Archiwa miesięczne: Wrzesień 2011

Pożegnanie z Bumerangiem i randki…

Zaproponowałam Bumerangowi spotkanie. Planuję, że będzie to spotkanie pożegnalne. Jeśli nie skorzysta z zaproszenia, pożegnania w ogóle nie będzie. Nie sądzę, abym kiedykolwiek chciała jeszcze spotkać się z nim. Jedyna metoda na zapomnienie to ignorowanie. On się nie zmieni, ale ja mogę to zrobić. Dlaczego tak postanowiłam, choć wiem, że to już kolejny raz próbuję się od niego uwolnić? Skąd pewność, że tym razem okażę się konsekwentna? Wydaje mi się, że stałam się ostatnimi czasy silniejsza, asertywniejsza, a to dobrze rokuje.

Darek do mnie nie przyjedzie. Zaproponował mi w nieco zawoalowany sposób wyjazd do ciepłych krajów. Sondowanie mnie w tym temacie nie wskazywało na mój aplauz, czyli raczej w najbliższym czasie to on sam poleci sobie do Afryki. Co będzie dalej z nami? To, co było dotychczas, czyli będzie dzwonił, będziemy do siebie pisać maile i będziemy spotykać się raz do roku, a może częściej a może rzadziej. To nie zależy ode mnie. Jeśli w moim życiu pojawiłby się ktoś interesujący aspirujący do roli partnera, relacje z Darkiem z pewnością rozluźnią się, ale nie chciałabym naszej 10 letniej znajomości zakończyć, bo nie tylko lubię i cenię Darka jako człowieka, ale nadajemy na podobnych falach.

Pisałam niedawno o pomyśle randkowania, który pojawił się w mojej głowie. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zaczęłam od portalu mi najbliższego, czyli gazeta.pl. Zalogowałam się na randkach, ubogi opis, brak zdjęcia. Chciałam zorientować się w targecie. Nie mam dużych nadziei na sukces, ale kto powiedział, że nie mogę się miło rozczarować. Wspominałam na blogu, że trafiłam kiedyś na tym portalu na swojego znajomego, którego widuję teraz od czasu do czasu i który nie ma pojęcia, że ta niekulturalna, bo nie odpisująca na maile ze zdjęciem, pani z Randek to ta właśnie Ilona, którą widuje 😉

Ustawiłam sobie kryteria i mi wyszło, że panów, którzy je spełniają jest 21, fajna liczba. Jako kobieta wyemancypowana zaczęłam sama „zaczepiać”. Dał się zaczepić pewien wdowiec. Doszło do wymiany wizerunków. Gorzej było z wymianą myśli. Miałam od początku wrażenie, że pisanie nie jest jego najmocniejszą stroną, ale to nie był problem. Tłumaczył swoją nieporadność brakiem doświadczeń na tego typu portalach, co w sumie było dla mnie zaletą, bo sugerowało, że nie jest jeszcze zepsuty 😉

Popisaliśmy sobie trochę, na tyle abym się zorientowała, że pan nie określił w profilu wykształcenia i pewnie dlatego załapał się na mój target. Wiem, że wykształcenie nie jest najważniejsze, liczy się inteligencja emocjonalna, ale jak i z jednym i z drugim jest problem to ja pasuje. Pojawiło się ponadto kilka sygnałów wskazujących na nasze intelektualne niedopasowanie. Zrezygnowałam z dalszego ciągu.

Drugi pan sam do mnie napisał, okazał się spoza mojego targetu, bo żonaty, choć w opisie stało jak wół „związki – powiem później”. Po co mówić później, skoro opcja „żonaty” też była dostępna. Wymieniłam z nim dwie wiadomości, aby się tego dowiedzieć i aby mu poradzić wpisanie od razu właściwego słowa, choć i tak nie wierzę, że to zrobi. Pomyślałam, że może panu wystarcza tych kilka wiadomości, które może wymienić z paniami, którym dopiero później (na końcu) pisze, że nie jest wolny. Panowie żonaci zazwyczaj trzymają tę wiadomość na deser, najpierw chcą nas zaintrygować, roztoczyć urok, zaskoczyć błyskotliwością licząc na to, że po szokującej informacji nie zrezygnujemy tak łatwo.

Kolejny pan przeczytał książkę, którą i ja przeczytałam dość dawno, a która nie należy do kategorii popularnych. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Jeszcze ze sobą korespondujemy. I wydaje mi się, że może z tej mąki jakiś chlebek będzie, przynajmniej spotkamy się 😉

Mój target z każdym dniem się zmienia. Dostaję powiadomienia o pojawieniu się nowych panów spełniających moje kryteria. Jak coś mnie w opisie zainteresuje to piszę. Napisałam do kilku, może ktoś odpowie, a może nie. Niektórzy odpowiadają w taki sposób, mało zachęcający do kontynuacji, choć bez zarzutu. Aby korespondencja jakoś się rozwijała, dwie strony muszą wykazywać choć odrobinę ochoty do dalszego ciągu. Trafiłam na kogoś, kto ma wpisane w profilu, że nie wie czego szuka. Najpierw się zdziwiłam, a potem przyszła refleksja. Nie skreśliłam go, też do niego napisałam. Czasami dopóki się nie znajdzie, to się nie wie, czy i kogo się szuka, więc jest tu między nami podobieństwo.

Zdaję sobie sprawę, że Randki to taki… niszowy portal, choć skoro darmowy to powinien być oblegany. A może moje kryteria są za wysokie. Pewnie to drugie.

O innych portalach na razie nie myślę. Może nie jestem jeszcze gotowa, aby „szukać na poważnie”, a może wcale nie chcę tego robić, a może boję się znaleźć, a może… Może z lenistwa i braku czasu, może z jakiegoś irracjonalnego przekonania i braku wiary w sukces. Nie wiem. Może za jakiś będę wiedziała, a może za jakiś czas to zrobię 😉

Samoocena

Jest faktem, że moja kobieca samoocena podniosła się ostatnimi czasy znacznie. Całą zasługę przypisuje sobie, a nie jakimś czynnikom zewnętrznym, z których najpopularniejszy nazywa się mężczyzna, o zakochanym mężczyźnie nie wspomnę. Kiedy z koleżankami postanawiamy po raz setny przejść na dietę pojawia się temat motywacji, a w zasadzie motywatora. Kiedy czekałam na przyjazd Darka i nasze pierwsze spotkanie to on „robił za motywatora”. Koleżanka ma przyjaciela, w którym się podkochuje i uznała, że nieczęste spotkania z nim mogą ją świetnie zmotywować do działania, czyli odchudzania. No cóż, obaj motywatorzy czują się dobrze, natomiast my nadal planujemy przejść na dietę, już od jutra 😉

Byłam niedawno na firmowej imprezie, gdzie spotkałam wiele dawno nie widzianych osób. Nasłuchałam się komplementów, które są oczywiście miłe dla ucha, ale najważniejsze jest i tak moje wewnętrzne przekonanie. A ja takowe przekonanie o dobrej formie mam. Moja kondycja psychiczna i fizyczna jest na przyzwoitym poziomie, co widać gołym okiem. Jedno przekłada się na drugie. Im lepiej czuję się psychicznie tym lepiej wyglądam, tym bardziej chce mi się zadbać o swój zewnętrzny obraz. Wiem, że powinno chcieć się każdego dnia, ale kto jest bez winy niech pierwszy rzuci… 😉

Wydaje mi się, że stałam się bardziej asertywna. Może to wpływ sukcesów, malutkich i większych, jakie odniosłam w ostatnim czasie (choćby pozbycie się nałogu palenia). Dziś nie potrzebuję już motywatora, który miałby podnieść moją samoocenę. Dziś nie mogę pojąć sensu uzależniania swojej samooceny od mężczyzny, w ogóle od drugiego człowieka. To prawda, że potrzebujemy potwierdzenia wartości, potrzebujemy akceptacji, chcemy się podobać. Ale źródło naszej samooceny jest w nas i nie można jej nam zabierać czy dawać. Jeśli kobiecie spada samoocena do zera, to rodzi się pytanie, czy ona w ogóle ma poczucie własnej wartości, skoro jakiś facet może tak łatwo jej to odebrać. Czyli jej samoocena w jakimś sensie „wisiała” na mężczyźnie? Czy jakikolwiek mężczyzna jest wart tego, aby od jego postawy uzależniać naszą wartość?

Nikt nigdy nie zadba o nas bardziej niż my same, nikt nigdy nie będzie w stanie kochać nas tak, jak my same potrafiłybyśmy (jeśli byśmy chciały). I nie jest to egoizm, a jeśli już to bardzo zdrowy. Każdy katolik zna przykazanie: kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Problem w tym, że interpretujemy to przykazanie koncentrując się na pierwszym członie, a drugi nam jakoś umyka. Kochamy więc bliźnich bardziej niż siebie samych. Poświęcamy swoje zdrowie, niszczymy życie, marnujemy potencjał i lata w imię takiej miłości. Bo jesteśmy przekonani, że aby coś dostać trzeba się starać, trzeba o to walczyć. A wystarczy to, czego oczekujemy od innych, mieć w sobie dla siebie. Po prostu nie można dać miłości komuś, jeśli nie ma się jej dla siebie i za taką interpretacją tego przykazania jestem.

O kochaniu siebie możemy też przeczytać w różnych psychologicznych książkach, które mają jasne przesłanie: kiedy wewnętrznie pusta ruszasz szukać miłości możesz znaleźć tylko pustkę. Kochać siebie to nie egoizm, to umiejętność dzielenia się sobą, ale bez umniejszania siebie.

Czy nie zdarzyło się wam widzieć, poznać kobiety, które obiektywnie rzecz biorąc wcale nie są szczególnie piękne, czy inteligentne i ze zdziwieniem skonstatować, że takie panie mają wielkie powodzenie, że roztaczają wokół siebie specyficzną aurę, która innych przyciąga. Musi być jakaś głębsza tego przyczyna. Jest nią właśnie asertywność w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mam koleżankę, która jest duszą towarzystwa, gdziekolwiek nie pójdzie, zawsze wzbudza zainteresowanie. Poszła oglądać mieszkanie, które chciała kupić i trafiła na właściciela, który zakochał się w niej od pierwszego wrażenia. Co takiego w niej jest? Ona kocha siebie, jej nie zależy na mężczyznach, ona ich może mieć, ale ona jest szczęśliwa bez względu na to, czy obok niej jest mężczyzna czy jest sama.

Patrzę na nią jak na niedościgły wzór owej asertywności, aczkolwiek przyznaję, że inne jej cechy niekoniecznie chciałabym posiadać.

To „coś”

Każdy wie, co to jest, ale nikt tego zdefiniować nie potrafi. Każdy kiedyś to czuł, ale co to konkretnie było, to jakoś trudno sobie przypomnieć. Facet miał to „coś” i już…

Widzisz dwie osoby płci przeciwnej stojące przed Tobą, obie znasz lepiej lub gorzej, obserwujesz i wiesz, że jedna ma to „coś”, a druga nie ma. I to wcale nie znaczy, że to „coś” z urody się bierze. Z niczego też się nie bierze. Chyba bierze się z Ciebie i z tej osoby i dopiero w zderzeniu waszych umysłów (o ciałach nie wspomnę) to „coś” się rodzi. Bo nie ma tego czegoś uniwersalnego. Ono samo istnieć nie może, dopiero gdy ktoś je zobaczy i wydobędzie na światło dzienne i połączy z nim swoje „coś”, wtedy mamy… no właśnie co? Miłość? Oczarowanie? Rażenie piorunem? Olśnienie? Złudzenie? Moim zdaniem miłości bez tego „coś” być nie może, ale to „coś” i bez miłości (na którą więcej czasu trzeba) też świetnie sobie radzi.

Wiele widziałam związków, w którym partnerzy wyglądali obiektywnie … inaczej, różnica była widoczna na pierwszy rzut oka. Ona piękna, on brzydki. On przystojny, ona szara myszka. To dowód, że w miłości wygląd nie ma większego znaczenia.

Nie można jednak zaprzeczyć, że najpierw oceniamy wygląd, wiele czasu trzeba, aby dokopać się do tych cech, które wzbudzają w nas pozytywne uczucia. Problem w tym, żeby w ogóle chciało się człowiekowi dokopywać, a więc inwestować swój czas i zaangażowanie. Bez tego „coś” rezygnujemy. Myślę, że to „coś” dostrzegamy natychmiast i to ono powoduje, że nam się chce więcej czasu z tą osobą spędzać, to „coś” nas przyciąga do drugiej osoby w sposób nawet irracjonalny. Co to jest to „coś”? Dla każdego coś innego. Dla mnie na pewno silna osobowość. Ale i pod tym słowem dla każdego wiele różnych cech się kryje. Jakbym zaczęła opisywać osobę, która ma – według mnie – silną osobowość sporo by to miejsca zajęło. Bo to „coś” to wcale proste nie jest. Pamiętam swoje oczarowanie kolegą z pracy, łysym i dość nieciekawym zewnętrznie, a na domiar złego żonatym. Pamiętam te „motylki w brzuchu”, które czułam gdy był blisko i smutek, kiedy wyjeżdżał. Myślałam o nim tak często, że w końcu całe moje życie wokół jego osoby się kręciło. Efektem był niewinny flirt (na szczęście), dzięki czemu możemy przyjaźnić się do tej pory. Lubię go, ale dziś, kiedy go spotykam, pytam siebie – co ja w nim widziałam? Na pewno nie miało to nic wspólnego z wyglądem, bo ten niewiele się od tamtego czasu zmienił. Miało to zapewne związek z jego cechami charakteru, które mi imponowały. Ale to też nie tłumaczy tych „motylków w brzuchu”. Gdzie tkwi głębsza przyczyna? Chyba we mnie. Ja sobie wykreowałam ten obiekt moich westchnień, był mi wtedy potrzeby ktoś, kto emocjonalnie zapełni pustkę, jaką zostawił ktoś inny. Jak się chce to zracjonalizować to można powiedzieć, że ktoś trafia w nasze zapotrzebowanie. Ktoś, kto idealnie wpasowuje się w to puste miejsce. Jeśli ostatni związek był trudny, czy toksyczny to wielce prawdopodobne, że obiekt westchnień będzie „nieosiągalny”, co najczęściej znaczy, że żonaty.

Wygląd nie jest najważniejszy, musi być to „coś”. I to jest prawda niezaprzeczalna. Ale to nasze „coś” musi trafić na to samo po drugiej stronie, tak aby jedna melodia z naszych dwóch instrumentów zabrzmiała. Zdarza się niestety tak, że my widzimy „coś” u kogoś, a ten ktoś u nas nic nie dostrzega, a przynajmniej nie tyle, ile byśmy chcieli. Zdarza się, że jedno „coś” wystarczy dla dwojga. „Jak być kochaną” jeśli ktoś oglądał to rozumie. „Miłość w czasach zarazy” jeśli ktoś czytał, też wie o co chodzi.

Bumerang

Jest taki typ mężczyzn, którzy wracają jak bumerangi. Nie słyszałam o kobietach obdarzonych tymi zdolnościami, ale zapewne też takie egzemplarze się zdarzają, o czym zapewne lepiej wiedzą panowie.

Bumerangi to najczęściej osobnicy z gatunku Piotrusia Pana, wiecznego chłopca, w wieku różnym, ale raczej w okolicach 30-40tki. Chociaż trafił mi się w ostatnich latach oryginalny bumerang po 50-tce. Po roku znajomości, której intensywność osłabła przestaliśmy się kontaktować. Nie odzywał się ponad 2 lata, wykasowałam numer, aż tu nagle sms. A potem kolejne. A potem maile. I tak 3 miesiące, w tym czasie żadnej propozycji spotkania. Nawet nie zadzwonił do mnie „jak człowiek” tylko wysyłał smsy. Ostatnio mnie zaskoczył totalnie, bo przysłał smsa, czy może zadzwonić po 16.00. Odpisałam, że może. A on już nie zadzwonił i od tego czasu milczy już ponad miesiąc 😉

Spotkałam takich bumerangów kilku w swoim życiu, ale chyba tylko jeden reprezentuje czyste, klasyczne cechy tego gatunku, a co najważniejsze wraca do mnie już tak długo, że czasami myślę, że dożyję z nim emerytury 😉

Nie jest łatwo naszą relację opisać, był romans, nie było związku, a potem nastąpiło koleżeństwo, choć jest między nami chemia, której nic nie pokona (oprócz braku kontaktu).

Kiedy poznałam bumeranga byłam nim oczarowana. Przystojny, wręcz amant filmowy, po prostu uosobienie naszych kobiecych mrzonek o rycerzu na białym koniu. Sprawiał wrażenie nieśmiałego, czasami nieporadnego. W bezpośrednim kontakcie niezbyt wylewny, ale od czego jest telefon komórkowy i smsy. Zarzucał mnie więc dziesiątkami pięknych zdań o swoim zainteresowaniu moją skromną osobą i o wrażeniu, jakie mój widok w nim wywołał. No cóż, która kobieta nie chce być tak wielbiona przez takiego pięknego młodzieńca?

Trudno się zatem dziwić, że i mną tąpnęło od tego nadmiaru komplementów i zaczęłam niemal lewitować. Ale to działo się w środku, na zewnątrz do wylewności zbytniej skora nie jestem, przyjmując założenie, że nie tylko wygląd się liczy, ale też wnętrze człowieka.

Niełatwo jest przyjrzeć się wnętrzu takiego bumeranga, bo on nie jest tym zainteresowany, można by niechcący odkryć jego zabawki, ale też jakieś inne, może nawet nieco perwersyjne, ciągotki.

Mój bumerang też ciężko pracował, abym wiedziała o nim tyle, ile on sam chciał mi przekazać. Nasze spotkania odbywały się więc albo na mieście, albo u mnie. Najpierw mieszkał o wujka i nie miał warunków do przyjmowania gości, a potem niby kupił mieszkanie, ale pod miastem, więc wyprawa do niego nie byłaby taka prosta. A chyba najważniejsza przyczyna jest taka, że ja wcale na taką wizytę nie naciskałam. Bowiem dość szybko przekonałam się z kim mam do czynienia i żadnych nadziei na jakiś happy end z nim sobie nie robiłam. Zważywszy również na dzielącą nas różnicę wieku (10 lat) traktowałam tę znajomość jako sympatyczny antrakt na drodze dalszych poszukiwań MMŻ. Skoro nie był to dla mnie rokujący kandydat to z czasem doszłam do wniosku, że dobrze byłoby, aby związał się wreszcie z jakąś adekwatną wiekowo panną, która urodziłaby mu gromadkę dzieci, bo deklarował chęć ich posiadania.

Sporo mi o swoich rozczarowaniach pannami opowiadał. Jedna, pierwsza i najważniejsza narzeczona zostawiła go niemal tuż przed weselem i wyjechała do USA. Inne nie były go godne, stał się zresztą po tej traumie bardzo ostrożny. Oczywiście rozumiałam go dobrze, współczułam i głaskałam po głowie …Jaki on biedny.

Wielokrotnie zastanawiałam się, czemu pozwalam mojego czarującemu Bumerangowi wracać? Co takiego w nim jest, co powoduje, że nie potrafię go zwyczajnie pogonić? Od pewnego czasu, od którego przestała łączyć nas już sfera intymna, odpowiedź na to pytanie jest w zasadzie prosta. Ja go chyba zwyczajnie lubię, fajnie nam się rozmawia, słucha muzyki. Poza tym ten facet podobna mi się fizycznie, bez żadnych zastrzeżeń. Lubię na niego patrzeć, lubię, kiedy on na mnie patrzy.

Znam mojego czarującego Bumeranga sporo lat (12), a najdłuższa przerwa w naszych kontaktach to były 2 lata. W ciągu tych dwóch lat przerwy, o czym później się dowiedziałam, spotykał się „na poważnie” z pewną panną z Opola. Poznał ją na wycieczce zagranicznej. Panna była bezpośrednio po studiach, więc sporo od niego młodsza. Bumerang ruszał w każdy piątek po pracy na dworzec i jechał do swojej panny na weekend. Opowiadał mi potem, że bardzo zżył się z jej rodziną, że jej mama mówiła do niego zięciu. I spędzał sobie Bumerang te weekendy w Opolu na chodzeniu po sklepach, na imprezach, no i zapewne na miłym tete a tete ze swoją wybranką. Związek rozwijał się w odpowiednim kierunku, choć blisko młodej panny był zawsze jakiś jej przyjaciel, niby kolega, który wyraźnie mojego Bumeranga drażnił. Jego relacje z narzeczoną wydawały się nieco podejrzane. A jak kiedyś przez przypadek podobno Bumerang przeczytał ich rozmowę na GG, to jeszcze jego podejrzenia wzmocniło. Problem z panną z Opola był taki, że nie wyobrażała sobie zmiany miejsca zamieszkania. Propozycja Bumeranga, aby przeniosła się do niego i aby razem zamieszkali, spotkała się z chłodnym przyjęciem. Oczywiście dalszym etapem po wspólnym zamieszkaniu miał być ślub. Albo dziewczyna nie była tak mocno zaangażowana, albo po prostu chciała się jeszcze wyszumieć, dlatego ich relacje ostygły, a dopełnieniem wszystkiego było jakieś wesele, na którym do Bumeranga dotarło, że jest w tym związku kwiatkiem do kożucha i czas się ewakuować, co uczynił. Podejrzewam, że zaangażowany był, problem w tym, że znów źle ulokował swoje uczucia.

W kontaktach z Bumerangiem to nie ja przejawiałam i przejawiam inicjatywę, a jeśli to są to zdawkowe smsowe życzenia świąteczne czy imieninowe. A wówczas, czyli przez te dwa lata to chyba, żadnego sygnału ani ja, ani on sobie nie wysłaliśmy. I wydawać by się mogło, że to koniec.

Bumerang zmienił numer komórki, nie wszystkie stare kontakty do nowej przeniósł. Mnie chyba nie uwzględnił, skoro rozpoczął poszukiwania kontaktu do mnie pamiętając jedynie tożsamość i adres. Udało mu się namierzyć mój telefon stacjonarny i zadzwonił, wywołując u mnie duże zaskoczenie. Był to czas, kiedy znów byłam singielką. Chciałam go zobaczyć, pogadać, dowiedzieć się o jego aktualnym życiu. I spotkaliśmy się, częściowo odnawiając stare relacje. Bo ukryć się nie da, że tzw. chemia między nami była ogromna. Może to się i stąd brało, że rzadko się widywaliśmy, że były takie długie przerwy, które pozwalały zatęsknić? A może pewna toksyczność tej relacji podnosiła jej temperaturę? Świadomość nieosiągalności Bumeranga działała na mnie jak narkotyk 😉

Cokolwiek to było, to jednak kobieta nie da rady nie angażować się w związek z panem, z którym sypia. A ja jestem w tym względzie typowa i ze mną też tak było. Pamiętam jak pierogi dla niego lepiłam na kolację, a on nie przyjechał. Na szczęście mnie nie trzeba dużo czasu i sygnałów, abym zrozumiała, że powinnam się emocjonalnie wycofać.

Tym razem to ja zarządziłam przerwę w kontaktach i było mi z tym całkiem dobrze. Do czasu. No właśnie, bumerang zawsze wraca. I wrócił. Ale tym razem nie pozwoliłam już na intymne relacje, bo co zdarzyło się raz, może już nigdy się nie zdarzyć, co zdarzyło się dwa razy, zdarzy się i trzeci (to cytat z Coelho).

Choć tyle razy walczyłam ze sobą, aby jednak to urwać, to w końcu uznałam swoją bezsilność wobec jego bumerangowatości i się poddałam. Tak to jest z nałogami, że tylko przyznanie się do nich, uznanie swojej własnej bezsilności daje szanse wyleczenia. Przestałam więc Bumeranga ignorować, ale przekształciłam naszą relację na czyste koleżeństwo, choć łatwe to nie było i nie jest do tej pory 😉

Kontakt z Bumerangiem był dość rzadki. Spotkania raz na kilka miesięcy. W każdym razie byłam na bieżąco z tym, co się w jego życiu dzieje, a w zasadzie wiedziałam to, co on chciał mi powiedzieć.

Opowiadał mi o jakiejś koleżance w stosownym wieku, którą jest trochę zainteresowany, i przyznam, że zaczęłam spodziewać się happy endu na ślubnym kobiercu. Zastanawiałam się tylko, komu w tej relacji bardziej zależy, bo odniosłam wrażenie, że Bumerang zakochany to chyba nie jest. Może to wybór z rozsądku, bo przecież i Bumerangowi lat przybywa i czas najwyższy się ustatkować.

Cechą charakterystyczną „mojego” Bumeranga są napady wylewności wobec mnie, miesiąc ani widu ani słychu, a w jeden dzień potrafił mnie zaskoczyć 10 smsami.

Przyzwyczaiłam się i uznałam to nawet za zabawne. Również podteksty erotyczne, kierowane pod moim adresem, przestały mnie razić, o wyznaniach miłosnych nie wspomnę. Najczęściej na takie smsy nie reaguję, a jeśli już to zdawkowo kilkoma niewiele znaczącymi słowami. Problem w tym, że jeśli takie smsy mojego Bumeranga przeczytałaby jego potencjalna narzeczona, to mogłaby sobie je zinterpretować jednoznacznie. I wcale bym się nie zdziwiła. Bo kto uwierzy, że mężczyzna tylko się nakręca w ten sposób, a nic z tego realnie nie wynika.

I tak właśnie kiedyś się stało. Do komórki Bumeranga dobrała się, być może ta koleżanka, z którą się spotykał. I traf chciał, że było to akurat po całodziennym „seansie smsowym” ze mną. Ile zdążyła przeczytać? Nie mam pojęcia. Ale na tyle była zaintrygowana, że zadzwoniła do mnie, z Bumeranga komórki (sic). Co on w tym czasie robił? Może brał prysznic?

Patrzę na swoją komórkę, widzę że dzwoni Bumerang, odbieram mówiąc przeciągle Halloooo i słyszę damski głos i słowa jak z karabinu maszynowego: słuchaj, kim jesteś, z kim rozmawiam? Pomimo zaskoczenia odpowiedziałam naturalnie, że skoro ktoś do mnie dzwoni to sam powinien się przedstawić. I tyle. Panna się rozłączyła.

My kobiety to dziwne doprawdy jesteśmy. Bo gdyby się przedstawiła, że jest Bumeranga narzeczoną, koleżanką etc. i jest poruszona treścią smsów, jakie on do mnie wysyła, to bym pewnie normalnie powiedziała, że jestem starą znajomą, z którą obecnie Bumeranga nic nie łączy szczególnego oprócz między innymi takich smsowych napadów dziwnej wylewności. Czy ona by mi uwierzyła, czy nie to oddzielna sprawa? Wiem, że uwierzyć w to jest trudno. Gdybym ja była na jej miejscu to pewnie pierwszą osobą, z którą miałabym ochotę na ten temat pogadać byłby Bumerang. Ostatecznie to od niego należą jej się jakieś wyjaśnienia. Podejrzewam, że chyba jednak nie czuła się „w prawie” pytać Bumeranga, stąd ten dziwny telefon.

Mnie by do głowy nigdy nie przyszło grzebać w jego komórce, bo nie leży to w mojej naturze.

Co dalej? Po dwóch godzinach od tego telefonu dostałam od Bumeranga kolejnego smsa o treści takiej, jakby nic się nie stało. Więc go poinformowałam, że jakiś duch o damskim głosie korzystał z jego komórki i do mnie dzwonił. Ciekawe co z tą informacją Bumerang zrobił. Ale to już nie moja sprawa. Długo była cisza i spokój. Miałam nadzieję, że może ta sytuacja czegoś go nauczy. Gdybym czuła się w jakimkolwiek stopniu winna, gdyby moje kontakty z Bumerangiem były częste i intymne, to pewnie cała ta sprawa by mnie jakoś ruszyła. Ale tak nie jest, co pozwala mi zachować spokój i dystans. Choć jednocześnie pojawia się refleksja, że skoro jest tak, jak jest, w co nikt postronny nie mógłby uwierzyć, to jaki sens ryzykować jakieś posądzenia, czyli cierpieć za niewinność? Czy ktoś uwierzy, że nic między nami nie ma, po przeczytaniu tych jego smsów?

Myślę, że Bumerangów można tylko w jeden sposób uniknąć, po prostu nie pozwalać im wracać, nie przyjmować ich z otwartymi ramionami. Nie wiem, co powoduje, że czasami się na takie powroty godzimy? Może nam się wydaje, że „on się zmienił”. Co oczywiście jest naiwnością i przywołuje mi na myśl dobrą książkę dla kobiet po przejściach, niejakiej Norwood „Kobiety, które kochają za bardzo i ciągle liczą na to, że on się zmieni”.

Chciałam już nie raz zakończyć kolegowanie się z bumerangiem. Czy to jest w ogóle możliwe? Jestem na to za słaba, aby całkowicie zerwać kontakt. Bo on daje mi zawsze sporo czasu na przemyślenie sprawy. Teraz znów się odezwał. Był za granicą ponad rok. Nie widzieliśmy się w tym czasie. Myślałam, że to już koniec. Pytałam go, czy coś się zmieniło, czy ożenił się? Nic się nie zmieniło. Czy moglibyśmy się spotkać? – zapytał. Odpowiedziałam – tak. A teraz bije się z myślami, czy to ma sens, czy tak już będzie do końca życia?

Presja czasu

Zanim osiągnęłam swój …nobliwy wiek, czyli 50-tkę odczuwałam mocno presję upływającego czasu. Jak to się objawiało? Chyba głównie niecierpliwością i jakimś lękiem, że nie zdążę…(wpisać cokolwiek). Chciałam „już i teraz”, uznając, że życie jest za krótkie, aby marnować je na czcze dywagacje, że zmarnowałam już wystarczająco dużo czasu np. na zastanawianie się, co wypada, a co nie wypada. Odnosiło się to do wielu kwestii, również do spraw damsko-męskich. Chciałam „coś” przeżyć … uznając, że samo przeżycie jako doświadczenie jest cenne. Problem w tym, że w tym przeżywaniu można zacząć rozmieniać się na drobne. Przychodzi taka chwila, kiedy każda nowa znajomość jest podobna do starej, wszystko przebiega według pewnego scenariusza i zgodnie z tym scenariuszem kończy się. W ostatnim 10-leciu wszystkie moje związki, nie związki kończyły się nie tyle z mojej inicjatywy, ile bez mojego sprzeciwu, o walce nie wspominając. Nic nie poradzę na to, że walczyć o mężczyznę to ja nie potrafię, nie chcę i nie mam zamiaru. Czym innym jest starać się, to akurat robię, kiedy mi zależy, aczkolwiek tylko do czasu, kiedy nie uznam, że druga strona nie jest tak zainteresowana jak ja, a przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Właśnie tak jest z Darkiem. Wrzuciłam na luz i dobrze mi z tym. Jego zapowiedziany przyjazd w październiku cieszy mnie, ale nie … podniecam się tym szczególnie. Chciałam, aby ta relacja była bliższa i intensywniejsza, ale tego muszą chcieć dwie strony. I po raz kolejny sprawdza się powiedzenie – „bo cały w tym ambaras, aby dwoje chciało na raz”. Zdaję sobie sprawę z tego, że on jeszcze tkwi w traumie porozwodowej, że sporo jeszcze czasu musi upłynąć, aby otworzył się na coś nowego. Nie jest powiedziane, że tym „nowym” mam być akurat ja. Bywa tak, że niespodziewanie pojawia się ktoś właściwy, we właściwym miejscu i momencie. Może tak się zdarzyć i mnie, i Darkowi.

Wracając do presji upływającego czasu odpuściłam, pogodziłam się, wyluzowałam. Nie mam wpływu na to, że z każdym dniem jestem starsza. Mam wpływ na to, jak się czuję, jak patrzę na świat, jakie mam relacje z ludźmi. Mam czasem wrażenie, że jako 50-latka jestem szczęśliwsza niż byłam jako 30-latka, 40-latka. Tak mi się wydaje, że żyję jakoś prawdziwiej, jestem bardziej świadoma siebie. Uporałam się z różnymi demonami, które utrudniały mi życie, które ciągnęły mnie w dół. Jeszcze wiele rzeczy w moim życiu zgrzyta, jeszcze sobie z wieloma „złymi myślami” nie radzę, jeszcze sporo dobrych rzeczy potrafię jedynie planować, ale … nie uprawiam już autokrytykanctwa, jestem dla siebie bardziej wyrozumiała. Sporo rzeczy udało mi się zrobić, więc to, co jeszcze się nie udało pewnie musi trochę poczekać, nabrać mocy. Może to jeszcze nie ten moment, skoro brak mi determinacji. Jestem dla siebie lepsza. „Kochać siebie samego to początek romansu na całe życie” – jak rzekł Oscar Wilde.

Faktem jest, że chciałabym mieć przyjaciela, towarzysza życia, kogoś bliskiego sercu płci męskiej. Nie mam pojęcia, czy chciałabym z nim mieszkać, a tym bardziej nie wiem, czy chciałabym się z nim związać jakimś węzłem. Tego się nie wie dopóki nie przyjdzie moment, kiedy już się wie, bo ktoś się pojawia i pojawiają się realnie takie pytania. Dopóki nikogo nie ma to nie ma sensu zastanawiać się, czy ja bym jeszcze mogła być z kimś na co dzień. Może tak, a może nie.

Mieszkanie w pojedynkę ma wiele zalet, bycie singlem też ma zalety, ale czasami dotkliwiej odczuwamy wady tego stanu. Zdałam sobie sprawę z tych wad, kiedy rozpatrywałam kwestię ewentualnego urlopowego wyjazdu. Nie lubię sama wyjeżdżać. Ja w ogóle nie lubię wyjeżdżać. Jedną z przyczyn tego nielubienia jest zwyczajny brak odpowiedniego towarzystwa, a może raczej towarzysza.

W swoich czterech ścianach nie czuję się tak samotna jak na wyjeździe. Nowe miejsce, nowe otoczenie samo w sobie rodzi jakieś wyobcowanie, trzeba trochę czasu, aby się z nowym otoczeniem oswoić. Nie wyobrażam sobie zwiedzania w samotności, kiedy nie ma się z kim podzielić wrażeniami.

Skoro już stwierdziłam, że chciałabym mieć jakiegoś mężczyznę obok, cokolwiek to miałoby znaczyć, to dobrze byłoby podjąć jakieś kroki w celu jego zauważenia, albo dania mu szansy zauważenia mnie. Chodzę ulicami mego miasta bez szyldu „jestem wolna, czekam na propozycję”. Obracam się w różnym towarzystwie, jestem aktywna i widzę, że poznawanie nowych ludzi w tzw. realu jest bardzo trudne. A spotkanie kompatybilnego mężczyzny graniczy z cudem. Wspominałam kiedyś na blogu o koleżance, która została „poderwana” w autobusie. Okazało się, że pan jest znany w świecie wirtualnym jako notoryczny podrywacz. Koleżanka nie miała jednak możliwości go zdemaskować, bo po jednym telefonie już nie dał znaku życia.

Nie mogę narzekać na brak powodzenia, problem w tym, że panowie obsypujący mnie komplementami mają w domu żony. Jeden twierdzi, że jest w separacji, co może jest prawdą, a może nie jest. Nie mam jednak częstych okazji, aby go zdiagnozować, bo pojawia się i znika. Jak dorosły mężczyzna może napisać smsa z pytaniem: czy może zadzwonić po 16.00, a potem nie tylko nie zadzwonić, a nawet zamilknąć na miesiąc. Ręce czasami człowiekowi (kobiecie) opadają. Drugi absztyfikant proponuje spotkanie wtedy, kiedy mu pasuje, a na domiar złego proponuje spotkanie … u mnie. To ostatnie mogłabym przeżyć, ale nie znoszę, kiedy na moją propozycję terminu spotkania dostaję odpowiedź po tym terminie. No i obraziłam się. A facet nie ma odwagi zadzwonić i przeprosić tylko sonduje mnie smsami, czym jeszcze bardziej mnie wkurza.

Czasem myślę, że może ja już się nie nadaję do życia z kimś, do bycia z kimś, a może nawet do spotykania się z kimś? Może za bardzo się wszystkiego czepiam? Może jestem zbyt rygorystyczna? Może…

Jeśli tak jest w rzeczywistości to pewnie nie znajdę MMŻ, o ile takowy gdzieś istnieje.

Młodsza koleżanka randkowiczka namawia mnie na założenie anonsu na jakimś portalu. Wciąż sceptycznie do tego podchodzę, ale myślę, że za kilka lat to już kompletnie taki pomysł bym odrzuciła. A teraz? Może to jest jeszcze ten czas, aby spróbować, pomimo zastrzeżeń i wątpliwości, pomimo słabej wiary.

Kiedy rozmawiam z koleżanką rówieśniczką o naszym nobliwym wieku i zdarza mi się narzekać na „starość”, koleżanka sugeruje, abym pomyślała, co będzie za rok, dwa, pięć czy dziesięć. Będziemy jeszcze starsze. Czy to nie znaczy, że teraz jesteśmy młode (młodsze)? Jasne, że TAK. I tego staram się trzymać.

No cóż, przestałam odczuwać presję upływającego czasu, ale często konstatuje jak on szybko płynie i staram się wykorzystać go najlepiej jak się da. Aby go dobrze wykorzystać przydałoby się od czasu do czasu jakieś fajne towarzystwo, również płci męskiej. Za takim towarzystwem zamierzam się więc rozglądać, i w realu, i w świecie wirtualnym. No chyba że przyjedzie Darek i padnie przede mną na kolana proponując związek na dobre i na złe… nie wierze. Ale ciekawe, co ja bym wtedy zrobiła, to byłby dopiero problem 😉

Weź pigułkę!

Zawsze unikałam brania pigułek, nawet unikanie lekarzy wychodziło mi całkiem dobrze. Do czasu. Mam wrażenie, że do tej swojej 50-tki to żyłam jakby „na kredyt” w kontekście zdrowia. Pozwalałam sobie na dużo, dużo papierosów, dużo różnych tłustości i słodkości, całkiem sporo alkoholu, również tego wysokoprocentowego.

Malutka dygresja na temat tego ostatniego. Było to z 10 lat temu. Wracałyśmy z koleżanką z wielkiej imprezy, tańce, hulanki, swawole trwały całą noc. Wychodząc dostałyśmy koszyk z prezentami od organizatora, a w koszyku była śliwowica łącka. Ile ona ma procent? 60, 70, 90? Byłyśmy już nieźle wstawione, kiedy wsiadałyśmy do taxi. Pojechałyśmy do mieszkania przyjaciółki, była godzina 5.00 nad ranem. Poprosiłam taksówkarza, aby na mnie poczekał i poszłam odprowadzić przyjaciółkę. Jak już do niej weszłam to uznałyśmy, że trzeba wypić „strzemiennego” z tej śliwowicy. I wypiłyśmy. Wcale nas nie odrzuciły te procenty. Potem był następny strzemienny, a w końcu musiałam odwołać taxi… Do tej pory wspominamy tę imprezę jako dowód na to, jak się dawnej szalało 😉

Wracając do pigułek. Oprócz czegoś na kaca nie miałam w domu żadnych innych medykamentów, bo i po co, skoro nic mnie nie bolało. Do czasu. Widocznie kredyt wyczerpał się. Wiele objawów, które miałam zdawało się świadczyć o początkach … menopauzy. Przyjęłam to więc ze spokojem. Zrobiłam jednak dokładną morfologię krwi, której wyniki dały do myślenia i mnie, i mojej internistce. A potem ruszyła lawina. Musiałam się przebadać, prześwietlić na różne sposoby. Może w pewnym momencie już nie tyle musiałam, ile chciałam. Tyle lat unikania lekarzy, a w ciągu 3 miesięcy zaliczyłam chyba z 10 medyków różnej specjalności. Okazało się, że mam jedną chorobę, z którą da się żyć, ale trzeba łykać pigułkę (niedoczynność tarczycy). Niestety. Byłam z tego faktu niezmiernie niezadowolona. Z czasem jednak zaczęłam hołdować zasadzie, że szklanka jest do połowy pełna i uznałam, że i tak szczęściara ze mnie, bo pigułkę biorę na czczo bezpośrednio po wstaniu z łóżka, co daje duże szanse, że nie jestem w stanie o niej zapomnieć. Poza tym nie wolno mi jeść po wzięciu pigułki minimum pół godziny, a najlepiej godzinę, co oznacza, że w ogóle śniadania w domu nie jadam. Od czasu, kiedy moje śniadania stanowią wyłącznie owoce ma to ten plus, że idąc do pracy kupuję w znajomym warzywniaku świeże owoce, które w pracy z radością spożywam. Dopiero kiedy docieram do biura zaczynam odczuwać głód. Moja poranna pigułka wpisała się więc w mój rytm życia idealnie. I cieszę się z faktu, że jest tylko jedna i tylko rano i taka malutka 😉