jasności – ten mój sceptyczny stosunek dotyczy wyłącznie mojego szukania, nie uogólniam tego na innych. Znam mnóstwo pozytywnych przykładów znajomości w tej sposób zawartych. Poza tym mając sceptyczny do czegoś stosunek nie ma zakazu zrobienia tego. Ot można to zrobić zachowując sceptyczny stosunek. Nie zarzekam się więc, że nigdy nie założę jakiegoś profilu na jakimś portalu 😉
Ale wracajmy do wydarzeń sprzed 5 lat.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie wiem, czy Randki zmieniły się jakoś znacznie od tamtego czasu, pamiętam, że założenie profilu trwało kilka minut. Zdjęcia nie zamieściłam. Dostałam kilka maili od panów w wieku kompatybilnym. Jeden z nich był od jakiegoś Janusza. Pisał ciekawie. Odniosłam wrażenie, że mam do czynienia z normalnym, poważnym, wiedzącym czego chce mężczyzną. Po kilku wymienionych wiadomościach i informacjach nadszedł czas na wymianę zdjęć. Całe szczęście, że nie zrobiłam tego pierwsza. Dlaczego? Bo okazało się, że ja owego Janusza po prostu znam!
Świat jest mały. Jak zobaczyłam fotkę to mnie zamurowało. Nie powiem, abyśmy z Januszem mieli jakiś stały kontakt. Znaliśmy się, ale rozmawialiśmy ze sobą może raz czy dwa. Nasze spotkania odbywały się na gruncie zawodowym z częstotliwością kilka razy w roku. Jednak czas trwania tej „znajomości” był dość długi, około 10 lat. Trudno się zatem dziwić, że ujrzenie zdjęcia okazało się dla mnie szokiem.
Nie za bardzo wiedziałam, jak się zachować.
Czy odkryć karty czy nie? Może gdyby Janusz był mężczyzną, który mi się jakoś szczególnie podobał, zaryzykowałabym konfrontację. Ale skąd ja miałam wiedzieć, czy on byłby mną zainteresowany? Gdybyśmy „mieli się ku sobie” to może na gruncie tych spotkań towarzysko – służbowych nawiązalibyśmy wcześniej bliższą znajomość?
Skąd jednak on, czy ja mieliśmy wiedzieć, że oboje należymy do kategorii „poszukujących”??? Przecież tego nikt nie ma wypisane na twarzy. Ja nic nie wiedziałam o jego życiu prywatnym, sądziłam, że jest żonaty jak większość spotykanych na gruncie służbowym mężczyzn.
Wybrałam najłatwiejsze wyjście z sytuacji. Po prostu zamilkłam. Głupio? Niekulturalnie? Wiem. Cóż miałam mu napisać? Prawdę? Przyznać się kim jestem? A może bez ujawniania swoich danych poinformować, że znamy się? A on by się potem głowił która to z jego znajomych dopadła go na Randkach.
Wiedziałam, że za kilka tygodni będzie spotkanie, na którym on będzie. Postanowiłam bliżej mu się wtedy przyjrzeć. No i przyjrzałam się. To nie jest typ mężczyzny, który rzuca się w oczy i przyciąga wzrok kobiet, ale nic mu też zarzucić nie można. Wysoki blondyn, szczupły, schludny. Gdybym miała okazję poznać go bliżej to nie jest wykluczone, że nasza znajomość nabrałaby rumieńców. Problem w tym, że ja nie chciałam, aby on wiedział, że ta Ilona z Randek to jest ta sama Ilona, z którą ma do czynienia jako reprezentantką firmy X.
Wyobraźmy sobie, że wyznałabym prawdę i co dalej? Jak on by się wtedy poczuł? Z pewnością byłby zaskoczony. Czy pozytywnie czy negatywnie? Problem w tym, że nasze kontakty nie mogłyby zostać całkowicie zerwane. Wiedziałam, że nadal będziemy się widywać. Czy zatem przyznanie się do tego, że znamy się Randek nie zaszkodziłoby tym kontaktom? Nie mam pojęcia, ale obawiam się, że relacje służbowe by nieco utrudniło.
Jaki wniosek z tej historii płynie?
Wirtualne szukanie ma niezaprzeczalny walor: spotykają się dwie POSZUKUJĄCE osoby i obie to wiedzą od początku. Realne szukanie jest szukaniem nieco po omacku. Nie wiemy bowiem kim jest nasz nowy znajomy, jaki jest jego status cywilny? No tak, ale jeśli ludzie mają się ku sobie, to sprawa drugorzędna. Może tak, może nie. Na moim i Janusza przykładzie widać, że gdybym posiadała wiedzę o Januszu jako rozwiedzionym i poszukującym partnerki być może próbowałabym jakoś go wysondować, może zbliżyć się trochę i ocenić, czy on jest moją osobą zainteresowany. A jeśli bym coś takiego zrobiła, to on – nie mając pojęcia o moich intencjach i moim statusie cywilnym – być może nie odwzajemniłby zainteresowania, a wówczas ja poddałabym się. Takich dywagacji można sobie snuć tysiące. Bez sensu.
Faktem jest, że spotykamy w naszym realnym życiu mnóstwo potencjalnych partnerów, których mijamy obojętnie, a oni mijają nas. Nic o nich nie wiemy i nie mamy możliwości dowiedzieć się. Tylko jakiś przypadek (zgubiona chusteczka?) mógłby skłonić nas do wymiany uśmiechów, słów, a potem może numerów telefonów. Samotność w tłumie. Wszyscy gonią gdzieś, z klapkami na oczach, nie widząc często nic poza czubkiem własnego nosa. Otwieramy się dopiero w necie, gdzie potrafimy przyznać, że jesteśmy sami i szukamy kogoś. Janusz wydał mi się z naszych maili naprawdę fajnym facetem. Kiedy zobaczyłam zdjęcie oprócz zaskoczenia poczułam też smutek, rozczarowanie. Wolałabym paradoksalnie, aby nie był znajomym z reala, tylko kimś całkowicie obcym.
A co sobie Janusz pomyślał o kobiecie, która po otrzymaniu jego zdjęcia zamilkła, zniknęła? Wolę nie wiedzieć 😉
Joga czyli coś dla mnie
Spędzam w pracy 8-10 godzin dziennie, podczas których najczęściej siedzę przy komputerze. Bóle kręgosłupa, zwłaszcza w odcinku szyjnym to mój chleb powszedni. Wszelkie rehabilitacje nie przynosiły większych efektów. Może człowiek powinien sam siebie rehabilitować, czyli ćwiczyć ciało? Kto zna nas lepiej niż my sami, a więc i rehabilitować możemy się skuteczniej? Idąc tym tokiem rozumowania całkiem niedawno postanowiłam wzmocnić mięśnie kręgosłupa (i nie tylko) jakąś formą aktywności fizycznej. Najlepsze byłoby pływanie, ale w moim przypadku odpada. Inne „sporty” ćwiczyłam, ale determinacji wystarczało mi na krótko. Przed rokiem zainteresowałam się nordic walking, chodziłam nawet na zajęcia pod okiem instruktora. Jednak takie spacerowanie wydało mi się … nudne. Zrezygnowałam.
Szukałam dalej formy aktywności fizycznej dla siebie właściwej i czułam, że to może być joga. Wcześniej chodziłam na callaneticsy i pilatesy, po jakimś czasie albo zniechęcałam się albo zmieniano miejsce zajęć, a mnie było „nie po drodze”.
Obecnie chodzę na zajęcia jogi, dwa razy w tygodniu, a mogłabym codziennie, bo mój karnet do tego upoważnia. Nie dałabym jednak rady robić tego częściej, nie tylko czasowo bym nie wyrobiła, ale fizycznie. Nie jestem jeszcze dostatecznie … rozciągnięta, aczkolwiek po dwóch miesiącach jest już całkiem nieźle. Niedawno zrobiłam sobie serie zajęć trzy dni z rzędu i potem chodziłam trochę obolała.
Od kiełkującego w głowie pomysłu do jego realizacji jest droga daleka. Hasło jogi rzucił mój znajomy masażysta i to on polecił mi konkretną szkołę jogi. Wybór w większych miastach jest naprawdę duży. Ja miałam ułatwione zadanie, bo wiedziałam gdzie się udać. Kilka tygodni trwało zanim doszłam pod wskazany adres. Miła pani z recepcji zwracająca się od razu po imieniu pokazała mi pomieszczenia, wyjaśniła wątpliwości. Spodobało mi się i postanowiłam od następnego tygodnia zacząć. Na pierwsze zajęcia szłam z duszą na ramieniu, a jak oceniłam średnią wieku uczestników to lekko się przestraszyłam. Dominuje młodzież 20-30 letnia. Osoby w okolicach 50-tki to rodzynki. A może starsze osoby przychodzą na inne niż ja godziny? Nieistotne. Zaryzykowałam i daję radę. Nie odstaję jakoś szczególnie od reszty, choć niektóre ćwiczenia są na razie dla mnie zbyt trudne.
Znajomy namawia mnie, abym zaczęła ćwiczyć w domu. Niestety, do tego jeszcze nie dojrzałam, co nie znaczy, że nie zamierzam próbować.
Co daje mi joga?
Oderwanie od rzeczywistości. To najlepsza forma „odlotu”, wyłączenia się, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia. Kiedy staję boso na macie jest tylko moje ciało, głos instruktora i ćwiczenia. Nic więcej nie istnieje.
Odpoczywam psychicznie, ale też fizycznie, bo sporo ćwiczeń ma charakter relaksacyjny. Zdarza mi się jednak spocić z wysiłku.
Satysfakcja z przełamania słabości i wrodzonego lenistwa. Jakże często nie chce mi się jechać na ćwiczenia. Jest tyle zajęć, które nie wymagają żadnego wysiłku, np. oglądanie tv. Jednak mobilizuje się, po prostu narzucam sobie dyscyplinę i trzymam się ustalonego przez samą siebie grafika zajęć. Nie ma zmiłuj. Jadę i ćwiczę. Kiedy wracam po zajęciach do domu moje samopoczucie jest znakomite, no i duma mnie rozpiera, że …zwyciężyłam, pokonałam samą siebie 😉
Nauczyciele jogi w mojej szkole są fajni. Na razie miałam przyjemność ćwiczyć pod kierunkiem trzech. Każdy jest inny, niepowtarzalny. Każdy preferuje określony zestaw ćwiczeń, chociaż wciąż bywam zaskakiwana nowymi pozycjami i pewnie jeszcze nie raz zetknę się z czymś nieznanym. I to mnie w zajęciach jogi kręci, czyli nieprzewidywalność. Kiedy zajęcia prowadzi Adam nigdy nie wiemy, co nas czeka – na jakich częściach ciała będziemy się konkretnego dnia koncentrować. Są dni, kiedy czuję się jak „dętka”, a wychodzę z zajęć jestem napompowana energią.
Joga to też filozofia, medytacja. Dla mnie ten aspekt jogi jeszcze nie istnieje. Czytam książkę na ten temat, aby mieć jakieś pojęcie, ale na razie cieszę się tym, co mam i jak dziś się czuję. Nic nie będę przyśpieszać, bo nie muszę.
Na koniec każdych zajęć ćwiczymy Savasanę – pozycję trupa. Jak nietrudno się domyślić nie wymaga ona żadnego wysiłku, spędzamy w ten sposób kilka minut w kompletnej ciszy. Kiedyś taką ciszę przerwał odgłos potężnego chrapania. Chłopak totalnie odpłynął.
Niektóre twarze ćwiczących już znam, z niektórymi dane mi było zamienić kilka słów. Dominują dziewczęta. Zajęcia odbywają się w ciszy, nie licząc głosu instruktora. To też ważne, bo w codziennym życiu wciąż coś nam w uszach gra.
Zastanawiam się czasami, w jakim stopniu ćwiczenia wpływają na moją sylwetkę i czy wpływają: na sposób poruszania się, na moje kształty. Faktem jest, że co do kształtów to mam sobie coraz mniej do zarzucenia. Niewiele mi już zostało nadprogramowej tkanki tłuszczowej, co jest głównie efektem zmiany sposobu odżywiania, jaki praktykuje od kilku miesięcy. Zasługą jogi jest chyba głównie poczucie większej integracji z własnym ciałem, jakkolwiek dziwacznie to brzmi – właśnie takie odnoszę wrażenie, że mam większą świadomość istnienia mojego ciała 😉
I po urlopie…
Jak wróciłam do pracy to i słoneczna pogoda ustabilizowała się. Zamiast siedzieć w biurze wolałabym siedzieć (leżeć) nad wodą, albo nawet bez wody. Nie ma lekko. Ktoś musi pracować, aby ktoś inny mógł się w tym czasie byczyć, co czyni akurat moja koleżanka, którą mam szczęście/nieszczęście zastępować.
Dość marudzenia! Urlop miałam udany. Wszystkie najważniejsze plany zrealizowałam, a te, które wypadły z grafika uznałam widocznie za drugorzędne. Parę dni gościłam i byłam goszczona, co wymagało jednak trochę wysiłku, zwłaszcza to pierwsze. Dwa dni postanowiłam przebimbać, czyli sprawiać sobie drobne przyjemności. I przyznam, że właśnie te dwa dni pozwoliły mi odpocząć w pełnym tego słowa znaczeniu.
Co robiłam podczas tych dni, i jakie to były przyjemności to zachowam do swojej wyłącznej wiadomości. Jedno jest pewne, żaden mężczyzna nie był mi do ich realizacji potrzebny 😉
Mój kolega Darek odezwał się z wiadomością, że zamierza przyjechać do mojego miasta za kilka tygodni. No szok, normalnie mnie zatkało. Okazuje się, że jego ulubiony malarz znów ma wystawę, więc pytam – czy Ty przyjeżdżasz do mnie czy do pana X? Wykręcił się od zdecydowanej odpowiedzi. Przyjedź choć na trzy dni – zachęcałam. Nie jest to wykluczone – stwierdził. A ja sobie myślę, że już nabrałam do „darkowych spraw” dystansu i przestałam kombinować, dlatego mogę sobie pozwolić na luz typowy dla rozmów koleżeńskich. W takich rozmowach człowiek nie zastanawia się, co wypada a co nie wypada powiedzieć, czy zaproponować. Po prostu jest się naturalnym i bezpośrednim. Taka właśnie w stosunku do Darka się stałam i liczę na to, że tak mi już pozostanie. I naprawdę cieszę się, że znów go zobaczę. Tym razem nie będę miała „maślanych oczek”, co ułatwi mi z pewnością ocenę Darka i określenie perspektyw tej znajomości, o ile w ogóle takie trzeźwe spojrzenie będzie mi do czegoś potrzebne. Nie wiem.
Zauważam u siebie ostatnio bardzo pozytywne zjawisko. Jest mi dobrze ze sobą i naprawdę lubię „być ze sobą” czyli spędzać czas w swoim własnym towarzystwie, co nie znaczy, że unikam ludzi. Mam dużo pomysłów na spędzanie czasu, nie muszą być one jakieś oryginalne, nawet te prozaiczne czynności zaczynają sprawiać mi radość. Dziś koleżanka z pracy stwierdziła, że jakaś pozytywna aura ode mnie emanuje. Coś w tym jest, sama to czuję i nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło. Z tych kilku dni urlopu? Niemożliwe. W każdym razie chciałabym, aby ten stan trwał jak najdłużej 😉
Wakacyjny nastrój
Zaczęłam urlop i zamierzam spędzić go w … domu. Tak w tym roku zdecydowałam. Biegam, załatwiam zaległe sprawy, odwiedzam. Grafik zajęć napięty. Nie brakuje spotkań ze starymi znajomymi, na które w ostatnim roku wciąż nie było czasu. A jak czas był to zgranie terminów okazywało się przeszkodą nie do pokonania. Mam kilka koleżanek wiecznie zajętych. Do jednej zamierzam pojechać do pracy, wziąć ją pod rękę i … porwać 😉
Z pewnością podczas moich urlopowych zajęć i przyjemności nie będę miała czasu na myślenie o „straconych złudzeniach” związanych z Darkiem 😉
Planuję dwie wycieczki, jedna ok. 200 km, druga ponad 300 od mojego miasta. Druga wycieczka ma tę zaletę, że nigdy nie byłam w tej okolicy. Ale ma tę wadę, że jadę sama i nie wiem jeszcze, gdzie się zatrzymam. Mam jedynie nieustające zaproszenie od kolegi, który jest w docelowym mieście ważną personą. Zapewniał, że nie muszę się o nic martwić, on będzie moim opiekunem i przewodnikiem. Zobaczymy.
Darek nie odzywał się ponad tydzień. Domyślałam się, że wybrał się na planowany wcześniej rajd rowerowy. Wspominał mi o nim kilka razy, a ostatnio było to w kontekście przeszkód, jakie stanęły na drodze do naszego wspólnego wyjazdu.
Kiedy wczoraj odczytałam od niego maila, w którym stwierdził, że szczególnie nie wypoczął, a po powrocie znów dopadły go „wiadome problemy”, pomyślałam sobie, że to zaczyna być nudne. Nie chce mi się z nim gadać, a tym bardziej do niego pisać. Czas ku temu sprzyjający, bo mam plany wyjazdowe na najbliższe dwa tygodnie, o czym dość ogólnie go informowałam. Postanowiłam więc „zniknąć” dla niego na jakiś czas. Nie pisać i nie odbierać telefonu (dzwoni tylko na stacjonarny). Nie traktuję tego w kategoriach „zagrywki”, aby sprawdzić jego reakcję. Nie! To byłoby zresztą naiwne. Robię to dla siebie, aby łatwiej mi było pogodzić się ze stanem faktycznym, czyli z postrzeganiem Darka wyłącznie jako znajomego, kolegę. Chcę też nabrać dystansu.
Ogarnął mnie wakacyjny nastrój choć pogoda ku temu mało sprzyjająca. Objawem tego jest kompletna pustka w głowie i brak weny do pisania. Dlatego zamierzam w najbliższym czasie pisać rzadko, a nawet rzadziej 😉
Szukanie drugiej połówki
Jak to jest z szukaniem drugiej połówki w wieku dojrzałym? Właściwie to w takim wieku większość szuka już tej drugiej albo nawet trzeciej drugiej połówki, bo pierwsza albo odeszła, albo okazała się tą niewłaściwą i to, co miało być „do grobowej deski” zakończyło się w sądzie.
Teorii i metod szukania może być całe mnóstwo, ale i tak podstawowy podział w „nowoczesnym społeczeństwie” sprowadza się do miejsca poznania, czyli albo świat realny albo wirtualny. Bywa że ten drugi traktujemy w sposób równorzędny, czego skutki bywają opłakane. Ale nie o tym dziś chciałam napisać.
Jedna kobieta w pracy, druga w drodze do kościoła, trzecia w autobusie, a czwarta w kolejce do lekarza może spotkać swojego wymarzonego mężczyznę. Inna musi uciekać się do różnych bardziej skomplikowanych metod, choćby założenia profilu na portalu randkowym. To ostatnie stało się synonimem naszych czasów. Bo ludzie są zapracowani i wiecznie zajęci, bo ludzie się alienują, bo to wygoda, bo to sposób na zapełnienie pustki, nudy, samotności, etc. Powodów jest mnóstwo i każdy z nich jest dość przekonywujący. Nie da się ukryć, że takie portale mają w sobie coś z supermarketów i wielu ich użytkowników zachowuje się bardzo podobnie jak w tego typu przybytkach. Dla niektórych, zwłaszcza mężczyzn, obecność na takim portalu gwarantuje dość interesujące życie. Oni dokonują zakupu w tym supermarkecie, dość szybko konsumują zawartość koszyka, a potem znów wybierają się na zakupy. Tak to właśnie przebiega w wielu przypadkach, choć nie twierdzę, że wszyscy tak robią. Role się czasami zmieniają i ten, który do tej pory kupował, zostanie kupiony (upolowany), skonsumowany… To jest taka zabawa, której reguły wszyscy znają, ale niemal wszyscy twierdzą, że „szukają na poważnie” i chyba w to wierzą. Są ludzie od portali randkowych uzależnieni. Bo to lubią? Bo czują ekscytację? Bo kiedyś mieli szczęście poznać kogoś właściwego tą drogą? Gdyby był właściwy to nie musieliby na portal wracać. Przypomina mi to sytuację, kiedy to mój znajomy z dawnych lat, hazardzista twierdził, że dlatego nie może skończyć z graniem w ruletkę, bo kiedyś kasyno dało mu wygrać bajońską sumę. Nie uwierzyłabym, gdybym tego nie widziała. Owszem, raz wygrał równowartość dobrej klasy samochodu. Potem jednak szybko te pieniądze przegrał. I chyba do tej pory próbuje się odegrać, choć już nie ma z czego, bo od tamtego czasu stracił równowartość kilku a może kilkunastu samochodów. Ta mała dygresja pozwala sobie uzmysłowić jak blisko jest od normalnego szukania do szukania nałogowego.
Moja wiedza o funkcjonowania portali randkowych bierze się głównie z faktu, że mam dwie znajome, jedna panienka lat 30 i druga też panienka lat 40+, które w ten sposób szukały i szukają (obie robią to już kilka lat). Ja też miałam w tej dziedzinie epizod, o którym może kiedyś wspomnę.
Jak nasłucham się i naczytam różnych opowieści na temat znajomości nawiązanych drogą wirtualną na specjalnych, przeznaczonych do tego portalach, to mam coraz większe przekonanie, że może lepiej tam nie wchodzić…. bo, nie daj Boże, już się nie wyjdzie. Jeśli naprawdę chce się kogoś kompatybilnego znaleźć to takie portale albo to umożliwiają szybko i bezboleśnie albo uzależniają i robią wodę z mózgu, o obniżaniu poczucia własnej wartości nie wspomnę. Owszem, znane są przypadki, kiedy ludzie odnajdują się w wirtualu, a potem żyją długo i szczęśliwie. Dotyczy to ludzi zdecydowanych, wiedzących kogo i po co szukają, a przede wszystkich konsekwentnych i gotowych na związek. Te pozytywne przykłady każą większości „szukających na poważnie” wierzyć, że i im się uda. Pomijam kategorię tych, którzy tylko się na takich portalach bawią.
Nie zawsze się udaje. Moim zdaniem obecność na takim portalu to jest przede wszystkim „ciężka praca” i zapewnienie sobie huśtawki emocjonalnej, której zdrowotne skutki nie są zbyt dobre. Do przeżywania czegoś takiego trzeba rzeczywiście mieć zdrowie. Chyba że stosuje się zasadę zero emocji, maksimum myślenia, która wydaje się w tym miejscu najodpowiedniejsza. Takim ludziom pewnie się udaje.
Argumentem przemawiającym za szukaniem partnera na @ pustyni, dość często przywoływanym, jest traktowanie tego jak wykupienie losu na loterii, żeby nikt nam nie mówił, że nie próbujemy. Owszem, coś w tym jest. Skoro w pracy czy w autobusie się nie udaje, to trzeba wykorzystać wszystkie, dostępne możliwości. Ale z drugiej strony to człowieka rozleniwia, bo staje się mniej aktywny, mniej mu się chce bywać, uczestniczyć, starać się w realu. Na portalu zawsze ktoś się pojawi, jak nie ten to tamten, zawsze coś się dzieje. A wysiłek to przecież żaden. Wystarczy kliknąć. Z tym wysiłkiem to nie do końca prawda, tylko z pozoru wygląda to na łatwe. Jeśli komuś naprawdę zależy poświęca i dużo czasu, i dużo energii, emocji, uczuć, a może jeszcze innych rzeczy, aby zbliżyć się do osiągnięcia celu. Bywa, że im mocniej się stara, tym efekty mizerniejsze, co działa zniechęcająco, destrukcyjnie.
Mam na to przykłady. Znajoma funkcjonuje w ten sposób od kilku lat. Robi niewielkie przerwy. Poznała trzech panów, którzy na początku wydawali się tymi właściwymi. Doświadczenie, jakie zdobyła, zapewne jest istotne. Ale czy coś to u niej zmieniło? Ona twierdzi, że przynajmniej coś przeżyła. Owszem. I dobrego, i złego. Ale czy to ją zmieniło? A po co miałoby zmieniać? – można zapytać. Inteligentny człowiek umie wyciągać wnioski, uczy się. Jeśli kilka z kolei związków okazuje się niedocelowymi to nie dowód, że „wszyscy faceci to świnie”, ale sygnał, żeby przyjrzeć się samej sobie. Może popełniam jakiś błąd? Czy jestem naprawdę gotowa na poważny związek? Jakie są moje atuty, a jakie wady? Czy jestem świadoma, odważna, nie mam kompleksów? Kobieta w pierwszej kolejności musi być atrakcyjna dla siebie, musi czuć się dobrze – ze sobą. Musi wyleczyć swoje kompleksy, nabrać odwagi, czasami odkryć tajemnice własnej kobiecości i seksualności, by faceci wodzili za nimi oczami. To ostatnie zdanie napisał mężczyzna (www.blog-mezczyzny.pl). Trudno się nie zgodzić.
Zanim więc postanowimy pobuszować w necie najpierw trzeba jak najlepiej poznać samą siebie, po to jest nam potrzebna samotność. Ważna jest też szczerość wobec siebie, a więc posiadanie świadomości własnych możliwości, zalet i wad, a także akceptacja prawdy, nie zawsze miłej. Jak każdy człowiek nie jesteśmy idealne, mamy braki, nie tylko w wyglądzie zewnętrznym, ale głównie jeśli chodzi o psychikę, siłę, emocje i inteligencję. Źródła porażek w związkach tkwią nie w braku szczerości wobec potencjalnego partnera, ale w braku powiedzenia sobie samej szczerze np. „bywam naiwna”, „wcale nie jestem ładna”, „dużo rzeczy muszę zmienić”, „za szybko się angażuję”, „za wcześnie wskakuję do łóżka”, etc. Trzeba w sobie znaleźć to, co przyciąga cwaniaków i to wyeliminować. Efekty zauważymy, kiedy ludzie będą czuć przed nami respekt. No i jeszcze kwestia stawiania poprzeczki wysoko. Odnoszę wrażenie, że osoby będące stałymi bywalcami portali randkowych tę poprzeczkę obniżają. Wydaje się to naturalne, skoro nie widać efektów i daje o sobie znać zniecierpliwienie. Warto jednak zostać przy tej wysokiej poprzeczce. Wymagać i egzekwować. I nie wybaczać poważnych błędów. To niełatwa postawa. Wiele kobiet łamie zasady dochodząc do wniosku, że w przeciwnym razie będą same do końca życia. Czy warto być takim twardym i wymagającym? Warto. A z pewnością gdzieś w naszej okolicy (wirtualnej czy realnej) pojawi się ktoś, kto szuka dokładnie Ciebie, takiej, jaką jesteś. Jeśli to będzie TEN, to będzie robił wszystko, na wszystko się zgodzi, abyś była z nim już na zawsze.
Kiedyś czytałam książkę, której tytułu nie pamiętam, ale wryło mi się w pamięć jedno zdanie: Kiedy wewnętrznie pusta ruszasz szukać miłości, możesz znaleźć tylko pustkę…
Osobiście uważam, że sporo jeszcze pracy przede mną. Pracy „nad samą sobą”, abym mogła wziąć się na poważnie za szukanie ewentualnego partnera, czy to w realu czy w wirtualu (o ile nie dojdę do wniosku, że i bez niego mogę się świetnie realizować). Moje spotkanie z Darkiem uzmysłowiło mi tylko jaka słaba jeszcze ze mnie istota. Jedynie w teorii jestem niezła. A może nie tyle o szukanie tu chodzi, ile o gotowość do związku. Kiedy jesteśmy gotowi, nie musimy nawet szukać, kandydat sam się pojawi 😉