Czy taka samotność jest w ogóle możliwa? Czy samotność można świadomie wybrać? Oprócz niektórych zakonników, którzy takiego wyboru dokonują i najczęściej w tym wyborze trwają do końca (choć nie zawsze) to moim zdaniem nie ma samotności z wyboru.
Wybór jest, ale nie jako coś generalnego. Dziś jest nam w samotności dobrze, a jutro źle. Dziś nie widzimy żadnej alternatywy zmiany tego stanu rzeczy, a jutro poznajemy kobietę (mężczyznę) swojego życia i dopiero wtedy stajemy przed wyborem. Czy poświęcić naszą samotność, te jej dobre i przyjemne strony, aby być z kimś, stworzyć związek? Wtedy mamy dopiero wybór. Nie wcześniej. Dlatego wszystkie tego typu deklaracje przyjmuje z niedowierzaniem (nawet własną). Uznaję je za wygodną etykietkę, pod którą staramy się skryć.
Wybór jest tylko wtedy, kiedy się przed nim stanie. Ja od pewnego czasu nie mam dylematu, czy zrezygnować z bycia singielką czy nie? Bo nie spotkałam kogoś, kto taki dylemat by wywołał, sprowokował do zadania sobie takiego pytania. Jakiś czas temu mogłam związać się z kimś, kto był dobrym człowiekiem, był mi bliski, ale to było za mało, aby stworzyć związek. „Miłość ci wszystko wybaczy”, brak miłości zauważy każdy drobiazg, a każdą wadę wyolbrzymi. No cóż, chyba nie byłam zaangażowana (zakochana) na tyle, aby zaryzykować. A on sam też drżał ze strachu występując z tą propozycją. Chyba oboje uciekliśmy przed odpowiedzialnością, bo związek to głównie odpowiedzialność za drugiego człowieka. A może uciekliśmy ze strachu przed zranieniem, bo przecież oboje byliśmy „po przejściach”, a więc jedno bolesne rozstanie było nam dane przeżyć. Oboje mieliśmy też mało budujące przykłady naszych rodzicieli, żyjących jak pies z kotem niemal całe życie, a na starość to się jeszcze pogłębiło. Jak sobie tak człowiek poobserwuje życie swoich staruszków, to marzy tylko o jednym, nigdy tak źle nie skończyć. Wtedy rzeczywiście lepiej zostać singlem do końca swoich dni. Ach, wiem, że pozytywne przykłady też się zdarzają, a ludzie w jesieni życia potrafią być dla siebie czuli, empatyczni, zwyczajnie dobrzy. Najmocniej jednak przemawiają do nas przykłady na własnej skórze odczute.
Nie przekonują mnie określenia samotnik z wyboru, bo nie uwierzę, że samotne życie można polubić, owszem można je zaakceptować, pogodzić się z takim stanem, w czasie, kiedy nie ma w naszym otoczeniu żadnego człowieka, z którym chcielibyśmy dzielić nie tylko swój czas, ale i metry kwadratowe, co bywa trudniejsze. Właśnie. Pisząc „nie ma żadnego człowieka”, nie mam na myśli tego, że nikt nie miałby z nami ochoty związku stworzyć, można mieć ogromne „wzięcie”, ale być nadal samotnym. Nie o to bowiem chodzi, aby pretendenci do naszej … ręki pchali się do nas drzwiami i oknami, chodzi o to, abyśmy to my chcieli kogoś do swojego życia na stałe zaprosić. A najgorszy w tym ambaras, żeby dwoje chciało na raz!
Samotnik z wyboru, jeśli siebie tak określa, myli się sądząc, że on jakiegoś wyboru dokonuje. A jeśli już to jest to jedynie wybór polegający na odrzuceniu zalotów Kasi czy Basi, Stasia czy Frania, które to osoby chętnie by miejsce w naszej łazience i szafie zajęły, o serduszku nie wspomnę. To przeznaczenie, nasze wymagania, nasza wizja miłości, to także różne sploty okoliczności powodują, że ktoś dziś jest sam, a ponieważ jest jeszcze niestary, a więc zdrowy, niegłupi, a więc otoczony mnóstwem książek, filmów, muzyki, niebrzydki, a więc otoczony wianuszkiem pań, czy panów, asertywny, a więc z zasobnym portfelem, to czy takiemu człowiekowi może być źle? 90 procent jego czasu zajmują dość przyjemne zajęcia, nikt mu nad głową nie truje, nikt nic nie nakazuje, wolny jak ptak, może wszystko.
A te 10 procent czasu? No cóż, przychodzi chwila, zwana dołkiem, kiedy te całe 90 procent przyjemnego życia wydaje się niczym wobec poczucia dojmującej samotności. Każdego to dopada, trwa chwilę, dzień, kilka dni, ale każdy, nawet ktoś, kto określa się samotnikiem z wyboru tęskni za bliskością, za jakimś ruchem kogoś w kuchni, w łazience, za dotykiem, za uśmiechem, nawet za marudzeniem. Całe nafaszerowane różnorodnym umilającym życie sprzętem mieszkanie jawi się wtedy jaskinią, zimną i ciemną.
Można włączyć komputer i sobie popisać, odebrać maile, stwierdzić, że jednak tyle osób jest za ekranem komputera, które w jakimś sensie są z nami, czujemy więź, rozmawiamy na GG czy skype, odpowiadamy na maile, piszemy blogi, komentujemy wypowiedzi innych. Wpadamy z wizytą do ich świata. Dopóki coś na ekranie komputera dzieje się, mamy wrażenie aktywnego uczestniczenia w tym wirtualnym życiu. Wyłączamy komputer i cały ten świat znika. Wygodne. Iluzja bliskości z ludźmi oferowana nam przez Internet, ma tę wadę, że jest iluzją. A iluzjami żyć się nie da.