Archiwa miesięczne: Listopad 2011

Ścieżka kariery

Wypełniałam ostatnio ankietę, gdzie pojawiło się określenie „ścieżka kariery”, co skłoniło mnie do refleksji na ten temat.

Teraz z pracą jest problem. Za czasów mojej młodości było… przyzwoicie. Teraz młodzi ludzie po studiach zmieniają pracę często i nie stanowi to dla nich żadnego problemu. Przyczyny bywają różne, ale podstawowa sprowadza się do mało satysfakcjonujących warunków, zwłaszcza finansowych.

Ja do swojej pierwszej pracy przywiązałam się jak „chłop do ziemi”. Ja w ogóle przywiązuję się i do ludzi, i do miejsc, więc trudno, abym nie przywiązała się do pracy. Zresztą ta pierwsza praca sama mnie znalazła, bo zgłosiłam się do firmy, która zamieściła na mojej uczelni ogłoszenie. Po rozmowie z szefem dostałam się na staż. A potem przeszłam różne szczeble „kariery” i osiągnęłam swój poziom niekompetencji 😉

Moja pierwsza praca dała mi możliwość wspinania się po szczebelkach w sposób naturalny, a to znaczy, że niezbyt szybko. Nie było tam miejsca na jakieś przysłowiowe „układy”, których zresztą nie miałam. Kiedy sobie te szczebelki policzę to było ich 7, a pracowałam tam lat 14. Przyszedł czas, kiedy zaczęłam stawiać sobie coraz częściej pytanie, czy nie nadszedł czas na zmianę… firmy. Czułam, że stanęłam w miejscu i kompletnie się nie rozwijam.

Ktoś pomógł mi podjąć tę decyzję. Z jednej strony byłam mu wdzięczna, z drugiej byłam załamana. Taka ambiwalencja uczuć. Bo jak się w jednej firmie spędziło kilkanaście lat, to naturalnym jest strach przed czymś nowym, nieznanym.

Nowa, czyli druga praca, sama do mnie nie przyszła. Trzeba było jej poszukać, okazało się nawet, że miałam pewien wybór. Problem w tym, że musiałam się „przebranżowić”, czyli zaczynać niemal od zera. Moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe na niewiele się zdało.

I zaczęłam pracować w firmie, gdzie już nie było „naturalnej ścieżki kariery”, albo nie było jej dla mnie, czyli osoby zdecydowanie dojrzałej. Zaczęłam od średniego szczebla i na nim nadal jestem.

Ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, bo takich „fachowców” zostawia się przy wymianie kadry kierowniczej, a te są bardzo częste. Złe, bo ile czasu można tkwić w miejscu. Jednak można, bo jak się spojrzy na tzw. rynek pracy to nie skłania do radykalnych kroków. A może być jeszcze gorzej i tego się obawiam. Kobieta 50-letnia w poszukiwaniu pracy ma jeszcze mniejsze szanse niż w poszukiwaniu mężczyzny swojego życia, a z tym ostatnim każdy, kto czytał mojego bloga, wie jak jest.

Reasumując – moja ścieżka kariery uległa swoistemu zamrożeniu. Pogodziłam się z takim stanem na dziś, ale to nie znaczy, że zrezygnowałam z ambicji. Gdzieś tam w środku drzemią i może w jakimś dogodnym momencie (w skali mikro i makro) dadzą o sobie znać.

Chwile słabości

Namówiłam kolegę na praktykowanie jogi. Narzekał często na bóle kręgosłupa, na brak energii, i szukał inspiracji, jak sobie pomóc. Zaczął od rehabilitacji, a potem pod wpływem moich sugestii postanowił ćwiczyć asany. „Woził się” z tematem jogi kilka miesięcy. Przy okazji każdej naszej rozmowy pytał mnie – jak tam moje ćwiczenia?

Wreszcie zapisał się do szkoły blisko swojego osiedla, choć namawiałam go na „moją” placówkę. Po pierwszych zajęciach dzwonił z entuzjazmem w głosie, łatwo nie było, ale stwierdził, że to jest właśnie forma aktywności dla niego najlepsza.

Wczoraj dzwoni i mówi, że ruszać się nie może po ostatnich (notabene dopiero trzecich) zajęciach. Pyta mnie znów, czy też czułam zmęczenie, ból, zniechęcenie. Czułam, oczywiście, wiele razy. Zdarzało mi się i tak, że łzy napływały do oczu z wysiłku, z bólu, etc. Ale jakie to było potem wspaniałe uczucie wygrać ze sobą.

Każdy ma chwile słabości. Każdy ma prawo je mieć.

Wczoraj miałam chwile słabości innego typu.

Mając do wykonania ciężkie zadanie zawodowe, wymagające dużej koncentracji, ciszy, skupienia, z wielką niechęcią zasiadłam do jego wykonania, a przynajmniej podjęłam próbę. A tu jakby świat się przeciwko temu mojemu zadaniu zbuntował. Robił wszystko, aby mi tę robotę uniemożliwić. Oprócz pilnych maili wymagających natychmiastowej odpowiedzi, zaczęły się telefony, których zazwyczaj miewam niewiele. Telefony i prywatne, i służbowe. Odczuwając ogromną presję na wykonanie zadania, zaczęłam projektować ją (tę własną presję) na dzwoniących ludzi i opieprzać wszystkich „jak leci”, niektórym wprost mówiłam, że mi przeszkadzają, a innych próbowałam w inny, zawoalowany sposób zniechęcić do dalszej konwersacji. Niby znam ten mechanizm projekcji i powinnam umieć nad nim panować, a właściwie uświadamiając sobie jego działanie po prostu to zaakceptować, ale….Wczoraj było to bardzo trudne.

Jaki był rezultat moich działań? Robota rozgrzebana, trzeba jeszcze sporo czasu, aby ją dokończyć. Osoby „opieprzone” chyba nie są obrażone, ale ja mam poczucie winy, że wyżyłam się na niektórych. Wniosek z tego taki, że wczoraj miałam problem zadania do wykonania w pracy, dziś mam problem przeproszenia tych, na których nakrzyczałam, oraz, co chyba najważniejsze, problem samej siebie, a więc tego, że znów miałam „chwilę słabości”. Niby sobie człowiek na takie chwile przyzwala, ale bardzo nie lubi znów przegrać.

Inne chwile słabości to… tak nazywam swoje stosunki z bumerangiem. Każde nasze spotkanie kończy się dla mnie „chwilą słabości”. Ale to chyba jedyne chwile, których nie żałuję, choć może powinnam 😉

Sprawy damsko-męskie

Mój potencjalny randkowicz piszący ze mną już prawie 3 tygodnie zaproponował herbatę. Ale mnie zaskoczył! Serce mi stanęło (na chwilę). Numer mojej komórki dałam mu już dawno, znaczy się po tygodniu pisania. Przez pierwszy tydzień miałam o nim dobre zdanie. Już mieliśmy się spotkać i nawet zaproponował, że „zasponsoruje” kolację, choć ja wcale tego nie chciałam, ja w ogóle nie optuję za kolacją na pierwszym, zapoznawczym spotkaniu. Drugi tydzień minął na utarczkach słownych, ale nadal mnie intrygował. W ostatnich dniach oceniłam go jako buca do potęgi. Narcyz z niego też, sam się wcześniej do tego przyznał (za to plus u mnie), ale ja dopiero później to zdiagnozowałam. Napisał wierszyk, którym wcale się nie zachwyciłam, a widocznie powinnam. Odpisał, że za dużo piszę. Ja za dużo??? No nie!!! Więc ja mu na to, że różnie z tym pisaniem bywa, piszę jak mam wenę, czas i ochotę, no i zaproponowałam, aby czytał albo co drugie zdanie, albo pierwsze i ostatnie. Pomyślałam, że trzeba tę korespondencję powoli wygaszać, bo do niczego to nie prowadzi, a pisanie dla samego pisania wcale mnie tak mocno nie kręci (wyłączając pisanie na blogu), a tu niespodzianka. Herbatka? Nawet nie herbata. No dobra, z czystej ciekawości uznałam, że tę „herbatkę” z nim wypije. Pomyślałam, że facet wzbudza emocje, więc przynajmniej nudzić się nie będę 😉

Miałam dziś spotkać się z koleżanką, ale w związku z potencjalną randką odwołałam. Bez żalu, bo to akurat koleżanka mieszkająca rzut beretem i możemy spotykać się codziennie. Napisałam panu niedoszłemu, że jestem skłonna spotkać się, że miałam plany, ale je zmieniłam. I co się okazało? Pan stwierdził, że niepotrzebnie zmieniałam plany, że to niezgodnie z jakąś filozofią o nazwie nie do zapamiętania. Było jeszcze o „paskudnym” miejscu, jakie wybrałam na randkę, no i jeszcze, że on w zasadzie to nadal jest zarobiony i nasze tete a tete to może się ziścić w połowie następnego tygodnia. Rzucił nawet nazwą jakiejś knajpy, której nie znam. No nie!!! Dawno mnie tak nie poniosło jak w odpowiedzi na tego maila. Daruję szczegóły, może zacytuje tylko koniec: „Proponować to sobie możesz co chcesz, ale innej pani…”

Może jestem zołza, ale moja cierpliwość się skończyła.

I jak ja mam szukać jakiegoś kompatybilnego faceta, skoro jedyny inteligentny i nienudny okazuje się zwyczajnym bucem, inne epitety sobie daruję? 😉

Będzie co ma być

Darek wyjeżdża na wakacje, na dwa tygodnie. Rozmawialiśmy ostatnio długo i jakoś tak smutno mi się zrobiło, że nie będziemy tam razem. Czy mogłoby być inaczej? Dla chcącego nie ma nic trudnego, więc dałoby się i to zorganizować, ale … koszt mógłby być dla mnie zbyt duży, oczywiście nie chodzi mi o koszt materialny. Mam różne swoje zobowiązania, ograniczenia, jak każdy.

Darek dzwoni ostatnio znaczenie częściej. Bezpośrednio po naszym spotkaniu spodziewałam się intensyfikacji kontaktów i rozczarowałam się. Zaproponowałam mu wtedy powtórny przyjazd na dłużej i spędzenie wspólnie kilku dni gdzieś w Polsce. Kiedy odpowiedział, że nie może, było mi przykro. Postanowiłam nie wracać już do tego tematu. Potem wyskoczyła jego propozycja wyjazdu do ciepłych krajów, której z kolei ja nie mogłam (a częściowo nie chciałam) przyjąć. Nawet gdyby nie było różnych czynników obiektywnych uniemożliwiających mi wyjazd to i tak miałabym wątpliwości co do takiego dłuższego i dalekiego wyjazdu. Bo my się z Darkiem to w sumie mało znamy, nie wiem, kim dla siebie jesteśmy. Kumplami? Taka dziwna ta relacja, nawet nie skonsumowana 😉

Zaskoczył mnie ostatnio rozważając czysto hipotetycznie co by było, gdybyśmy stanowili parę, związek. On sobie nie wyobraża przeprowadzki do Polski, ja sobie nie wyobrażam wyjazdu na stałe do niego, aczkolwiek nie rozpatrywałam nawet takiej możliwości, bo przecież nic się jeszcze między nami nie zdarzyło. Zdziwiłam się zatem tymi dywagacjami, bo wyłaniało się z nich jakieś „my”. Zbyłam sprawę żartem, jak to ja potrafię, że chyba trzeba do emerytury poczekać z takimi dyskusjami. Notabene perspektywa emerytury nieco mi się oddala po expose premiera.

Nie da się ukryć, że nasza relacja jest trudna, ale jednocześnie czuję, że coraz bliższa. Może coś z niej w przyszłości wyniknie, a może nie? Chciałabym spędzić z Darkiem więcej czasu, aby przekonać się: czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie? Ja nic nie muszę, nie muszę mieć kogoś „na stałe”, skoro nikt taki nie pojawia się w moim życiu. Znajomość z Darkiem daje mi poczucie, że jest w moim życiu ktoś wyjątkowy, taka „bratnia dusza w męskim wydaniu”. Cokolwiek się stanie, nasza znajomość ma szansę przetrwać, skoro już prawie 10 lat trwa. Przyszło mi do głowy, że Darek może spotkać na wakacjach jakąś fajną babkę i zakochać się. Co ja bym wtedy czuła? czy byłabym zazdrosna? Chciałabym, aby był szczęśliwy, więc jeśli ktoś mógłby go uszczęśliwić, to powinnam się cieszyć, a przynajmniej nie rozpaczać. Nie wiem, pewnie tak by było.

Nie rozmawiamy o tym, ale wydaje się oczywiste, że każde z nas ma prawo kogoś spotkać, zaangażować się. Nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Sama też przecież nie zamykam się na nowe znajomości.

No właśnie, te nowe znajomości nie mają szansy zaistnieć, bo zwyczajnie cierpię ostatnio na brak czasu. Ale nie tylko… Zdecydowanie brak mi choćby odrobiny ochoty na podjęcie poszukiwań „na poważnie”. Przydałoby się choć trochę entuzjazmu, a tu nic… Totalny brak wiary i nadziei. Dochodzę do wniosku, że wyczerpałam swój limit znajomości zawartych poprzez neta. Poza tym jest mi dobrze samej, coraz bardziej ten stan doceniam, może taka już moja karma 😉

Z ostatnim i jedynym jak do tej pory randkowiczem spotkałam się drugi raz, żeby dojść do wniosku, że to na pewno nie jest TO. Poza tym piszę maile z jednym rozwiedzionym od 18 lat panem, nieco zblazowanym i cynicznym, utrzymującym „ciepłą relację” z jakąś panią, co znaczy chyba, że z nią sypia, a bycie na portalu traktuje wyłącznie w celach rozrywkowych. Przynajmniej szczery. Na bezrybiu i rak ryba, zaintrygował mnie, inteligentny i dobrze piszący ( w pisaniu też można mieć to „coś” i on to ma). Może kiedyś spotkam się z nim, a może nie, to zależy jak będzie się rozwijać nasza korespondencja. Nie mam jednak żadnych oczekiwań, zwykła ludzka (a może babska) ciekawość mnie zżera, jaki on jest face to face.

Będzie co ma być.

Wspomagacze

Dawno nie pisałam o rzucaniu palenia i dobrze… bo sama nie mam żadnej ochoty na powrót do nałogu, zdarza mi się jednak słyszeć o dziwnych powrotach do palenia. Koleżanki koleżanka nie paliła 15 lat, a ostatnio zaczyna popalać, na razie ukrywa się przed mężem, ale pewnie długo nie wytrzyma.

Kolega nie palił lat 20, w tym czasie przytył więcej niż 20 kg i ładnie z tym przytyciem wyglądał. Przed kilkoma miesiącami wrócił do palenia, widziałam go niedawno i przeraziłam się. Schudł okropnie, wygląda strasznie. Pali jak smok.

Dlaczego kolega wrócił do palenia? Twierdzi, że stres związany z utratą pracy był tak silny, że musiał zrobić coś, co zajęłoby mu myśli, ręce, czas, etc…

Papieros jako środek uspokajający? to śmieszne, przynajmniej dla mnie. Ale rozumiem, że w jego przypadku tak mogło być. Każdy z nas jest inny i całe szczęście. Poza tym ja naprawdę nie twierdzę, że jestem już do końca życia wolna od nałogu. Mam w sobie dużo pokory, zwłaszcza kiedy słyszę o takich przypadkach jak opisane powyżej.

Kolega wspomniał mi o elektronicznych papierosach, nie wiem na jakiej zasadzie to działa, wiem, że kolega wrócił do normalnego palenia.

Sama nie stosowałam żadnych wspomagaczy w rzucaniu palenia (oprócz przeczytania książka A. Carra, co trudno uznać za jakąś szczególną metodę), niewiele jednak brakowało abym skorzystała z tzw. biorezonansu. Jest to jedyna metoda, o której skuteczności nie tylko słyszałam, ale widzę wokół siebie wiele przykładów będących na to dowodem, z jednym małym wyjątkiem.

Kiedy pierwszy raz przeczytałam książkę A. Carra udało mi się odstawić palenie na kilka tygodni. Kiedy wróciłam do palenia postanowiłam, że przeczytam książkę raz jeszcze, a jeśli za drugim razem się nie uda, wtedy skorzystam z metody biorezonansu. Znalazłam nawet w pobliżu miejsca zamieszkania odpowiedni gabinet, znałam cenę, wystarczyło zadzwonić.

Nie wiem, czemu tak wzdrygałam się przed pójściem na te biorezonansowe odczyniania. Może to kwestia ambicji, że przecież powinnam sobie poradzić SAMA.

Co do gum do żucia, plastrów, etc. nie mogę się wypowiadać, bo nigdy nie stosowałam i nie zamierzam tego robić. Myślę, że książka A. Carra, która pomogła mi pewne mechanizmy uzależnienia zrozumieć, wyjaśniła mi też bezskuteczność takich prób stopniowego odstawiania nikotyny. Kiedy czytam w reklamach, że można stopniowo rzucić papierosy, to nie wierze, bo wielokrotnie sprawdziłam, że na mnie to nie działa. Podjęłam kilka prób z ograniczaniem palenia, marzyłam nawet, żeby każdego dnia palić o jeden mniej, a w końcu osiągnąć stan zero. Niemożliwe! Nierealne!

Producenci gum, plastrów muszą z czegoś żyć, a żyje im się całkiem dobrze, z czego wniosek jeden wypływa – na świecie jest wiele osób, które chcą palenie rzucić, ale nie potrafią. Wykorzystują więc wszystkie dostępne możliwości, zwłaszcza te reklamowane jako skuteczne. A metoda jest prosta – wyrzucić papierosy i już nigdy nie sięgnąć po nie.

Wiem, wiem, łatwo powiedzieć. Sama nie radziłam sobie z tym problemem tyle lat, a teraz udaję mądrą. To nie tak. Mam w sobie pokorę wobec słabości. Palenie zresztą nie było i nie jest moją jedyną słabością, więc tym bardziej rozumiem, że proste wydaje się to, co już się zrobiło, co jest za nami.

Zrób to, czego boisz się, a lęk zniknie – coś takiego kiedyś usłyszałam i myślę, że pasuje do wielu sytuacji. Bo żeby odstawić papierosy też potrzeba odwagi, ostatecznie coś nam one „załatwiały”, na coś działały, były potrzebne, bo rozładowywały napięcie, zabijały nudę, uspokajały (tak nam się przynajmniej wydawało). Kiedy znikają z naszego życia papierosy, pojawia się pustka. Co robić w momencie, w którym dotychczas sięgało się po papierosa? No właśnie. Najczęstszą reakcją jest sięganie po przekąskę. Coś za coś. Jedzenie po zaprzestaniu palenia i kwestia utrzymania wagi to temat rzeka, warto wspomnieć, że strach przed przytyciem był jednym z najważniejszych powodów, dlaczego bałam się odstawić papierosy.

Wracając do metod rzucania i substytutów. Biorezonans zadziałał skutecznie na trzy moje znajome, na jedną nie zadziałał. Ta ostatnia chyba nie chciała rzucić, zabrakło jej motywacji. Zdarzało się jej zaprzestawać palenia na dłuższe i krótsze okresy, zawsze twierdzi, że jakby chciała to by rzuciła, ale na razie nie chce. I tu chyba tkwi sedno problemu. Żeby rzucić, trzeba chcieć. Koleżanka, która rzuciła wspomagając się metodą biorezonansu i nie pali już siedem lat, stwierdziła, że papierosy zaczęły jej okrutnie śmierdzieć, że miała kłopoty z gardłem, etc.  Druga koleżanka też poszła do gabinetu biorezonansu wtedy, kiedy była już wykończona wciąż nawracającymi infekcjami gardła. Na podstawie tych przykładów pokuszę się o stwierdzenie, że metoda (wspomagacz) jest sprawą drugorzędną, istota sprowadza się do głębokiego przekonania i determinacji, że chce się przestać palić.

Wieczna miłość

Coś się zaczyna, coś się kończy. Prawdziwa miłość nie kończy się ponoć nigdy. Otwieram  po raz kolejny „Miłość w czasach zarazy” i … znów się zakochuję… w tej książce. Tak kochać, żeby wytrwać pół wieku w udręce oczekiwania i nikłej nadziei na miłości spełnienie się…?

Takie rzeczy to tylko w książkach…

A może nie tylko? Ostatecznie życie bywa i ciekawsze, i bardziej skomplikowane od najbardziej nieprawdopodobnej fikcji.

Czy miłość potrafi być silniejsza od samotności, od fatum i od śmierci – jak to się stało udziałem bohaterów Marqueza?

Może. Tylko jak patrzę na losy Florentina to chyba bardziej mu współczuję niż podziwiam jego wytrwałość, a jak przyglądam się Ferminie to jest odwrotnie, podziwiam i nawet zazdroszczę. Bo która kobieta nie chciałaby być kochana przez pół wieku? Wciąż tak samo mocną bezgraniczną miłością?

Bohaterowie Marqueza mają to szczęście lub nieszczęście, że przechodzą w swoim życiu przez wszystkie „odmiany” miłości – młodzieńcze zadurzenie, małżeństwo z rozsądku, szalone namiętności, miłości idealizowane i ulotne pragnienia cielesne.

Szkoda, że wypływająca z doświadczeń mądrość przychodzi wtedy, kiedy nie jest nam już do niczego potrzebna.

Właśnie.

Kiedy rozglądam się dookoła to widzę taki ogrom nieszczęśliwych (nieodwzajemnionych) miłości, że brak osobistego obiektu daremnych westchnień uznaję za ogromne szczęście, no może przesadziłam, raczej święty spokój 😉

Nie czekam na telefon, znak od ukochanego, nie drżę na każdy dźwięk dzwonka. Nie otwieram gorączkowo skrzynki mailowej. Śpię dobrze. Nie wzdycham, nie płaczę w poduszkę. Tętno mam względnie miarowe.

Wiem, jak to jest zakochać się nieszczęśliwie, dlatego nie zazdroszczę zakochanym (bez wzajemności). Wiem, że nie chciałabym już tego powtórzyć. Czasem wystarczy małe preludium do miłości, żeby poczuć (przypomnieć sobie) jak to jest rozpadać na kawałeczki… Miłość potrafi wznosić do nieba, ale też strącić w czeluście piekieł. Jednak ile dzieł by nie powstało, gdyby nie siła nieszczęśliwej miłości.

Lepiej kochać nieszczęśliwie niż nie kochać w ogóle? Owszem.

Ale  najlepiej to kochać szczęśliwie, i tego wszystkim życzę.

Spotkanie z Darkiem czyli powrót do przeszłości

Obudziłam się za wcześnie. Jak zwykle wtedy, gdy czeka mnie coś ważnego nie mogę spać. Głowa pełna kłębiących się myśli. Jak będzie? Czy coś poczuję? Czy on będzie taki, jak go sobie wyobrażałam? Wzięłam się za przygotowania. Ja się właściwie osiem lat na to spotkanie przygotowywałam. Poziom adrenaliny wzrastał z każdą godziną, a potem i minutą. Pobiegłam do sklepu po zakupy, zaplanowałam kilka dań na obiad i kolację, sporo produktów jeszcze mi brakowało. Wróciłam objuczona. Biegając między kuchnią a dużym pokojem próbowałam robić kilka rzeczy jednocześnie.

W ferworze porządków musiałam poruszyć obrazem, bo w pewnym momencie spadł z hukiem na podłogę aż rama się oderwała. No pięknie! I co zrobić? Przecież nie będę wzywać osiedlowej „złotej rączki”, a sama to ja mam dwie lewe ręce do takich rzeczy. Postawiłam obraz na podłodze, niech sobie stoi. Może Darek coś wymyśli?

Wysłałam mu rano sms z pytaniem, jak mija podróż. Cisza. Zaczęłam się martwić, może zaspał i nie zdążył na pociąg, a może zrezygnował? Różne scenariusze chodziły mi po głowie. Złapałam za telefon i dzwonię na komórkę. Odebrał. Pytam, jak mija podróż i czy ma ze sobą wiertarkę? Co takiego? – mówi zaskoczony. Wyjaśniłam, co stało się z obrazem, i że liczę na jego pomoc. Wybuchnął śmiechem. Ciekawe jak wygląda kiedy się śmieje? – pomyślałam. Niedługo to zobaczę.

Kiedy kuchenne sprawy były już właściwie załatwione wzięłam się za różne zabiegi kosmetyczne, głównie za fryzurę, którą zmuszona byłam sama ułożyć. Byłam u fryzjerki dwa dni wcześniej na strzyżeniu i farbowaniu, nie miała jednak wolnego terminu na sobotę rano, więc postanowiłam poradzić sobie sama. Mam odpowiednie ustrojstwa ułatwiające to zadanie.

Makijaż dyskretny. Sukienka w kwiaty niebiesko-biało-zielone. Biała marynarka. Ruszam na dworzec.

Nie byłam na dworcu w moim pięknym mieście od dość dawna i na miejscu stwierdziłam, że nie tylko się zmienił, ale jakoś nie mogę się połapać, gdzie szukać właściwego peronu, gdzie pytać, etc. Niektóre przejścia zablokowane, miotam się między peronami, w końcu słyszę oczekiwany komunikat. Zaraz pociąg nadjedzie. W gardle mi zaschło, biegnę jeszcze do kiosku i kupuję butelkę wody mineralnej.

Uff… pociąg wjeżdża. Wiem, że Darek jest w pierwszym wagonie za lokomotywą, biegnę więc w tym kierunku. Patrzę jak pasażerowie wychodzą. Widzę jakichś mężczyzn. Idzie jeden, mija mnie. Nie on. Idzie następny. Temu przyglądam się uważniej, bo nie jestem pewna. Zdjęcie Darka nie było dokładne. Poza tym zdjęcie najczęściej nie oddają rzeczywistości. W końcu widzę jakiegoś luzaka w jeansach i czarnym t-shircie z plecaczkiem. To musi być on! Zbliżamy się. Witamy cmoknięciem w policzek. Czemu jesteś taka zdenerwowana? – pyta. Tłumaczę, że trochę się pogubiłam na dworcu, że nie byłam pewna, na który peron wjedzie pociąg, i tak dalej. Co tu tłumaczyć – myślę. Która kobieta nie byłaby na moim miejscu zdenerwowana? Po kilku latach znania kogoś z maili i rozmów wreszcie mam okazję go zobaczyć, porozmawiać i dotknąć. A on? Pewnie też był zdenerwowany tylko potrafi się świetnie kamuflować.

Nie pamiętam dokładnie pierwszego maila, jakiego od Darka dostałam. Mój adres wziął z firmowej strony, nasze firmy współpracowały. Pamiętam, że chciał popisać z kimś z Polski, aby mieć kontakt z językiem, aby mieć możliwość komentowania tego, co w Polsce się działo. Zastrzegł, że jako żonaty, nie jest zainteresowany znajomością z podtekstem damsko-męskim. Nie miałam nic przeciwko, choć sama mężatką już nie byłam. Traktowałam go jako wirtualnego znajomego, a nasza korespondencja była poprawna i pozbawiona wszelkich podtekstów.

Po dwóch, trzech latach takiego pisania Darek poprosił mnie o numer telefonu i zaproponował, że zadzwoni. Zgodziłam się. Pamiętam, że ta pierwsza rozmowa wywarła na mnie duże wrażenie. Darek miał bardzo młody głos, był inteligentny i szalenie dowcipny, przez całą naszą rozmowę uśmiech nie schodził mi z ust.

Zapytałam, kiedy przyjedzie do Polski i kiedy będziemy mogli się zobaczyć. Chciałam tego. To było dla mnie oczywiste, że ludzie, którzy mają kontakt wirtualny przenoszą go do tzw. reala. Nic z tego nie wyszło. Napisał, że ma problemy rodzinne. Ja w tym czasie zmieniałam pracę. Nasza korespondencja umarła więc śmiercią naturalną. Minął rok. Cisza. W lipcu 2010 r. dostałam maila. Pisał, że dużo się w jego życiu zmieniło i wszystko mi wyjaśni jak zadzwoni. Okazało się, że rozstał się z żoną. Nie pytałam o powody. Musiał kupić mieszkanie dla siebie i zacząć urządzać się od nowa. Od tego czasu nasze kontakty stały się zdecydowanie intensywniejsze. Mieszkał sam, mógł dzwonić, kiedy przyszła mu na to ochota. Nie zrezygnowaliśmy z maili. Wrócił temat spotkania. I to ja chyba bardziej do niego parłam niż Darek. Jeszcze rok trzeba było czekać, ale w końcu ustaliliśmy termin.

Darek miał zarezerwowany hotel. Zapytałam, czy wolałby najpierw pojechać do hotelu, czy może od razu pojedziemy do mnie na obiad? Ty tu rządzisz – odpowiedział. Wiec zaczęłam rządzić, a właściwie to wybierać najbardziej optymalne, moim zdaniem, rozwiązania. Uznałam, że po tylu godzinach podróży z pewnością jest głodny, a hotel nie ucieknie, tym bardziej, że był od mojego mieszkania rzut beretem. Specjalnie taką lokalizację zasugerowałam. Od początku nie rozpatrywałam opcji, że zaproponuję mu gościnę u siebie. Uznałam, że zdecydowanie lepiej i dla mnie, i dla niego, będzie zamieszkanie w hotelu. To tylko jedna noc.

Przyjechaliśmy do mnie. Obraz obejrzał i zignorował temat przymocowania go do ściany. No cóż, będę musiała zadzwonić do pana „złotej rączki”.

Poszłam do kuchni, przygotowując posiłek rozmawialiśmy cały czas. Dał mi trzy prezenty, płytę, książkę i nalewkę. Ta ostatnia rewelacyjna, bo w ten sam dzień nastąpiła degustacja.

Po obiedzie ok. 18.00 poszliśmy do hotelu, na krótko, zameldował się, wziął klucze, obejrzeliśmy pokój, całkiem przytulny i duży. A później trochę pospacerowaliśmy po mieście. Zaproponowałam, że dam mu nieco wolności, niech sobie robi, co chce, a ja potrzebuję godziny na posprzątanie po obiedzie i przygotowanie kolacji. Miał do mnie przyjść sam. Nietrudno było trafić.

W trakcie kolacji piliśmy wino, słuchaliśmy muzyki, mojej ulubionej. Przy utworze Bruce’a Springsteena „Dancing in the dark” porwał mnie do tańca. Tańczy świetnie, doszłam do wniosku, że moje poczucie rytmu przy nim kuleje. Poza tym ja naprawdę rzadko tańczę, uświadomiłam sobie, jak dawno nie tańczyłam z mężczyzną.

Roześmiani, roztańczeni i …winem rozweseleni ruszyliśmy w miasto. Chciałam mu pokazać miejsca i ciekawe, i ważne dla mnie, a nawet takie, gdzie sama jeszcze nie byłam. Ten długaśny spacer zaowocował bąblami na stopach, ale warto było.

Moje miasto nocą jest piękne, a może pięknym szczególnie mi się wydało, bo szłam z kimś ważnym, z mężczyzną, którego lubię i na poznanie którego tak długo czekałam. Trzymaliśmy się za ręce i szliśmy, szliśmy, na koniec wzdłuż brzegu rzeki. Czułam się cudownie, rozpierało mnie poczucie wolności, szczęścia, wzruszenia. To jest właśnie jedna z takich chwil, dla których się żyje – pomyślałam. Powiedziałam mu o tym.

Uświadomiłam sobie, że nie damy rady pokonać trasy do domu na piechotę, zmęczenie dawało o sobie znać, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas do mojej dzielnicy. Darek odprowadził mnie do mieszkania, długo się żegnaliśmy. Zachowywaliśmy się jak para nastolatków, która nie ma gdzie się całować i robi to na klatce schodowej. Nie chciał wejść na górę, a ja nie naciskałam. Kiedy wróciłam do mieszkania padłam jak nieżywa na łóżko.

Problem w tym, że nie za bardzo mogłam usnąć. Przewracałam się z boku na bok. A o godzinie 5.00 po prostu wstałam, bo już nie dało się nawet przewracać. Pewnie emocje, wysokie obroty na jakich funkcjonowałam w sobotę spowodowały bezsenność. Na domiar złego jakiś owad ugryzł mnie w policzek. Umówiliśmy się z Darkiem, że zadzwonię rano, on zje śniadanie w hotelu i przyjdzie do mnie. Kiedy zadzwoniłam o 9.00 okazało się, że mój telefon go obudził. Zazdrościłam mu dobrego snu.

Kiedy przyszedł do mnie w niedziele przed południem odniosłam wrażenie, jakby się nieco …oddalił. Trudno mi to określić, może to kompletnie irracjonalne i nie mające uzasadnienia odczucie. Usiedliśmy obok siebie na kanapie. Chciałam, aby mnie przytulił, może pocałował, ale nic takiego się nie stało. Było tak, jakbym ja czuła większą siłę przyciągania, a on mniejszą. Jakbym ja poszła do przodu, a on został kilka kroków w tyle. Może ja poszłam za daleko, a on chciał przystopować?

Zrobiło mi się smutno. Uświadomiłam sobie, że to jeszcze kilka godzin i on wyjedzie i tylko to jest pewne. Kiedy uświadamiamy sobie, że moglibyśmy być z kimś blisko, darzyć go uczuciem, a to z różnych powodów (choćby odległości) jest niemożliwe, albo mało prawdopodobne, to rodzi się jakieś ogromne poczucie straty. Dziwne, bo przecież jeszcze nic się nie zdarzyło, oprócz tych kilku pięknych chwil. Dotarło do mnie to wszechogarniające poczucie smutku, pustki, samotności. Pustki bez niego, choć on jeszcze był. I pewnie dlatego, że jeszcze był, tak bardzo serce bolało i nie pozwalało w pełni cieszyć się kolejnymi godzinami wspólnie spędzanego czasu. A trzeba przyznać, że w wielu miejscach byliśmy, jako przewodniczka stanęłam na wysokości zadania. Ale przez cały czas wracał smutek i poczucie straty, i zdziwienie, że czuję to, co czuję. Co ja mogłam stracić, skoro nic jeszcze nie miałam? Może ja sobie coś wyimaginowałam i bolała utrata tych złudzeń? Wydawałoby się, że tak racjonalna osoba jak ja, potrafi sobie wszystko wyjaśnić, ale tego poczucia smutku nie jestem w stanie zrozumieć do dziś i jednoznacznie ocenić. Czyżbym się zakochała? Nie sądzę. Można by to nazwać oczarowaniem. Właśnie takim zakręceniem, to fajne, radosne uczucie. Dlaczego więc ta nostalgia, to niewiadomo co? Może to boli TĘSKNOTA, za czymś, za jakąś pełnią, za pewnością, za miłością, za kochaniem i byciem kochanym. Darek wyzwolił coś, co tkwiło w uśpieniu i co w sumie z nim samym, a nawet wszystkimi facetami tego świata, ma niewiele wspólnego. A może to odezwała się prawdziwa samotność. Dotychczas wydawało mi się, że z samotnością radzę sobie świetnie, że oswoiłam ją, polubiłam i zaprzyjaźniłam się. Ale może w momencie, kiedy tak intensywnie byłam z drugim człowiekiem i zobaczyłam, co jest po drugiej, przeciwnej stronie samotności, zrozumiałam, że bardzo mi tego brakuje? Może? Mnóstwo miałam wątpliwości. I pewnie nadal będę je miała. Ale na szczęście wyszłam z tego smutku, a Darkowi nie dałam podstaw do odczucia tej zmiany nastroju. Co nie znaczy, że sam tego nie zauważył. Nie mam pojęcia, bo nic nie powiedział. Może dobra ze mnie aktorka? Gdyby zapytał – czemu jesteś smutna? i tak nie wiedziałabym co odpowiedzieć. Nie wiedziałam dlaczego i do tej pory nie mam co do tego pewności.

Darek, choć odjechał, nie zniknął z mojego życia. Cieszę się, że był w moim mieście, w moim domu, ale najbardziej cieszę się z tego, że w ogóle JEST.  

To szalenie otwarty i dowcipny człowiek. Uwielbiam jego poczucie humoru, uwielbiam przekomarzać się z nim.

Na przystanku stoi dziewczyna z chłopakiem. Próbuje zrobić skłon rąk do stóp, nie udaje jej się dosięgnąć. Chłopak ją dopinguje, aby próbowała dalej. Darek staje obok niej i robi taki sam skłon, jemu się udaje. Co zważywszy na, gołym okiem widoczną różnicę wieku, jest nieco zaskakujące. Dziewczyna wybucha śmiechem.

Kiedy próbowałam zapłacić za lody w kawiarni, Darek krzyczy do kasjerki, aby nie przyjmowała pieniędzy od tej pani, bo ma fałszywe pieniądze. Wszyscy łapią dowcip i uśmiechają się do nas. Było jeszcze kilka takich fajnych sytuacji.

Pojechałam z Darkiem na dworzec. Nie czekałam aż pociąg ruszy. Odeszłam.

*

Cierpię od jakiegoś czasu na kompletny brak weny, brak czasu i inne rzeczy, które oddalają mnie od komputera, dlatego posiłkuję się „starymi” tekstami. Obiecałam kiedyś na tym blogu, że opiszę spotkanie z Darkiem i kiedyś je zamieszczę. Dziś doszłam do wniosku, że taki czas właśnie nadszedł więc zamieszczam owoc swojego grafomaństwa 😉 Tekstu nie zmieniam, nie aktualizuję, oddaje on mój stan ducha bezpośrednio po spotkaniu z Darkiem, bo napisałam go kilka dni po jego wizycie. Wtedy nie chciałam go zamieszczać, sama nie wiem czemu 😉