Archiwa miesięczne: Styczeń 2012

Żal człowieka

Biegłam do sklepu rankiem po bułki. Wychodząc zza rogu bloku zobaczyłam leżącego mężczyznę, a przy nim lekko chwiejącego się na nogach kompana (jak przypuszczałam), który jednak sobie poszedł mamrocząc coś pod nosem. Idąca przede mną starsza pani spojrzała w ich kierunku i zignorowała. A ja? Kilka sekund biłam się z myślami, co robić? Pobieżny ogląd sugerował, że to jeden z drobnych pijaczków, którzy często chodzili w pobliżu mojego bloku, pewnie za dużo wypił i go zmogło. Pobiegłam do sklepu z myślą, że przecież za 5 minut będę wracać i wtedy bliżej się panu przyjrzę i zagadam, a może w tym czasie jego kolega wróci.

Kiedy wracałam ujrzałam dwóch kolegów tego nieprzytomnego, który okazał się już przytomniejszy, prowadzących go w kierunku sklepu. Uff, nie miałam już wątpliwości, że był to zamroczony alkoholem człowiek.

Ale całe to wydarzenie dało mi do myślenia. Jak reagować w takiej sytuacji, kiedy widzimy leżącego człowieka? Oczywiście próbować udzielić mu pomocy. A przynajmniej zainteresować się bliżej, co się z nim dzieje? Odezwać się, zapytać.

Kiedy ktoś mdleje, osuwa się na naszych oczach to udzielamy pomocy bez zastanowienia. Inaczej jest, kiedy zauważamy, że ktoś leży, a jedno spojrzenie nie pozostawia wątpliwości co do przyczyn tego stanu.

No właśnie. Jak ktoś leży albo się przewraca to większość myśli, że pijany. Czy dlatego, że pijaków u nas w bród? Czy dlatego, że jesteśmy nieczuli, obojętni? Czy to znak naszych czasów, że przechodzimy obojętnie obok leżącego człowieka w przekonaniu, że to pijak, i może lepiej go nie dotykać i nie robić sobie problemów. Kiedy jesteśmy w towarzystwie łatwiej jest podjąć decyzję i zainteresować się leżącym człowiekiem. Kiedy jesteśmy sami, a wokół żywego ducha, naturalnym stanem jest strach i wątpliwości. Nie każdy jest odważny, nie każdy chce zostać bohaterem.

Rozumiem różne argumenty, ale w chwili wątpliwości przypomina mi się historia pana Darka, kierowcy z firmy, który kilka lat temu zamarzł w nocy, kiedy wracał do domu z zakupioną na stacji benzynowej flaszką. Ktoś go mijał, czy nie? Ktoś go zauważył czy nie? Może pomyślał –  pijak, sam sobie winny. No cóż, to prawda, że miał problem z alkoholem, ale był też uczynnym, sympatycznym człowiekiem, wdowcem samotnie wychowującym syna, który widocznie nie mógł sobie poradzić z problemami i „topił smutki w alkoholu”. Żal człowieka. Wystarczyłoby zadzwonić na numer alarmowy i zgłosić, nie trzeba byłoby nawet zbliżać się, czy dotykać. A może nikt obok nie przechodził? Żal człowieka.

Doświadczanie samotności…

Obejrzałam w weekend ciekawy, poruszający film – „Nic osobistego” (Nothing Personal – 2009) scenariusz i reż. Urszula Antoniak.

Film opowiada historię dwudziestoparolatki Anne, która porzuca swoje dotychczasowe środowisko, zostawia ludzi, dobra materialne i Holandię. Prowadząc tryb życia … włóczęgi dociera do Irlandii, gdzie trafia na dom podobnego do niej samotnika. Martin, wiek ok. 60, proponuje dziewczynie pracę w zamian za jedzenie. Anne zgadza się stawiając jeden warunek, żadnych pytań z serii osobistych.

Oboje z Martinem są do siebie podobni w tym umiłowaniu samotności. Tyle tylko, że on jest zaawansowany w tym doświadczeniu, a ona jest na początku drogi. Sytuacja coraz bardziej zbliża ich do siebie, przywiązują się do siebie jakby wbrew własnej woli. W końcu tworzą świetny duet i rodzi się między nimi uczucie.

Magiczny film… o tym, jak może wyglądać samotne życie, a jak może wyglądać życie z kimś bez poczucia utraty wolności.

Trafiłam kiedyś w necie na opis samotnego pobytu w górach. Młoda kobieta, domek z dala od cywilizacji, w domku tylko to, co niezbędne do przeżycia. Zachowałam ten opis. Mam wrażenie, że to, co autorka opisuje (jej odczucia) jest wspaniałe i straszne zarazem. W tym samym stopniu mnie pociąga jak i wywołuje lęk. Podobne odczucia miałam oglądając „Nic osobistego”.

Wracam do tego opisu często, i wciąż zastanawiam się, czy sama bym potrafiła to zrobić, czy byłabym w stanie wytrzymać choćby tydzień bez innych ludzie, ale też radia, tv, komputera?

Co mnie w takim doświadczeniu najbardziej pociąga? Dotarcie do samego siebie, do najbardziej głęboko skrytych myśli, ale też strachów, smutków.

Zamieszczam poniżej ten tekst, nie jestem w stanie nawet podać imienia czy nicka autorki, pamiętam, że znalazłam ten wpis na jednym z forów GW przed kilkoma laty.

Byłam sama przez 40 dni zupełnie. Nie było człowieka w odległości kilometra, nie miałam pracy, książki, telewizora, radia, gazety, nie miałam nic. Byłam ja …i przyroda, świat. Uff to było bardzo trudne….co się odkrywa…? odkrywasz to, że nie masz za czym się schować, jesteś ty, tylko ty… to bardzo trudne uczucie…..masz bardzo wiele czasu… przekonujesz się, że nic nie łagodzi bólu, widzisz jak bardzo cierpisz …próbujesz mieć coś, co sprawi ci przyjemność, ale nic nie działa, już zjadłaś, wykąpałaś się w zimnej wodzie, teraz siedzisz przed domem i patrzysz na góry, mieszkasz na wysokości 2400 m, koło domu rośnie drzewo z pomarańczami, za domem jerzyny, już wiele razy obchodziłaś dom naokoło, teraz siedzisz i pijesz herbatę, jesz kawałek czekolady,…ale to nie działa…nie daje ci śladu ulgi, zawsze działało… ale teraz nie, nie wiesz dlaczego, powoli zaczynasz zdawać sobie sprawę, że wszystkie działania nie mają sensu… myślisz , że musisz się napić alkoholu, ale tego jednego nie masz… jedzenia też masz ograniczona ilość, i niezbyt  wyszukane… głownie makaron, stary chleb, puszki, pomidory i jajka, te się nie psuja, za domem pomarańcze. Jakoś nie masz zupełnie na nie ochoty…. jest raczej bardzo trudno … w pewnym momencie zaczynasz płakać…. potem i to odchodzi… zostaje spokój… cos jakby zeszło, cos jakby umarło… zaczynasz rozumieć, że naprawdę wszystkie twoje codzienne zajęcia nie mają żadnej wartości, do niczego nie służą, są zupełnie bezcelowe i są tylko po to byś nie mogła być z sobą, byś uciekła od siebie… i zaczynasz powoli lubić siebie… powoli chcesz być ze sobą, widzisz strukturę czasu, dnia, jako cos bardzo rzeczywistego, stajesz się wolna od pracy, znajomych, obowiązków, rodziców,… to nie znaczy, że nie będziesz pracować, to znaczy, że wiesz, że twoja praca nie ma sensu…. starasz się być ze sobą… Powoli …. W pracy też… Praca staje się mało ważna, stajesz się powoli wolna,… powoli… To boli.. Początkowo … Ale potem jest coraz bardziej wspaniałe, nie znaczy ze nie możesz mieć związków… nie znaczy, że nie możesz kochać ..dawać… i dostawać… ale masz teraz inną wizje… wiesz, że jesteś wolna, nie musisz uciekać…  nie musisz… się zgadzać… możesz pozwolić sobie na dawanie nie oczekując zwrotu z procentami… widzisz jak wszyscy inni cierpią … tak jak ty wcześniej…, chcesz dać cos innym… niestety to bardzo trudne… nadal jesteś egoistką… nadal chcesz dać to, co ty chcesz dać … a nie to co inni by chcieli otrzymać…..powoli zaczynasz się uczyć dawać to co inni chcą otrzymać… ale to cię boli… czujesz się jakby trochę pominięta…. mimo to ten ból jest już mniejszy.. i jakiś taki świetlisty… pamiętasz, że wszystkie twoje działania nie maja sensu… wiec możesz robić wszystko… możesz innym spróbować się dać, spróbować dać to czego oczekują… to jednak dalej jest bardzo trudne….. czy warto próbować…. tak naprawdę nic innego nie warto.

Odgrzewane kotlety

Nie należę do miłośniczek odgrzewanych kotletów, w ogóle preferuję świeże pożywienie. A co ze znajomościami, które określa się tym mianem? Zamiennie stosuje też określenie „wchodzić drugi raz do tej samej rzeki”.

Nie do rzadkości należą przypadki par, które się schodzą i rozchodzą. Nie jest to do końca normalne, przynajmniej w mojej opinii – świadczy o toksyczności relacji. Mam taką koleżankę, która spotyka się z mężczyzną od bardzo wielu lat, wciąż się kłócą, ale wciąż się też godzą, taka widocznie ich natura. W takiej sytuacji nie można mówić o ogrzewanym kotlecie, bo to stan permanentny i chyba do końca życia tak im zostanie.

Odgrzewane kotlety są wtedy, kiedy wraca się do związku po dłuższej przerwie spowodowanej jakąś poważną przyczyną, np. zdradą. Ludzie nie rozstają się bez powodu, choć zdarzają się powody … obiektywne, np. wyjazd do pracy za granicę i osłabienie więzi.

Związek to związek, choć nie trzeba razem mieszkać, ale intensywność relacji nie pozostawia wątpliwości, że ludzie ze sobą są.

W takich związkach powrotów nie akceptuję, nie przewiduję, co nie znaczy, że nie jestem w stanie wybaczyć. Owszem potrafię, choć tylko raz… kierując się w tej dziedzinie powiedzonkiem z którejś z książek Coelho „Co zdarzyło się raz, może już nigdy się nie zdarzyć. Co zdarzyło się dwa razy, zdarzy się i trzeci”.

Dawno, dawno temu nie kierowałam się tą zasadą, nie tylko dlatego, że jej nie znałam. Wybaczyłam po raz drugi, a potem trzeci czwarty i piąty, a zakończenie nietrudno przewidzieć. Ale te powroty to też nie były odgrzewane kotlety, to był po prostu chory związek, ja sama byłam chora, o moim partnerze nie wspominając.

Czy odgrzewane kotlety zawsze kończą się niestrawnością? Znam z własnego podwórka przykład świadczący o czymś wprost przeciwnym. Kolega był zatwardziałym kawalerem. Choć dużymi krokami zbliżał się do 40tki to wciąż nie przejawiał zainteresowania stałym związkiem. A powodzenie miał duże, bo i przystojny, i inteligentny i dobry z niego chłopak. Pamiętam jego ostatnią imprezę imieninową w wynajętej kawalerce, kiedy towarzyszyła mu sympatyczna blondynka. Dowiedziałam się, że to coś poważnego i trzymałam kciuki za szczęśliwy finał tej znajomości.

Jakie było moje zaskoczenie, kiedy po roku od tej imprezy kolega zaprosił mnie do swojego nowego mieszkania i przedstawił … narzeczoną. To nie była blondynka, a szatynka.

Dziewczyna przeurocza, a ich historia nieprawdopodobna.

Poznali się w wieku ok.18 lat, on 2 czy 3 lata starszy od niej, zaczęli ze sobą chodzić i całkiem poważnie myśleć o przyszłości. Po kilku latach coś się zmieniło, oboje zaczęli studia, chyba w innych miastach, ale tego nie jestem pewna. Nie pamiętam też jak to się stało, że zerwali. Zero kontaktów.

Mija 18 lat, kolega idzie ulicą w mieście, gdzie los go rzucił i … spotyka swoją „starą” miłość. Oboje pochodzą z zupełnie innej części Polski, studiowali też w innym mieście, i spotykają się w wielomilionowej aglomeracji. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, albo wyjść z domu później czy wcześniej, aby takie spotkanie się nie zdarzyło. Ale pewnie musiało się zdarzyć.

Byłam na ich ślubie, a teraz cieszą się już dwójką dzieci.

W ich przypadku odgrzewany kotlet okazał się po prostu wyśmienity. Czy warto więc wchodzić drugi raz do tej samej rzeki?  Czasami tak, czasami nie. Generalizowanie nie ma sensu.

Piosenka (prawie) na temat 😉

 

Na deszczowe dni…

… trzeba też coś mieć. Przypomniałam sobie słowa tej piosenki Zdzisławy Sośnickiej zastanawiając się nad stanem moich spraw damsko-męskich.

Dawno o tych sprawach nie pisałam, bo w zasadzie nie ma o czym. Niewiele się w tym temacie dzieje, oprócz… Odnowiłam pewną starą znajomość. Jak już kiedyś pisałam mam ich kilka, wśród nich jest mój ulubiony bumerang, który przysyła mi wciąż kontrolne smsy, jednak od czasu kiedy kilka razy nie odebrałam telefonu przestał naciskać na spotkanie. Odnowiona znajomość jest z tej kategorii, że kiedyś było coś więcej, a potem przekształciło się w luźną znajomość, można by rzec, że dała o sobie znać niezgodność charakterów. Potem utrzymywaliśmy kontakt, wiedzieliśmy co się w naszym życiu dzieje i tyle. Od kilku miesięcy nasze kontakty zintensyfikowały się, a „kolega-nie-kolega” zaczął mnie zwyczajnie czarować. Broniłam się wtedy, kiedy łudziłam się perspektywą bliższych relacji z Darkiem, ale skoro niewiele z tego wyszło to zdecydowałam, że życie w celibacie nie jest moim powołaniem. Dlaczego z „kolegą-nie-kolegą” nie mogłabym stworzyć związku? O tych różnicach charakterów wspomniałam, a poza tym… ani on nie chcę wchodzić w stały związek, ani ja nie uważam go za właściwego kandydata do związku (typ Piotrusia Pana). I wszystko chyba jasne… choć słuchając słów tytułowej piosenki zatrzymuję się na dłużej przy ostatnim zdaniu:

Ale, czy to warto wracać jeszcze raz

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś usta, co nie mówią „nie”
Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś oczy, by całować je

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Może gdzieś tu są i przywołam je
Chociaż jeden ton, chociaż jeden dźwięk

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakiś dawno nie mówiony wiersz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz

Może kilka nut z nie deszczowych dni
Może kilka słów obiecanych mi
Chociaż parę zdjęć, chociaż jeden list
Bo już późno jest, a ja nie mam nic

Na deszczowe dni trzeba też coś mieć
Może jakieś lato, gdy nie padał deszcz
Może jakieś drzwi, których adres znasz
Ale, czy to warto wracać jeszcze raz
Ale, czy to warto..

Jutro nie nadejdzie nigdy…

Nie oglądam seriali, z małymi wyjątkami. Takim wyjątkiem jest „Ojciec Mateusz”, którego uwielbiam. I dlatego, że lubię Artura Żmijewskiego, Kingę Preis i Piotra Polka. I dlatego, że mam okazję podziwiać piękny Sandomierz i jego okolicę. I dlatego, że ten film ma w sobie jakąś magię i zawsze nastraja mnie optymistycznie.

I tak też było wczoraj. Choć miałam nieciekawy dzień, a dobiło mnie pozostawienie w pociągu ulubionych rękawiczek (prawdopodobnie zsunęły się z kolan, kiedy zbierałam się do wyjścia), to kolejny odcinek „Ojca Mateusza” nie tylko rozwiał czarne chmury nad moją głową to jeszcze zauroczyłam się piosenką „Jutro nie nadejdzie nigdy”. Jako zwolenniczka życia „tu i teraz” jestem zachwycona nie tylko wpadającą w ucho melodią, ale też słowami. 

Jutro nie nadejdzie nigdy
Póki nie dogonisz chwil.
Tych co niby całkiem wolne,
Gubią stale ranią czas
Jutro nie nadejdzie nigdy
Póki nie dogonisz chwil.
Tu i teraz jesteś wolny,
Tu i teraz bądź i żyj.

Lekarz też człowiek

Kiedy byłam dzieckiem nigdy nie przyszły mi do głowy marzenia o zostaniu lekarzem. Chciałam zostać piosenkarką, nauczycielką, dziennikarką, ale lekarką? Nigdy. Może dlatego, że bałam się krwi, a może dlatego, że trzeba lubić biologię, a ja nie lubiłam, a może z jakiegoś innego, nie do końca uświadamianego, powodu.

Jest faktem, że lekarz to bardzo trudny i odpowiedzialny zawód. Lekarza darzy się szacunkiem. Lekarzowi powinno się ufać.

Moje bezpośrednie doświadczenia z lekarzami, kiedy już przestałam być dzieckiem, uzmysłowiły mi, że niełatwo jest trafić na dobrego lekarza, a jeszcze trudniej na lekarza, który byłby jednocześnie …dobrym człowiekiem.

Nie chcę pisać na temat aktualnie trwającego zamieszania z listą leków refundowanych. Jednak dyskusja na ten temat i medialne występy przedstawicieli lekarskiego środowiska przypomniały mi kilka niezbyt przyjemnych doświadczeń.

Rozumiem, że lekarz powinien być rzeczowy, ale nie rozumiem, że musi traktować pacjenta przedmiotowo.

Zdarzyła mi się sytuacja, że lekarz-ginekolog w trakcie wypełniania mojej karty przez towarzyszącą mu pielęgniarkę odbierał i wysyłał sms-y. W trakcie badania nie był w stanie sms-ów wysyłać, ale za to przychodziły non stop, a ich dźwięk nie działał na mnie… rozluźniająco.

Rozumiem, że lekarz nie musi rozczulać się nad pacjentem, ale nie musi go dołować.

Znana jest mi historia lekarki-onkologa, która podczas pierwszej wizyty informuje o najgorszym możliwym scenariuszu, co okazuje się dopiero potem (ten lepszy scenariusz).

Niewielu jest lekarzy traktujących pacjenta całościowo (holistycznie), każdy zajmuje się swoją działką i kompletnie go nie interesują inne części naszego ciała.

Czytałam niedawno na forum chorych na tarczycę zwierzenia mojej rówieśniczki, która opisywała swoje doświadczenia z pewną lekarką. „Ganiała mnie za każdym razem z nowymi badaniami do zrobienia, ale na pomysł, żeby zbadać przeciwciała nie wpadła. Za trzecim razem, kiedy znowu u niej byłam, a ona tylko wymyślała nowe badania, spytałam ją – ile mam jeszcze tych badań zrobić. Usłyszałam odpowiedź: KIEDYS KOBIETY W PANI WIEKU SZYKOWAŁY SIĘ NA ŚMIERĆ, A CZEGO PANI OCZEKUJE? (mam 50 lat), to była moja ostatnia wizyta u tej pani.

Zdaję sobie sprawę, że wśród lekarzy są lepsi i gorsi. Pozytywnych przykładów mogłabym jednak przytoczyć naprawdę niewiele. Może dlatego, że do niedawna unikałam przedstawicieli tej profesji, a może dlatego, że ci najlepsi wyjechali, np. do Irlandii, jak moja ulubiona pani ginekolog.