Archiwa miesięczne: Grudzień 2011

Noworoczne postanowienia

Tradycyjnie już z końcem starego roku, a na progu nowego mamy tendencje do postanawiania czegoś, stawiania sobie nowych wyzwań, próbach porzucania starych, złych nawyków, o nałogach nie wspominając. Nie jestem od tego wolna.

Dyżurnym postanowieniem jest „rzucanie palenia”. Robiłam to nie raz. Przez ponad ćwierć wieku były to u mnie postanowienia niespełnione. Rzuciłam, kiedy miałam już palenia dość i żadnych postanowień do tego nie potrzebowałam.

Korci mnie, aby coś postanowić, ale nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. No nie, idealna nie jestem. Sporo grzeszków by się znalazło, ale czy mają one taki kaliber, aby pasowały do miana „noworocznego postanowienia”? Takie coś to musi być chyba jakaś poważana sprawa? Nieprawdaż?

Mam pustkę w głowie.

Może kilka takich drobniejszych spraw złożyłoby się na coś ważnego, najważniejszego? Co by to było?

Chciałabym przestać walczyć z czymś, na co wpływu nie mam, przestać buntować się przeciwko czemuś, co kompletnie ode mnie nie zależy.

Chciałabym mieć odwagę podejmować wyzwania, które są w zasięgu mojej ręki, a których się boję, bo ja wciąż boję się czegoś nowego. A tyle jest fajnych rzeczy do zrobienia, do zwiedzenia, do przeczytania. Chciałabym, aby mi się chciało chcieć coś robić… a nie wykonywać obowiązki i czekać niewiadomo na co…

Chciałabym znajdować w codzienności radość, w zwykłych czynnościach, w niewyszukanych przyjemnościach, w prostych gestach…

Chciałabym, co nie znaczy, że jest mi to obce. Staram się przecież, ale wciąż mam wrażenie, że to nie wychodzi dostatecznie dobrze…wciąż mam sobie wiele do zarzucenia.

Stop! A może to dążenie do perfekcjonizmu, do tego aby było lepiej, ciągły stan niepełnej satysfakcji też należałoby porzucić?

Czy nie lepiej jest przestać dążyć do tego… lepiej, więcej, dokładniej, etc., odrzucić w kąt teorie o samodoskonaleniu, a zwyczajnie zacząć żyć w zgodzie z sobą, z akceptacją siebie takimi, jakimi jesteśmy, a więc razem z tymi wszystkimi naszymi niedoskonałościami? Gdybyśmy ich nie mieli czy bylibyśmy szczęśliwsi? Pewnie próbowalibyśmy je wymyślić. Właściwie to wciąż wymyślamy coś, co chcemy osiągnąć, aby poczuć szczęście. Od tego czegoś uzależniamy wszystko inne. Może to być mężczyzna, partner, mąż… i szukamy go w przekonaniu, że jak już będzie to świat stanie się piękniejszy, a wszystkie nasze lęki i problemy rozwieją się w niebycie. Ile energii poświęcamy na to szukanie, potem na snucie marzeń i żywienie się nadzieją… A kiedy okazuje się, że nie wychodzi, że znów się nie udało i okazało się, że to nie jest TO, wtedy nasza samoocena spada, nic się nie chce, świat wydaje się brzydki a każdy dzień zbliża nas nieuchronnie do … końca. Tkwimy w dołach dużych i małych, z których czas leczący rany wreszcie nas wyciąga, a wtedy wraca nadzieja, wraca chęć do życia i znów próbujemy walczyć o coś, co ma sprawić, że będziemy szczęśliwsi.

Czy nie lepiej jest stwierdzić tu i teraz, że już jesteśmy szczęśliwi?!!

Dziś. Bo wczoraj minęło, a jutro jest niepewne.

Po co wciąż marzyć o przyszłym szczęściu, skoro tu i teraz mamy je pod ręką? Sami albo z partnerem odszukajmy szczęście w tym właśnie momencie. Jak nam ciężko idzie to może spróbujmy wypisać na kartce po jednej stronie to, co mamy, a po drugiej to, co byśmy chcieli osiągnąć? Uczciwie i szczerze. Nie pomijajmy tak z pozoru oczywistych kwestii, jak choćby zdrowie, które docenia się wtedy, gdy zaczyna szwankować. Nie bagatelizujmy tego, że mamy jeszcze żyjących rodziców,  zdrowe i dobre dzieci, rodzeństwo, dach nad głową etc.

Przyzwyczajamy się do tego, co mamy i przestajemy to zauważać, doceniać. A to jest właśnie sztuka cenić, zauważać to, co już mamy. Wypiszmy więc po stronie aktywów jak najwięcej, wysilmy swoje szare komórki. A kiedy zaczniemy wypisywać to, czego nam brak, zastanówmy się głęboko, czy to jest rzeczywiście tak ważne i tak nam niezbędne do życia. Jeśli odpowiedź brzmi tak, trzeba zacząć działać, aby to osiągnąć. Opracować plan, określić słabe i mocne jego punkty, postanowić nie poddawać się po pierwszych niepowodzeniach, wytrwać, a jak się nie uda, albo popłakać i zrezygnować, albo zmienić plan i walczyć dalej.

Wiara czyni cuda, ale dotyczy to tych, którzy sami sobie pomagają, którzy mają jasno sprecyzowane cele i są konsekwentni w ich realizacji.

I kiedy będziemy składać sobie życzenia Szczęśliwego Nowego Roku, uśmiechnijmy się do tego Starego Roku, który zapewne był szczęśliwy, choć może trudny, musiał być szczęśliwy, skoro możemy cali i zdrowi wznieść toast, bawić się, tańczyć i oglądać fajerwerki. Zapewne był szczęśliwy, nawet jeśli żegnamy go w samotności, może właśnie tak lubimy, może tak wyszło, a może tak właśnie miało być. Gdziekolwiek jesteśmy tego zwykłego, niezwykłego dnia zrywając ostatnią kartkę z kalendarza 2011 już jesteśmy szczęśliwi i możemy sobie tylko życzyć, aby ten stan trwał… 🙂

WSZYSTKIEGO DOBREGO W NOWYM ROKU !!!

 

 

Cytat a’propos: Czekanie na „lepszą” przyszłość

Czy z reguły na coś czekasz? Jak wielką część życia spędzasz na czekaniu? Istnieje czekanie krótkofalowe – w kolejce na poczcie, w ulicznym korku, na lotnisku, na umówione spotkanie, na koniec pracy itp.

Z czekaniem długofalowym mamy do czynienia, gdy ktoś czeka, aż zacznie się urlop, aż dostanie lepszą posadę, aż dzieci dorosną, aż wejdzie z kimś w naprawdę istotny związek, odniesie sukces, zarobi pieniądze, zostanie ważną osobistością, osiągnie oświecenie.

Niektórzy ludzie przez całe życie czekają, kiedy wreszcie zaczną żyć. Czekanie to stan umysłu, polegający na tym, że pragniesz przyszłości, odtrącając teraźniejszość. Odtrącasz to, co masz, pragniesz zaś tego, czego nie masz. Jesteś wtedy jak architekt, który nie zwraca uwagi na fundamenty budowli, poświęca natomiast mnóstwo czasu górnym kondygnacjom. (E. Tolle).

Zmiany, zmiany…

Pomyślałam, że pod koniec starego roku mogłabym coś zmienić na blogu, ale co?

Mogłabym częściej pisać. Ale skoro brak weny to czy pisanie ma sens? Zdarzało mi się czasami z poczucia obowiązku popełnić jakąś notkę, ale nie lubię tego i wiem, że nie tylko sama wtedy cierpię, ale treść wpisu też pozostawia wiele do życzenia. Pisać wtedy, kiedy chcę. O tak, tak właśnie lubię i tak chcę.

Zdarzało mi się przyjść wcześniej do pracy (zboczona?) i siąść do komputera z gotowym tekstem w głowie, często o byle czym, ale słowa same spod klawiatury płynęły. Byłoby fajnie gdyby wena nawiedzała mnie częściej, ale skoro taka leniwa to niech choć wpada od czasu do czasu…

Podziwiam blogerów, którzy potrafią się w tej dziedzinie dyscyplinować. Ja nie potrafię.

W ogóle dyscyplina to jest to, co w moim życiu szwankuje. Może powinnam nad nią popracować, a może taka już moja natura i nie ma sensu tego zmieniać?

Jednak nie zawsze można kierować się własnym widzimisie i robić coś wyłącznie wtedy, kiedy nam się chce. Jakże często nie chce się nawet tego, co konieczne. Nie chce się wstać z łóżka, nie chce się iść do pracy czy do sklepu. Oj, każdy miewa chyba takie chwile. Ale trzeba się wtedy przemóc, nie ma wyjścia.

A jak będę miała 60-70-80 lat? Co wtedy? Czy takie chwile słabości nie staną się normą? Może właśnie dlatego trzeba nauczyć się siebie dyscyplinować.

Przeczytałam w weekend w „Wysokich obcasach” wywiad z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską, kobietą 90-letnią, byłą więźniarką obozu Ravensbruck.

Zapytana przez dziennikarza: A jaki miała pani sposób, żeby przeżyć? stwierdziła: polubić sytuację.

Polubić na przykład obóz koncentracyjny? – dopytywał dziennikarz.

Taaak! Polubić obóz koncentracyjny! Popatrzeć rano na apelu – jak się stało trzy godziny – jakie wschodzi piękne słońce.
Zasada święta do dziś: codziennie wstaję o szóstej rano i nie zjem śniadania, jeżeli nie jestem ubrana, uczesana, umalowana. (…)

Jest taka życiowa zasada – dopóki człowiek spełnia podstawowe czynności: chce się umyć, chce zjeść, chce się uczesać, chce się ubrać, to będzie żył. No, chyba że ma nadzwyczajnie zły los, tragiczną chorobę, coś ponad. Ale kiedy przestaje spełniać życiowe obowiązki wobec siebie, to koniec, wiadomo, że z tego nie wyjdzie. To było ewidentne w obozie. Ja się w życiu przekonałam i to stosowałam. Gdy się źle czułam, nic mi się już nie chciało, myślałam: „O, to zły sygnał!”. Nie wolno! Trzeba wstać, trzeba się ubrać, trzeba coś zjeść, trzeba wyjść na dwór, nawet jak się człowiekowi bardzo nie chce.(…)

Zawsze miałam w świadomości, że to, co człowiek robi, powinien polubić. (…)

W każdej sytuacji znaleźć swoje miejsce, odkryć, że to, co nas spotyka, nie jest złe.(…)

Połowa chorób jest w głowie. Wiele w życiu zależy od nas samych, od nastawienia, od sposobu odnalezienia się. W miarę upływu lat jestem coraz zdrowsza. Lekarz, który robił mi echo serca, mówi: ‚Ale piękne, młode serce’. (źródło: www.gazeta.pl )

Jak mi się zdarzy w przyszłości trudniejsza chwila to sobie przypomnę 90-letnią Panią Alicję i znów będzie mi się chciało chcieć.

Ale o czym miała być ta notka? Aha, o zmianach! I co tu zmienić? Może szatę graficzną?

O właśnie, to jest to. Poprzednia szata, chyba za spokojna, zbyt eteryczna. Znudziła mi się. Spróbuję sobie w tej dziedzinie poeksperymentować, dziś będzie szablon nr 1, jutro nr 2, a w Sylwestra nr 3. Decyzja 1 stycznia 2012 r. 🙂

Poświątecznie o … cholesterolu

Dobrze zrobiłam dając sobie upuścić krwi przed Świętami i Sylwestrem. Podejrzewam, że wynik cholesterolu nie byłby taki, jaki sobie zaplanowałam osiągnąć…

Nie jestem chyba wyjątkiem pozwalając sobie na świąteczne grzeszki kulinarne. Wszystkiego jest więcej, bo wszystkiego chce się spróbować. Odmieniło mi się z wiekiem jedynie to, że jak już coś spróbuję i się zadowolę, to powtórki nie wchodzą w grę. Tak było z pierogami, tak było z makowcem i dorszem. Tego ostatniego nie musiałam sobie szczególnie żałować, ale biorąc pod uwagę grubą panierkę, jaką moja Rodzicielka stosuje, zrezygnowałam z dokładki.

Właściwie to nie o świątecznym obżarstwie (kto jest bez winy, niech…) chcę napisać, ale o tytułowym cholesterolu, z którym podjęłam walkę przed 2 miesiącami.

Kiedy z ostatnim moim wynikiem morfologii poszłam do pani doktor nie miała wątpliwości, że muszę zacząć brać lek na obniżenie cholesterolu. Niestety. Sądziłam, że wraz z uzupełnianiem hormonu tarczycy, sytuacja z cholesterolem sama się jakoś unormuje. Okazało się, że początkowe wyniki w normie, były efektem zażywania leku obniżającego jego poziom. Lek odstawiłam, za zgodą pani endokrynolog (choć inna pani doktor twierdzi, że nie wolno odstawiać i trzeba brać do końca życia). Chciałam poznać mój „prawdziwy” cholesterol. Naczytałam się o efektach ubocznych stosowania pigułek i jako osoba już obarczona obowiązkiem zażywania leku na tarczycę (endo twierdzi, że do końca życia i chyba tak będzie) nie miałam ochoty na kolejne.

Powiedziałam internistce, że dam sobie 2 miesiące na zbijanie cholesterolu metodami naturalnymi, czyli dietą. Jeśli eksperyment się nie uda, zacznę brać leki. Kręciła nosem, wypisała receptę, jakbym zmieniła zdanie wcześniej. Ale ja uparłam się. Rozumiem, że moja tarczyca nie produkuje wystarczającej ilości hormonów tarczycy i muszę je suplementować, ale nie mogę zrozumieć, że mam brać (podobno też do końca życia) lek obniżający poziom cholesterolu, skoro mogłabym bez wielkiego bólu zrezygnować z produktów, które mają na jego wysokość wpływ negatywny, a konsumować produkty, które mają wpływ pozytywny. Zaczęłam od zdobycia wiedzy, przekopałam Internet w jedną i drugą stronę. Wynik był zadowalający, znalazłam kilka potwierdzeń tego, że można metodami naturalnymi obniżyć, ale znalazłam też opinie, że nie da się i trzeba się nauczyć z tym problemem żyć, albo zacząć … leczenie. No właśnie, słowo leczenie kompletnie tu nie pasuje, bo o ile dieta jest jakąś formą leczenia, a może profilaktyki, o tyle sztuczne obniżanie jego poziomu takim leczeniem dla mnie osobiście nie jest. Przeczytałam, że wielkość cholesterolu tylko w ok. 20 procentach zależy od diety, ale mnie te 20 procent w pełni zadowalało, więc przystąpiłam do realizacji swoich planów z nadzieją, choć jakaś ogromna to ona nie była.

Wyeliminowałam kilka produktów ewidentnie cholestorologennych, u mnie było to masło, jajka (żółtka), ser żółty i … miód. Co do tego ostatniego to byłam bardzo zaskoczona i nie było mi łatwo. Całe życie człowiek słyszy o dobroczynnym działaniu miodu, a tu raptem trzeba go odstawić. Odstawiłam. Inne produkty? Mięso i wędliny jadam w ilościach śladowych, więc nie miałam co odstawiać.

Ograniczyłam lody. Słodyczy nie jadam. Zaczęłam jeść bakalie, zwłaszcza migdały. Więcej czosnku, głównie w tabletkach, choć lubię w naturze, ale wiadomo, jakie są tej przyjemności konsekwencje. Zdarzyło mi się raz skonsumować pizze (ser), kilka razy lody, innych grzechów nie pamiętam… podczas tych 2 miesięcy.

Zrobiłam badanie kilka dni przed świętami.

Szłam po odbiór wyników z nadzieją, ale też strachem, że moja determinacja nic nie da. A jednak warto było! Cholesterol całkowity spadł o więcej niż 25 procent (sic!), relacja między dobrym (HDL) i złym (LDL), która w całej tej zabawie jest najważniejsza, zdecydowanie się poprawiła. Byłam przeszczęśliwa. I niech mi nikt nie mówi, że to niemożliwe.

Kiedy prowadziłam swoją batalię z cholesterolem pytałam znajomych o ich doświadczenia. Sporo osób bierze leki i nie musi się martwić dietą. Ale ja tak nie chcę. Nie przekonuje mnie takie podejście, że mogę sobie pozwalać na tłuste i niezdrowe jedzenie, a mój cholesterol będzie w normie, a nawet poniżej normy. To nie jest „prawdziwy” jego poziom, tylko spowodowany łykaniem tabletek. A ja chcę znać kondycję swojego „przeciwnika”, chcę mieć możliwość wpływania na jego wielkość. No i udało się….

Na razie nie mam czasu, aby zajrzeć z najnowszymi wynikami do pani doktor, ale z pewnością nie pozbawię się tej satysfakcji… Gdybym jej posłuchała, już łykałabym tabletki, a ja nadal uważam, że to ostateczność. Mój przykład stanowi kolejny dowód na podejście sporej grupy lekarzy do pacjenta -wypisać receptę i wystarczy. A ja tak nie chcę i już… 

Jest taki dzień…

…bardzo ciepły, choć grudniowy, dzień zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory…

Bardzo lubię tę piosenkę „Czerwonych gitar”, mam z nią związane fantastyczne wspomnienia.

 

Święta spędzam jak zwykle rodzinnie, ale wyjazdowo. Jadę na gotowe. U siebie zrobiłam przyjęcie dla przyjaciół, podzieliliśmy się opłatkiem, złożyliśmy życzenia. Wprowadziłam ten zwyczaj od niedawna i z każdym rokiem utwierdzam się w przekonaniu, że na tego typu spotkania trzeba znaleźć czas i zmobilizować się do organizacyjnego i kulinarnego wysiłku pomimo wrodzonego lenistwa 😉

Bardzo mnie zmęczyły ostatnie dni, tygodnie i miesiące w pracy. Może dlatego opuściła mnie kompletnie blogowa wena. Sądzę, że w Nowym roku wróci… obym miała tylko o czym pisać i oby to były wyłącznie wesołe wydarzenia, czego sobie życzę.

A wszystkim,  którzy tu przypadkiem zajrzą, życzę

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.

Czy samotność może być dobra?

Nic mnie tak nie inspiruje jak czytanie blogów. Dość dawno temu natrafiłam na tytuł książki „Wirus samotności” Wojciecha Kruczyńskiego. Nie było w księgarni, ale udało mi się ściągnąć z Internetu i wydrukować. Przeczytałam z zainteresowaniem i uważam, że autor posługuje się takim językiem i takimi pojęciami, które do mnie mocno trafiają. Na swoim starym blogu zamieściłam fragment tej książki. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy „wpadłam”  niedawno na „mój” fragment zamieszczony na jakimś przypadkowo odkrytym blogu. Życie jest pełne niespodzianek. Widocznie autorka przekopiowała ten fragment ode mnie. Nie mam i nie miałam nic przeciwko temu, a nawet mnie to cieszy, bo w ten sposób mądre treści rozmnażają się. Dodam dla wyjaśnienia, że „mój” fragment rozpoznałam po charakterystycznych podkreśleniach, jakie pozwoliłam sobie zrobić, nie mówiąc już o skrótach, etc.

Jako że wciąż cierpię na brak weny, a nie lubię się zmuszać do pisania, to pozwolę sobie fragment „Wirusa samotności” wkleić i tutaj. Może kogoś ten fragment do czegoś zainspiruje, może skłoni do myślenia, a może sięgnie po całą książkę, do czego zachęcam, bo naprawdę warto. A sama wezmę się za inne zaległe lektury.

Dobra samotność oznacza, że lubisz samego siebie, że przebywanie ze sobą sam na sam sprawia Ci przyjemność. Jeśli lubisz samego siebie, z pewnością znajdzie się ktoś, kto będzie chciał uczestniczyć w Twojej dobrej samotności.
Ludzie zadowoleni ze swego życia przyciągają innych, jak kwiaty przyciągają pszczoły.
Nie lubimy ludzi rozczarowanych sobą.

Jeśli umiesz cieszyć się samym sobą, dla innych ludzi jest to sygnał, że masz wiele do zaoferowania – że przebywając blisko Ciebie nie tylko nie będą czuli się wykorzystywani, ale wręcz zostaną w jakiś sposób zainspirowani, wzbogaceni lub ogrzani Twym wewnętrznym ogniem.

Rozwijanie i doświadczanie dobrej samotności jest, razem z rozwijaniem prawdziwej bliskości, niezwykle skuteczną receptą na ostateczne zniszczenie wirusa samotności i skutków jego działania. Dobra samotność jest prawdziwą bliskością z samym sobą, ze swoim Ja.

Jak się zabrać do szukania dobrej samotności?
Na początek nie mam dla Ciebie zbyt przyjemnej wiadomości: pierwsze zetknięcie z nią może obudzić lęk.

Chronimy się przed dobrą samotnością, by nie doświadczać wielu problemów, które przy pierwszym zetknięciu wydają się nam nierozwiązywalne.

Nasza faktyczna wartość, cel naszego istnienia, nieuchronna starość i śmierć. Chronimy się przed myślami na te tematy z pomocą telewizji, upojnej zabawy, gier komputerowych, fanatyzmu religijnego lub politycznego… Te zasadnicze pytania wciąż jednak w nas są.

Gdy wieczorem elektrownia wyłączy prąd i nie możemy się odwołać do żadnej elektronicznej zabawki, gdy wyjedziemy na urlop, gdzie nie ma kogoś, kto zaplanowałby nam zajęcia od rana do wieczora, czyli mówiąc ogólnie, gdy jesteśmy pozostawieni samym sobie, w niezakłóconej przez nic ciszy wtedy te pytania zaczynają się domagać odpowiedzi.

Pierwszym sygnałem, że nasz umysł ruszył na poszukiwanie dobrej samotności, jest nuda.
Nuda jest ostatnim ostrzeżeniem od tej części naszego Ja, która pragnie przede wszystkim przyjemności, a o przykrościach nie chce nic wiedzieć.
Nuda mówi Ci: Zabierz się za coś przyjemnego jak najprędzej, bo za chwilę możesz pomyśleć coś, co Ci się kompletnie nie spodoba.
Odczuwasz wtedy nagłą, nieodpartą chęć przejrzenia starych gazet, włączenia telewizora, zrobienia zakupów w supermarkecie…
Nie chcesz się zajmować przykrymi sprawami.
Nikt nie chce. Ale one istnieją i prędzej czy później do Ciebie wrócą.

Jeśli nie zaprzyjaźnisz się z dobrą samotnością odpowiednio wcześnie, owe pytania, które wciąż pozostają bez odpowiedzi, rzucą się na Ciebie tłumnie, gdy przejdziesz na emeryturę, bez żadnego pomysłu na wykorzystanie pozostałego czasu. Wtedy umysł nie jest już tak lotny, nie ma w nas tyle energii, ile dawniej. To nagłe zetknięcie z zasadniczymi, ale nierozwiązanymi problemami naszego życia może więc mieć katastrofalne skutki.
Wiele osób, pozbawionych codziennych zajęć, szybko się starzeje. Niektóre poświęcają ten okres na przygotowanie sobie miejsca w życiu pozagrobowym, odwiedzając na cmentarzu własną, gotową mogiłę i nieustannie się spowiadając.
Inne jeszcze odgradzają się od życia i zanurzają we wspomnieniach, całymi dniami tkwiąc nieruchomo w fotelu.
Lęk jest zbyt silny, by stanąć z nim twarzą w twarz.
A przecież pozostała im jedna czwarta życia, mogąca przynieść niejedną radość i niejedno odkrycie, które od nowa pozwoli się zachwycić własnym istnieniem.
Każdy wiek ma swoje ograniczenia i swoje uroki. Starość nie jest łaskawa dla naszych ciał, ale może być hojna dla naszych umysłów. Możemy bez przeszkód się zająć pracą naukową, twórczością, służyć pamięcią i radą ludziom młodym, ale bardziej lekkomyślnym. Aby wykorzystać te możliwości, niezbędne jest podsumowanie swojej przeszłości, poznanie siebie i oswojenie dobrej samotności.
Jak to zrobić?
Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, muszę zaznaczyć, że kobietom z reguły będzie trochę trudniej. Wynika to z realiów naszej patriarchalnej kultury, gdzie kobieta bywa wciąż dodatkiem do mężczyzny – źródłem uzyskiwania przyjemności, jego obsługą lub świadectwem jego zamożności. Swoją rolę na tym świecie kobieta określa więc często poprzez zadania, jakie wykonuje dla mężczyzny: matka, żona, kochanka… Jak w jednym z najsławniejszych i jednocześnie najkrótszych dialogów w polskim filmie:
On: – Inżynier Mamon jestem. Ona: – Mamoniowa.
[…]
Szukanie dobrej samotności to ciągła próba odpowiedzi na pytania: Kim jestem?
Co mnie określa, co sprawia, że moje życie ma sens?
Kim jestem bez swego zawodu?
Kim jestem bez swych politycznych poglądów?
Kim jestem bez swojej ulubionej drużyny piłkarskiej?
Bez swego domu, majątku, samochodu?
Kim jestem bez męża?
Kim jestem bez dzieci?
Bez tytułu naukowego?
Kim byłabym, gdyby w tej chwili odebrano mi wszystko, łącznie z imieniem i nazwiskiem?
Na to ostatnie pytanie musieli odpowiadać sobie więźniowie obozów koncentracyjnych, pozbawieni wszelkich osobistych rzeczy.
Kim byłbyś Ty w takiej sytuacji?
Czy pozostałoby cokolwiek, co odróżniałoby Cię od innych, bezimiennych ludzkich cieni?
Niezwykle łatwo w takich warunkach zapomnieć o swym człowieczeństwie.
Wielu zapominało, bo po odebraniu majątków i dokumentów nie pozostawało im już nic.
Wielu jednak zachowało swą tożsamość. […] Wiedzieli, kim są. Sami określali swoją tożsamość, bez ułatwień z zewnątrz. Dzięki nim inni zachowywali życie, nadzieję lub chociażby poczucie bezpieczeństwa.
Na szczęście, nie potrzeba tak ekstremalnych warunków, by określić, co składa się na naszą tożsamość. Jednak przykład nie jest aż tak odległy od życia, jak się wydaje. Wiedzą o tym kobiety, które zmieniają nazwisko, wychodząc za mąż. Przedtem określało je nazwisko ojca, teraz męża. To niekiedy jeszcze bardziej pogłębia ich niepewność co do własnego Ja. Niektóre z nich radzą sobie, przyjmując nazwisko podwójne, jedyne w swoim rodzaju, właściwe tylko im. To także próba szukania dobrej samotności.[…]

Pytania o własną tożsamość mogą wywołać w nas dużo chaosu i niepewności. Po co zaprzątać sobie tym głowę? – możesz spytać.
Już odpowiadam: gdy zyskujesz pewność co do swego Ja, gdy mimo zmieniających się warunków potrafisz zachować swą tożsamość, wtedy przestajesz odczuwać pustkę samotności.
Nawet wtedy, gdy nikogo nie ma w pobliżu, gdy brak wsparcia, gdy bliska osoba właśnie odeszła – nawet wtedy nie odczuwasz całkowitej samotności.
Ale przecież dla wypełnienia samotności potrzebny jest jakiś człowiek – już słyszę Twoje zastrzeżenie.
Tak, zgoda – tym człowiekiem jesteś właśnie Ty.
Ty sam wypełniasz swą samotność, przez świadomość, że nie jesteś niczym, ubranym w maskę czegoś. Istniejesz, czujesz, masz swoje zdanie, swoje preferencje, swoje marzenia. Możesz o nich nawet dyskutować sam ze sobą. Nikt Ci nie zdoła tego odebrać. Możesz rozwijać swoje zdolności, możesz zajmować się rzeczami, które sprawiają Ci przyjemność, możesz nawet relaksować się, nie myśląc o niczym – nawet wtedy wiesz, że istniejesz i że jest Ci z tym dobrze. „

(Wojciech Kruczyński – Wirus samotności)