Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Po raz kolejny sprawdziłam na sobie prawdziwość tego powiedzenia.
Dylemat dotyczący imprezy karnawałowej sam się rozwiązał. Bo to ja na nią nie poszłam i to ja musiałam przepraszać Stefana (który jednak się wybierał). Okazało się, że bliska mi osoba z rodziny znalazła się w szpitalu i musiałam wyjechać do innego miasta. Na szczęście sprawa nie jest aż tak poważna, jak się początkowo wydawało, jednak uznałam, że nie potrafiłabym dobrze się bawić nie będąc wpierw w szpitalu. Koleżanka próbowała mnie przekonać, że mogłabym zrobić i jedno i drugie, wziąć urlop, wyjechać do rodziny po imprezie. Może bym i mogła tak zrobić. Ale nie jestem w stanie. Najpierw muszę zobaczyć sama, co się dzieje, ocenić sytuację, porozmawiać z lekarzem, a potem ewentualnie wrócić do normalnego życia. Dopóki to nie nastąpi miałabym z tyłu głowy różne wątpliwości i stres.
Takie sytuacje uczą dystansu.
Cały tydzień myślenia o tym, jak się ubrać, o której fryzjer, czy kosmetyczka znajdzie czas, którą torebkę wezmę, czy pojechać z Dorotą samochodem, czy taksówką, czy Stefan przyjedzie, czy wziąć buty i które – i po co to wszystko, skoro w ułamku sekundy plany ulegają zmianie i już nie ma imprezy w orbicie zainteresowań. W ułamku sekundy stwierdziłam, że impreza jest mało ważna, a do głowy spłynęły argumenty to potwierdzające.
Wielokrotnie zdarza nam się myśleć – co będzie?
Co będzie, gdy stracę pracę? Co będzie, gdy zachoruję? Co będzie, jak przejdę na emeryturę? Co zrobię, kiedy rodzice będą potrzebować stałej opieki? Co będzie ze mną, kiedy będę naprawdę stara? Co będzie, jak umrę? Ile takich pytań i wiele innych niezbyt przyjemnych przychodzi nam do głowy, potem na chwilę odchodzą, tracą na znaczeniu, żeby za jakiś czas powrócić i zaatakować ze zdwojoną siłą.
Najlepiej byłoby o takich sprawach nie myśleć – ktoś powie. Pewnie tak. Jak tylko jakaś smutna myśl się pojawi, to ją zdusić w zarodku i zająć się czymś przyjemnym. Tylko że to jest chwilowe zapomnienie, strach nadal jest i uwiera, a za jakiś czas powraca.
Spędziłam w ostatni weekend kilka godzin w szpitalu na sali wśród chorych. Jedni w lepszym, inni w gorszym stanie, a niektórzy nieprzytomni. W czasie, kiedy siedziałam na sali kilka metrów za moimi plecami umierał człowiek. Siedziała przy nim siostra (jak się później okazało). Kiedy salowa wyprosiła wszystkich odwiedzających, stwierdziłam, że być może będzie zmieniała pampersa. Kiedy wróciłam, zobaczyłam na korytarzu zapłakaną siostrę chorego, a na sali nie było już ani jej brata, ani jego łóżka. Pozostało puste miejsce.
Dziwnie się poczułam. W czasie, kiedy cześć chorych oglądała skoki narciarskie w telewizji i emocjonowała się zawodami, umierał człowiek. Chyba nie był przytomny. Może nic nie słyszał. A może jednak coś do niego docierało. Nic o nim nie wiem, oprócz tego, że miał powyżej 80 lat. Tak blisko przechodziła śmierć, a nikt jej nie zauważył. Jedni nadal oglądali tv, inni czytali gazety, a ja wyszłam porozmawiać przez telefon. Śmierć w szpitalu to chleb powszedni, wiem. Ale zetknięcie się z nią w sposób tak bezpośredni, jak to było w weekend moim udziałem, powoduje, że traci ona cały swój majestat, staje się taka normalna. Wyobrażam sobie śmierć wśród bliskich, w domu, tak jak umierali moi dziadkowie. Dziś śmierć „odbywa się” w szpitalu, czasami nikogo z bliskich … akurat nie ma, a czasami nikt nawet nie zauważy, że pacjent przestał oddychać. Może po kilku minutach, a nawet godzinach towarzysze niedoli zwrócą uwagę na brak ruchu czy oddechu.
Tak, boję się śmierci. Jak każdy, chyba. Nie mam pojęcia, jak sama będę żegnała się z życiem? w jakich warunkach? Czy będzie to szybko, czy długo? To jedna wielka niewiadoma. Przyszłość jest niepewna i nie mamy na nią wpływu. Pewna jest tylko śmierć. Jak przygotować się na spotkanie z ostatecznym? I czy w ogóle można się na to przygotować. Myślę, że wystarczy żyć każdego dnia tak, jakby to miał być ostatni dzień naszego życia, a przynajmniej przypominać sobie o tym od czasu do czasu.