Archiwa miesięczne: Październik 2011

Samotność z wyboru?

Czy taka samotność jest w ogóle możliwa? Czy samotność można świadomie wybrać? Oprócz niektórych zakonników, którzy takiego wyboru dokonują i najczęściej w tym wyborze trwają do końca (choć nie zawsze) to moim zdaniem nie ma samotności z wyboru.

Wybór jest, ale nie jako coś generalnego. Dziś jest nam w samotności dobrze, a jutro źle. Dziś nie widzimy żadnej alternatywy zmiany tego stanu rzeczy, a jutro poznajemy kobietę (mężczyznę) swojego życia i dopiero wtedy stajemy przed wyborem. Czy poświęcić naszą samotność, te jej dobre i przyjemne strony, aby być z kimś, stworzyć związek? Wtedy mamy dopiero wybór. Nie wcześniej. Dlatego wszystkie tego typu deklaracje przyjmuje z niedowierzaniem (nawet własną). Uznaję je za wygodną etykietkę, pod którą staramy się skryć.

Wybór jest tylko wtedy, kiedy się przed nim stanie. Ja od pewnego czasu nie mam dylematu, czy zrezygnować z bycia singielką czy nie? Bo nie spotkałam kogoś, kto taki dylemat by wywołał, sprowokował do zadania sobie takiego pytania. Jakiś czas temu mogłam związać się z kimś, kto był dobrym człowiekiem, był mi bliski, ale to było za mało, aby stworzyć związek. „Miłość ci wszystko wybaczy”, brak miłości zauważy każdy drobiazg, a każdą wadę wyolbrzymi. No cóż, chyba nie byłam zaangażowana (zakochana) na tyle, aby zaryzykować. A on sam też drżał ze strachu występując z tą propozycją. Chyba oboje uciekliśmy przed odpowiedzialnością, bo związek to głównie odpowiedzialność za drugiego człowieka. A może uciekliśmy ze strachu przed zranieniem, bo przecież oboje byliśmy „po przejściach”, a więc jedno bolesne rozstanie było nam dane przeżyć. Oboje mieliśmy też mało budujące przykłady naszych rodzicieli, żyjących jak pies z kotem niemal całe życie, a na starość to się jeszcze pogłębiło. Jak sobie tak człowiek poobserwuje życie swoich staruszków, to marzy tylko o jednym, nigdy tak źle nie skończyć. Wtedy rzeczywiście lepiej zostać singlem do końca swoich dni. Ach, wiem, że pozytywne przykłady też się zdarzają, a ludzie w jesieni życia potrafią być dla siebie czuli, empatyczni, zwyczajnie dobrzy. Najmocniej jednak przemawiają do nas przykłady na własnej skórze odczute.

Nie przekonują mnie określenia samotnik z wyboru, bo nie uwierzę, że samotne życie można polubić, owszem można je zaakceptować, pogodzić się z takim stanem, w czasie, kiedy nie ma w naszym otoczeniu żadnego człowieka, z którym chcielibyśmy dzielić nie tylko swój czas, ale i metry kwadratowe, co bywa trudniejsze. Właśnie. Pisząc „nie ma żadnego człowieka”, nie mam na myśli tego, że nikt nie miałby z nami ochoty związku stworzyć, można mieć ogromne „wzięcie”, ale być nadal samotnym. Nie o to bowiem chodzi, aby pretendenci do naszej … ręki pchali się do nas drzwiami i oknami, chodzi o to, abyśmy to my chcieli kogoś do swojego życia na stałe zaprosić. A najgorszy w tym ambaras, żeby dwoje chciało na raz!

Samotnik z wyboru, jeśli siebie tak określa, myli się sądząc, że on jakiegoś wyboru dokonuje. A jeśli już to jest to jedynie wybór polegający na odrzuceniu zalotów Kasi czy Basi, Stasia czy Frania, które to osoby chętnie by miejsce w naszej łazience i szafie zajęły, o serduszku nie wspomnę. To przeznaczenie, nasze wymagania, nasza wizja miłości, to także różne sploty okoliczności powodują, że ktoś dziś jest sam, a ponieważ jest jeszcze niestary, a więc zdrowy, niegłupi, a więc otoczony mnóstwem książek, filmów, muzyki, niebrzydki, a więc otoczony wianuszkiem pań, czy panów, asertywny, a więc z zasobnym portfelem, to czy takiemu człowiekowi może być źle? 90 procent jego czasu zajmują dość przyjemne zajęcia, nikt mu nad głową nie truje, nikt nic nie nakazuje, wolny jak ptak, może wszystko.

A te 10 procent czasu? No cóż, przychodzi chwila, zwana dołkiem, kiedy te całe 90 procent przyjemnego życia wydaje się niczym wobec poczucia dojmującej samotności. Każdego to dopada, trwa chwilę, dzień, kilka dni, ale każdy, nawet ktoś, kto określa się samotnikiem z wyboru tęskni za bliskością, za jakimś ruchem kogoś w kuchni, w łazience, za dotykiem, za uśmiechem, nawet za marudzeniem. Całe nafaszerowane różnorodnym umilającym życie sprzętem mieszkanie jawi się wtedy jaskinią, zimną i ciemną.

Można włączyć komputer i sobie popisać, odebrać maile, stwierdzić, że jednak tyle osób jest za ekranem komputera, które w jakimś sensie są z nami, czujemy więź, rozmawiamy na GG czy skype, odpowiadamy na maile, piszemy blogi, komentujemy wypowiedzi innych. Wpadamy z wizytą do ich świata. Dopóki coś na ekranie komputera dzieje się, mamy wrażenie aktywnego uczestniczenia w tym wirtualnym życiu. Wyłączamy komputer i cały ten świat znika. Wygodne. Iluzja bliskości z ludźmi oferowana nam przez Internet, ma tę wadę, że jest iluzją. A iluzjami żyć się nie da.

Być albo nie być… zołzą?

Oto jest pytanie.

Zapewne wiele kobiet miało okazję zetknąć się z książką pt. Dlaczego mężczyźni kochają zołzy? Lektura miła i zabawna, skłaniająca też do refleksji, że zołzom na tym świecie jest zdecydowanie lepiej. A grzecznym i wrażliwym dziewczynkom gorzej, czyli pod górkę. Na ten temat mamy też fajną książkę „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą gdzie chcą”.

Najprostsza odpowiedź na pytanie o przyczynę, dlaczego zołzom łatwiej i przyjemniej żyć, nie mówiąc już o tym, że owijają sobie panów wokół przysłowiowego palca sprowadza się do jednego prostego, modnego słowa: ASERTYWNOŚĆ. Zołza ma wysoką samoocenę i nawet jeśli obiektywnie na taką nie zasługuje, ma to w nosie. Ona głowę trzyma wysoko uniesioną. A dla panów stanowi wyzwanie, bo się ceni i nie jest łatwo ją omotać. Zołza może być sama i być szczęśliwa, bo mężczyzna byle jaki nie jest jej do życia potrzebny. Albo znajdzie, wychowa i przywiąże właściwego, albo będzie sobie żyła bez mężczyzny. Skoro nie trafia na odpowiadającego jej warunkom kandydata, to nie jest dla niej powód do frustracji, a jedynie do dalszego inwestowania w siebie, bo ma przecież na to czas, którego żaden mężczyzna jej nie zajmuje.

Można nad innymi cechami klasycznej zołzy dyskutować, bo książka sprowadza tę zołzowatość niemal wyłącznie do relacji damsko-męskich, a nie do cech nazwijmy je obiektywnie ludzkich. Zołzowatość w stosunku do mężczyzny nie musi przekładać się na relacje z koleżankami, współpracownikami, rodziną…

Ponieważ książkę czytałam dość dawno, więc sama sobie na własny użytek zaimplementowałam zołzowatość, w takiej postaci, jaka mnie najbardziej przekonuje i jaka mi odpowiada.

Jak słyszę sławny filmowy tekst z „Psów”: „bo to zła kobieta była” to myślę, że na pewno była zołzą. Bo mężczyźni, których taka kobiet odrzuca nie potrafią się z porażką pogodzić. Więc szukają jakiegoś prostego uzasadnienia. Bogusław Linda, który wygłasza to słynne zdanie, czyni to nie bez cienia goryczy, a jego uśmiech i przekonanie o własnej „świetności” są sztuczne. Zołza odchodzi od mężczyzny, odchodzi ze związku, który nie zaspokaja jej potrzeb, i nie o materialne potrzeby tu chodzi, chociaż i te nie są bez znaczenia. Jeśli zołza odchodzi z dzieckiem to oskubie faceta do ostatniego centa, co wcale mnie nie dziwi, bo zołza robi to głównie z myślą o zapewnieniu swojemu dziecku przyszłości wolnej od materialnych trosk.

Osobiście lubię zołzy, imponują mi, bo wiem, że zołzowatości trudno się nauczyć i przeczytanie tysiąca książek na niewiele się zda. Myślę, że zołzowatość trzeba w sobie mieć i już, a przynajmniej jakieś zadatki, aby do takiej roli aspirować. Sama zołzą nie byłam i chyba nie jestem. Próbuję nią czasami być, z różnym skutkiem. Kiedy od początku kobieta jasno nie artykułuje swoich oczekiwań i wymagań to jej przemiana w zołzę po jakimś czasie skutkuje tylko jednym: mężczyzna znika z horyzontu. Czasem myślę, że zołzowatość nie jest taka różowa, bywa wręcz trudna, bo skazuje kobietę na samotność w oczekiwaniu na tego JEDYNEGO. Nie każda kobieta radzi sobie z faktem, że nie ma z kim pójść na spotkania towarzyskie, że jest pytana przez rodzinkę: kiedy wreszcie poznamy twojego absztyfikanta? Dlatego czasami rezygnujemy ze swoich twardych zasad, aby zwyczajnie z kimś być, chociaż przez jakiś czas, ze świadomością, że to nie jest docelowy partner. Albo z naiwną wiarą, że on się zmieni. To ostatnie oczekiwanie jest powszechne. Ileż kobiet tkwi w związkach siłą przyzwyczajenia, bezwładu, z nadzieją, że on się zmieni, że ona go odczaruje. Nie ma takiej siły, która jest w stanie zmienić mężczyznę, jeśli on sam tego nie chce.

Być albo nie być zołzą? Raz być, a innym razem schować pazurki. Zdać się na intuicję. Bo każdy „przypadek” jest inny, każdy mężczyzna, którego na naszej drodze spotykamy, wymaga indywidualnego podejścia. Pewne jest to, że nie można iść na kompromisy tylko po to, aby z kimś być. I zawsze, bezwzględnie trzeba się CENIĆ.

Kochać …jak to łatwo powiedzieć

Jednym łatwo, innym trudno. Bo miłość to nie znaczy zawsze to samo. Na dwóch przeciwstawnych biegunach są ci, którzy szastają „kocham” na prawo i lewo oraz ci, którzy obwarowali sobie miłość takimi warunkami, że właściwie nikomu nie są w stanie jej wyznać, a nawet jeśli czują, że ją czują, to wolą nie mówić, z różnych powodów, jedni ze strachu przed odrzuceniem, inni ze strachu przed odpowiedzialnością, a jeszcze inni po prostu nie potrafią wyrażać uczuć ..słowami (uważają, że czyny się liczą). Obie skrajne postawy są mi obce.

Tym drugim nie zazdroszczę, bo może się okazać, że przez całe życie nikt nie usłyszy od nich tego słowa, a słowa mają swoją wielką moc. I nie zgodzę się, że można okazywać uczucie, być dobrym, czułym, odpowiedzialnym i to wystarczy. Myślę, że nie wystarczy. Można uznać, że przecież to takie oczywiste, że druga strona nie powinna mieć wątpliwości, że jest kochana, więc po co jej to mówić? Jednak mówić. To słowo wypowiedziane szczerze i prosto z serca ma swoją moc, czasem większą niż setka gestów.

Owszem najważniejsze jest zachowanie, czułość, dobroć, a słowa bywają ulotne. Tak, ale z wyjątkiem słowa „kocham”. Ulotne „kocham” jest tylko dla tego, który nic nie czuje albo nigdy nie jest pewien, czy to co czuje, to jest właśnie TO. Niby to tylko słowo, ale każdy chce je usłyszeć, więc dlaczego odmawiać go tym, których kochamy, dlaczego się bronić? Czy ma to sens? Nie ma. Zastrzegam, że nie mam tu na myśli mówienia „kocham” rodzicom, dzieciom, dziadkom, przyjaciołom. Chodzi mi wyłącznie o relacje kobieta-mężczyzna.

Łatwiej żyje się tym, którzy z wyrażaniem uczuć nie mają problemów, a niektórzy czynią to w sposób niczym nieograniczony. Szastają tym „kocham” na prawo i lewo, dziś kochają Kasię a za miesiąc już Ania słyszy z ust takiego kochliwego zapewnienia o dozgonnym uczuciu. Czy to jest dziwne? Właściwie im dłużej obserwuję męski ród (bo to u panów częstsze zjawisko) tym bardziej jestem dla takiej postawy pobłażliwa. Mężczyźni tłumaczą się, że oni są szczerzy, w chwili, kiedy to mówią, naprawdę tak myślą. I czy to ich wina, że pojawia się inna cudowna kobieta, do której uczucie wybucha z siłą wulkanu i znów wyznają czule „kocham”. Chyba to się spontaniczność nazywa 😉

Nie do rzadkości należą sytuacje, kiedy to „kocha się” dwie partnerki (partnerów) jednocześnie. Wierzę, że jest to możliwe. Jedna partnerka może zaspokajać potrzeby „wyższego rzędu” (dobra matka dla wspólnych dzieci, przyjaciółka), druga wyłącznie cudowna kochanka. Wielu niewiernych mężów przechodziło takie próby ognia, kiedy to kochali i żonę, i kochankę, oczywiście każdą na swój sposób …inaczej. I musieli między tymi miłościami wybierać.

Od czego to zależy, że jedni mówią „kocham” a inni mają przed tym blokadę? Od wielu, wielu różnych spraw, z których na plan pierwszy wysuwa się nasze własne postrzeganie miłości. Osoby, dla których to słowo wiele znaczy (może zbyt wiele?) i które zakochują się rzadko, a kochają jeszcze rzadziej, bywa że raz na całe życie – są bardzo ostrożne w wypowiadaniu tego słowa. A może w ogóle są ostrożne z wyrażaniem uczuć. A może są introwertykami i wszystkie emocje kierują do środka?

Zapytałam kolegę, dlaczego nie powiedział „kocham” swojej M., choć wiem, że ją kochał? Nie jest to takie proste w sytuacji, kiedy luba jest w wieku własnej córki, a w domu ma się „ślubną”, do której wszystkie uczucia już się wypaliły. Kolega stwierdził, że to słowo nie miało sensu, bo… i tak by nic z tego nie wyszło albo byłby wyłącznie kłopot. On swojego życia nie zamierzał zmieniać, a był na tyle odpowiedzialny, że nie chciał przewracać do góry nogami życia swojej M. Powiedzieć „kocham” może więc mieć moc budującą, może oczyszczającą ale także destrukcyjną? Słowem „kocham” można zniszczyć coś, ale co? Czy nie wyłącznie iluzję? Bo jeśli nasze „kocham” pozostanie bez odpowiedzi, albo odpowiedzią będzie koniec znajomości, to znaczy, że miłość nie była odwzajemniona, że byliśmy dla kogoś „zabawką”? A może ktoś ucieka przed naszym uczuciem? A kiedy się je zwerbalizuje, to znak dla drugiej strony do odwrotu? Bo wie, że sam nie może dać tego, co dostaje?

W kochaniu, gdy  szczerości brak, czy warto ciągnąć bal?…Warto? Nie warto?

Z mojego własnego doświadczenia wynika, że sprawa jest tak skomplikowana jak każdy z nas, bo o nieskomplikowanych przypadkach nie warto się rozwodzić. Sama mówię rzadko, bo znam tego słowa moc, dlatego jestem szczera. Traktuj innych tak, jakbyś sam chciał być potraktowany. Właściwie raz kochałam, ale przestałam i nic na to poradzić nie mogłam (nieważne jest czy obiekt uczuć się do tego przyczynił, czy nie). Mój ex natomiast mówił często, ale jego zachowanie najczęściej tego słowa nie potwierdzały. Pamiętam, kiedy już u kresu naszej wspólnej życiowej drogi zwracał się do mnie z prośbą – Powiedz, że mnie kochasz. To był taki etap, że ja już nie wiedziałam sama, co czuję, czy w ogóle coś czuję. Dlatego robiłam uniki, co mojego ex doprowadzało do wściekłości. Bo on zawsze mnie kochał.. werbalnie, i pewnie w swoim głębokim przekonaniu w to wierzył. Nawet na pierwszej rozprawie rozwodowej powiedział przed sądem, że mnie kocha. Ale takiej miłości to ja już nie chciałam. Bo u mojego ex deklaracje słowne kompletnie się rozjechały z postępowaniem, ale to już inna bajka. Z kolei mój bumerang wyznawał mi miłość w sms-ach, nie potrafił powiedzieć tego samego prosto w oczy.

Wracając do meritum problemu to ja sobie sparafrazuję cytat: Lepiej kochać i stracić niż nie kochać nigdy –  Lepiej mówić „kocham” i stracić, niż nie powiedzieć tego słowa nigdy komuś, kogo się prawdziwie kochało.

Materiał na kolegę?

Spotkałam się z Andrzejem, czyli panem poznanym w sieci. Kiedy wróciłam do domu pomyślałam, że byłby z niego dobry materiał, ale bardziej na kolegę niż partnera.

Najpierw przysłał sms-a, że spóźni się 10 minut, a potem, że już jest na miejscu. Tej drugiej wiadomości nawet nie odebrałam, bo nie usłyszałam. Nie chcąc czekać na wietrze schroniłam się do pobliskiego sklepu. Andrzej również to zrobił. I zamiast w umówionym miejscu spotkaliśmy się w sklepie. Moja ulubiona kawiarnia była w remoncie, poszliśmy do innej najbliższej. Ja zamówiłam latte, on herbatę zieloną. Zapłaciłam za siebie, choć Andrzej delikatnie oponował.

Jego zdjęcie oddawało w pełni rzeczywistość. Nie rozczarowałam się więc ani miło, ani niemiło. Poznałam go natychmiast. Miałam wrażenie, że on miał wątpliwości co do mnie. Zawsze twierdziłam, że nie jestem fotogeniczna 😉

Okazało się, że oboje unikamy mięsa i w ogóle staramy się zdrowo odżywiać. Chyba Andrzej zgubił sporo kilogramów ostatnimi czasy, bo garnitur trochę na nim wisiał, co nie dodawało mu uroku.

Poprosiłam, aby przyniósł serwetki, bo na naszym stoliku ich nie było. I całe szczęście, że przyniósł, bo czym zająłby własne ręce. Mam tę wadę, że zwracam na takie pierdoły uwagę. Kiedy ktoś czymś się „bawi” rozmawiając ze mną. W jakiś irracjonalny sposób mnie to dekoncentruje a bywa, że irytuje. Mam koleżankę, która bawi się długopisem i nie raz jej to uświadamiałam.

Andrzej składał i rozkładał serwetkę, i to na niej się chwilami skupiał. Nie byłabym sobą gdybym nie zwróciła mu na to uwagi. Na szczęście przyznał „bez bicia”, że to efekt napięcia. Nie pytałam go, czy to ja tak na niego działam, czy może zawsze tak ma w kontakcie z płcią przeciwną. Zadzwoniła komórka, jego, nie moja. Przeprosił, odebrał, powiedział kilka zdań, a na końcu poinformował rozmówcę, że jest na … randce 😉 Podobno była to koleżanka.

Nie miałam dużo czasu, zaplanowałam spędzić z nim godzinę, która jakoś tak szybko zleciała. No cóż, muszę lecieć – powiedziałam zaglądając do jego kubka z herbatą (sprawdzałam, czy dużo mu jeszcze zostało). Zaproponował, że mnie podwiezie. Nie wyglądał na porywacza, zwłaszcza Pięćdziesiątek, więc skorzystałam, choć daleko do domu nie miałam.

Pożegnałam się szybko, miałam wrażenie, jakby chciał jeszcze na koniec coś powiedzieć oprócz słów pożegnania, ale nie zdążył. Przez całe spotkanie zachowywałam się dość powściągliwie, nie kokietowałam. Nie odczuwałam potrzeby „podobania się”. Nie ma dla mnie znaczenia, czy zrobiłam wrażenie pozytywne czy negatywne? Starałam się być sobą. Sporo rozmawialiśmy o akceptacji i samoakceptacji. Nie powiem, że zaimponował mi swoją inteligencją, ale z pewnością nie rozczarował. Jako polemista dobrze rokuje na przyszłość, gdyby udało mu się wyzbyć tego „napięcia”. O jego przeszłości, żonie, dzieciach i innych sprawach też mi opowiadał, ale to kwestie zbyt osobiste, abym je poruszała na blogu.

Może jeszcze kiedyś się spotkamy. Nie ułatwiłam mu jednak zadania. Pomyślałam sobie, że zainteresowany facet nie podda się łatwo. A facet nie zainteresowany kompletnie mnie nie obchodzi.

Pierwsza randka?

Poznałam kogoś. A właściwie to lada dzień poznam naprawdę. Widziałam zdjęcie, rozmawialiśmy przez telefon. Wspominałam już na blogu o pierwszym kroczku, jaki uczyniłam w kierunku szukania kogoś kompatybilnego, z kim mogłabym pójść do kina, wyjechać w góry, a nawet się przytulić 😉

Mój tzw. target duży nie jest, wyskoczyło mi ok. 30 panów. Dwóch napisało do mnie, ja napisałam do co najmniej 10. Odpowiedzi niektórych po prostu nie rokowały wzajemnego zrozumienia. Skoro ja wykonałam pewien wysiłek i spłodziłam kilka zdań nawiązując do profilu oraz – co też ważne – jako pierwsza wysłałam wiadomość, to oczekiwałabym, że adresat przynajmniej mi odpowie kilkoma zdaniami, a nie kilkoma słowami, pisanymi zapewne w pośpiechu i bez większego zastanowienia. Jeden pan dość szybko zażyczył sobie mojego zdjęcia posiłkując się przy tym powiedzonkiem „kobiety mają pierwszeństwo”. Ale dowcipny. Nie odezwałam się już do niego. Nie dlatego, że mam coś przeciwko wysyłaniu zdjęć jako pierwsza. Ja po prostu nie lubię czuć presji.

Pan, z którym zamierzam się spotkać, nie miał żadnych problemów ani z pisaniem, ani z wymianą zdjęć, numerów telefonów, etc. Pierwsza rozmowa telefoniczna była dość długa. Na początku byliśmy oboje trochę spięci, co on przyznał bez ogródek a ja udawałam luzaczkę. W końcu złapaliśmy nić porozumienia. Andrzej, bo tak ma imię, patrzy na świat optymistycznie, co jest dla mnie szalenie ważne. Połączyła nas pewna książka, która łatwa w odbiorze nie jest. Napisał mi, że treść tej książki bardziej się czuje niż rozumie. Trafił w sedno. Jestem przekonana, że mam do czynienia z mądrym człowiekiem, dowcipnym, pozytywnie nastawionym do ludzi. Co do jego zdjęcia to… nie mam zdania. Nie mogę powiedzieć, że mnie odrzuca, ale nie mogę też powiedzieć, że spodobał mi się. Zdjęcie, jeśli nie odrzuca to już dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o panów to staram się przyjąć taki punkt widzenia. Najważniejsze i tak będzie spotkanie twarzą w twarz, mimika, uśmiech, no i to „coś”. Koleżanka doświadczona spotkała się kiedyś z panem, którego zdjęcie może ją nie odrzuciło, ale szła na spotkanie bardzo sceptyczna. Okazało się, że oryginał był zdecydowanie lepszy od zdjęcia. Przypadki odwrotne też się zdarzają. My kobiety chyba większą wagę do wysyłanych zdjęć przywiązujemy. Ja swoje wybierałam też dość długo 😉

Z innych spraw z kategorii damsko-męskich – podjęłam kolejną próbę zakończenia znajomości z bumerangiem. Problem w tym, że kiedy ja uciekam to on zaczyna gonić, ale chyba sobie z tym poradzę albo nastraszę go, że jak nie skończy z smsami to oskarżę go o stalking, hehe

Z kolei Darek pytał mnie, jak sobie radzę na nartach? Czyżby po akcji „ciepłe kraje” postanowił mi zaproponować w ten zawoalowany sposób szusowanie po alpejskich stokach? Zobaczymy. Czekam na konkrety. Na razie się tym bawię i udaję kompletnie niedomyślną. Albo niech mi wprost zaproponuje coś, albo niech sam pojedzie i nie zawraca mi głowy. Miał swoją szansę i jej nie wykorzystał. Nie wiem, czy będzie miał drugą. 😉

Kilka myśli Steve’a Jobsa

Współzałożyciel i charyzmatyczny były szef firmy Apple Steve Jobs zmarł w Kalifornii, w wieku 56 lat.

Niech spoczywa w pokoju  [*] [*] [*]

Musimy pojąć, co kochamy, tak samo w pracy, jak w miłości. Praca wypełnia większość naszego życia i nie osiągniemy prawdziwej satysfakcji jeśli nie zrobimy czegoś, co uznajemy za wielkie. A zrobić coś wielkiego możemy tylko wtedy, kiedy to kochamy. Jeżeli nie wiemy jeszcze, co to jest, szukajmy tego. Nie ustawajmy. Kiedy znajdziemy to coś, będziemy wiedzieli jak w każdej miłości. I jak w każdym prawdziwym związku, będzie coraz lepiej w miarę upływu lat. A więc szukajcie. Nie ustawajcie w poszukiwaniach.

Niemal wszystko, czego chce od nas świat – nasza duma, nasze obawy przed zbłaźnieniem się i porażką – nikną w obliczu śmierci, a zostaje tylko to, co naprawdę ważne. Pamięć o tym, że zaraz umrzesz, to najlepszy sposób na uniknięcie pułapki, która ci mówi, że masz coś do stracenia. Przed światem stoisz nagi. Nie ma powodu, byś nie podążał za głosem serca.

Nikt nie chce umrzeć. Nawet ci, którzy chcą pójść do nieba, nie chcą umrzeć, żeby tam pójść. Śmierć czeka nas wszystkich. Nikt jej nie uniknie. I tak ma być, bo śmierć wydaje się najlepszym wynalazkiem życia. Śmierć przeobraża życie. Usuwa starych, by dali miejsce nowym. Teraz ty jesteś nowy, ale kiedyś, nie za długo, też będziesz stary i trzeba cię będzie usunąć. Przykro mi, ale taka jest prawda.

Dano ci czas i nie zmarnuj go, żyjąc cudzym życiem. Nie daj się zwieść dogmatom, co polega na życiu wedle tego, co wymyślili inni. Niech w hałasie cudzych głosów nie zatonie twój własny głos. I co najważniejsze, miej odwagę, by iść za głosem serca i duszy. One jakoś wiedzą, kim naprawdę chcesz się stać. Reszta jest nieważna.

Żródło: serwis Wyborcza.pl