Archiwa miesięczne: Luty 2012

Była tak blisko…

Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Po raz kolejny sprawdziłam na sobie prawdziwość tego powiedzenia.

Dylemat dotyczący imprezy karnawałowej sam się rozwiązał. Bo to ja na nią nie poszłam i to ja musiałam przepraszać Stefana (który jednak się wybierał). Okazało się, że bliska mi osoba z rodziny znalazła się w szpitalu i musiałam wyjechać do innego miasta. Na szczęście sprawa nie jest aż tak poważna, jak się początkowo wydawało, jednak uznałam, że nie potrafiłabym dobrze się bawić nie będąc wpierw w szpitalu. Koleżanka próbowała mnie przekonać, że mogłabym zrobić i jedno i drugie, wziąć urlop, wyjechać do rodziny po imprezie. Może bym i mogła tak zrobić. Ale nie jestem w stanie. Najpierw muszę zobaczyć sama, co się dzieje, ocenić sytuację, porozmawiać z lekarzem, a potem ewentualnie wrócić do normalnego życia. Dopóki to nie nastąpi miałabym z tyłu głowy różne wątpliwości i stres.

Takie sytuacje uczą dystansu.

Cały tydzień myślenia o tym, jak się ubrać, o której fryzjer, czy kosmetyczka znajdzie czas, którą torebkę wezmę, czy pojechać z Dorotą samochodem, czy taksówką, czy Stefan przyjedzie, czy wziąć buty i które – i po co to wszystko, skoro w ułamku sekundy plany ulegają zmianie i już nie ma imprezy w orbicie zainteresowań. W ułamku sekundy stwierdziłam, że impreza jest mało ważna, a do głowy spłynęły argumenty to potwierdzające.

Wielokrotnie zdarza nam się myśleć – co będzie?

Co będzie, gdy stracę pracę? Co będzie, gdy zachoruję? Co będzie, jak przejdę na emeryturę? Co zrobię, kiedy rodzice będą potrzebować stałej opieki? Co będzie ze mną, kiedy będę naprawdę stara? Co będzie, jak umrę? Ile takich pytań i wiele innych niezbyt przyjemnych przychodzi nam do głowy, potem na chwilę odchodzą, tracą na znaczeniu, żeby za jakiś czas powrócić i zaatakować ze zdwojoną siłą.

Najlepiej byłoby o takich sprawach nie myśleć – ktoś powie. Pewnie tak. Jak tylko jakaś smutna myśl się pojawi, to ją zdusić w zarodku i zająć się czymś przyjemnym. Tylko że to jest chwilowe zapomnienie, strach nadal jest i uwiera, a za jakiś czas powraca.

Spędziłam w ostatni weekend kilka godzin w szpitalu na sali wśród chorych. Jedni w lepszym, inni w gorszym stanie, a niektórzy nieprzytomni. W czasie, kiedy siedziałam na sali kilka metrów za moimi plecami umierał człowiek. Siedziała przy nim siostra (jak się później okazało). Kiedy salowa wyprosiła wszystkich odwiedzających, stwierdziłam, że być może będzie zmieniała pampersa. Kiedy wróciłam, zobaczyłam na korytarzu zapłakaną siostrę chorego, a na sali nie było już ani jej brata, ani jego łóżka. Pozostało puste miejsce.

Dziwnie się poczułam. W czasie, kiedy cześć chorych oglądała skoki narciarskie w telewizji i emocjonowała się zawodami, umierał człowiek. Chyba nie był przytomny. Może nic nie słyszał. A może jednak coś do niego docierało. Nic o nim nie wiem, oprócz tego, że miał powyżej 80 lat. Tak blisko przechodziła śmierć, a nikt jej nie zauważył. Jedni nadal oglądali tv, inni czytali gazety, a ja wyszłam porozmawiać przez telefon. Śmierć w szpitalu to chleb powszedni, wiem. Ale zetknięcie się z nią w sposób tak bezpośredni, jak to było w weekend moim udziałem, powoduje, że traci ona cały swój majestat, staje się taka normalna. Wyobrażam sobie śmierć wśród bliskich, w domu, tak jak umierali moi dziadkowie. Dziś śmierć „odbywa się” w szpitalu, czasami nikogo z bliskich … akurat nie ma, a czasami nikt nawet nie zauważy, że pacjent przestał oddychać. Może po kilku minutach, a nawet godzinach towarzysze niedoli zwrócą uwagę na brak ruchu czy oddechu.

Tak, boję się śmierci. Jak każdy, chyba. Nie mam pojęcia, jak sama będę żegnała się z życiem? w jakich warunkach? Czy będzie to szybko, czy długo? To jedna wielka niewiadoma. Przyszłość jest niepewna i nie mamy na nią wpływu. Pewna jest tylko śmierć. Jak przygotować się na spotkanie z ostatecznym?  I czy w ogóle można się na to przygotować. Myślę, że wystarczy żyć każdego dnia tak, jakby to miał być ostatni dzień naszego życia, a przynajmniej przypominać sobie o tym od czasu do czasu.

Bez oczekiwań, bez rozczarowań

Bywa, że nie rozumiem ludzi, nie rozumiem zwłaszcza mężczyzn. Ich reakcji nie jestem w stanie przewidzieć. Kiedyś czułam żal, bo odwołał spotkanie, bo nie zadzwonił, bo miało być inaczej, bo zachował się jak dupek. Ot mierzyłam ich swoją miarą, uznawałam, że oni powinni postępować tak, jak ja postąpiłabym na ich miejscu. Teraz nie nakręcam się, nie piszę scenariuszy z pozoru oczywistych, tylko przyjmuje z góry wariant pesymistyczny (a może realistyczny?), czyli mówiąc inaczej – nie mam oczekiwań, co chroni mnie przed rozczarowaniami 😉

W niedawnej rozmowie telefonicznej z Darkiem powiedziałam, że przecież każde z nas jest wolne i w każdej chwili możemy kogoś spotkać. Nie pamiętam już, dlaczego to powiedziałam, na pewno wynikało to z kontekstu. Nie żałuję, że to powiedziałam, przecież to czysta obiektywna prawda.

Darek był lekko zaskoczony. Zapytał – a może Ty kogoś spotkałaś? Może na tym ostatnim wyjeździe?

– Nie spotkałam nikogo – zaprzeczyłam.  Ale nie jest powiedziane, że nie spotkam – pomyślałam.

Natychmiast też odbiłam piłeczkę w kierunku Darka sugerując, że w jego życiu też coś może się zdarzyć, co naszą znajomość zmieni. W jakim stopniu zmieni, to już inna sprawa, będzie to zależało między innymi od intensywności tej potencjalnej nowej relacji. Jeśli mocno się zaangażujemy to i czasu na kultywowanie „starej przyjaźni” nie będzie.

Rozmowę z Darkiem przerwał jakiś telefon służbowy i temat został zakończony, choć w mojej głowie pozostał… w jego pewnie też.

I tak się jakoś złożyło w ostatnich dniach, że słowa wypowiedziane w luźniej rozmowie z Darkiem przypomniały mi się, bo pojawiła się perspektywa spotkania z inną „starą przyjaźnią”. Pomyślałam nawet, że te słowa mogą okazać się prorocze, choć nie muszą.

Ale o co chodzi?

Dostałam zaproszenie na imprezę karnawałową, trochę służbową, trochę towarzyską. Impreza z pompą. Zaproszenie dla dwóch osób. Nie jest to bal, tylko bankiet, mogłabym wziąć koleżankę i o jednej takiej pomyślałam. Wieczorem miałam do niej dzwonić. I wtedy wpadł mi do głowy kolega Stefan. Straszne imię, wiem, nie lubię. Ale mężczyzna całkiem całkiem. Niewiele ode mnie starszy. Iskrzyło między nami kiedyś. Ale do niczego poważnego nie doszło i jakoś to się rozlazło… kontakt praktycznie zamarł. A od dwóch lat tak się tli i tli..

Był czas, kiedy o naszym rozstaniu (choć nigdy nie byliśmy ze sobą) myślałam z żalem. Zastanawiałam się dlaczego przestał się odzywać. Jego tłumaczenie się problemami osobistymi i zawodowymi nie było dla mnie wystarczające. Wpadło mi nawet do głowy, że zrezygnował, bo byłam zbyt ortodoksyjna w kwestii wiadomej. Nie zaprosiłam go do domu nawet na 5 randce 😉 No cóż, tak bywa… nie chodziło o to, że Stefan mi się nie podobał, wprost przeciwnie. … Tak wyszło. Czasami coś robimy lub nie robimy, co wcale nie jest wykoncypowane, ale zwyczajnie dzieje się lub nie dzieje. Tak było w tym przypadku. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego…i nie widzę powodu, aby czuć z tego powodu dyskomfort.

Wracając do karnawałowej imprezy – pomyślałam o Stefanie. I dla mnie i dla niego, byłoby to dobre rozwiązanie. Dla niego od strony biznesowej, i oczywiście towarzyskiej, czyli przyjemności spotkania ze mną. A mnie byłoby sympatycznie mieć obok przystojnego, inteligentnego faceta.

Wysłałam maila. Odpowiedział, oczywiście jak zwykle miło zaskoczony, że pamiętam o nim i wstępnie zainteresowany imprezą.

Zaproponował spotkanie następnego dnia, bo będzie akurat w moim mieście. Zgodziłam się.

Następnego dnia dzwonił trzy razy. Pierwszy telefon, że będzie do mojej dyspozycji ok. 16.00 i gdzie ma podjechać. Proponuję mu, aby podjechał pod firmę. Drugi telefon ok. 16.00, że nie da rady, bo ma jeszcze jedno spotkanie służbowe. Mówię mu, że jadę do centrum na zakupy i jakby co, to do 18.00 może dzwonić, to się w centrum na kawie spotkamy. Przed 18.00 dostaję smsa, dość długiego (kurczę, ciągle się dziwię umiejętnościom niektórych mężczyzn pisania długaśnych smsów, ja z moimi koleżankami traktujemy smsy jako krótkie wiadomości tekstowe, czyli TAK, NIE, OK. to wszystko, na co nas stać 😉 SMS Stefana ma ton przepraszający, że jednak wraca do siebie (czyli 150 km, od mojego miasta). Odpisałam w swoim stylu czyli OK. Za godzinę dzwoni, rozwijając to, co w smsie było. A było, że w następnym tygodniu będzie w okolicy … razem z nocką, a to znaczy, że będzie miał dużo czasu i chciałby spędzić ze mną wieczór. No dobra, możemy się spotkać – odpowiadam.

Nie mówię mu oczywiście, że moja wiara w to spotkanie duża nie jest. Nie mówię, że „dla chcącego nie ma nic trudnego”. Nie mówię, że niepotrzebnie zawracał mi głowę, skoro miał tak mało czasu. Ostatecznie ja się wcale do tego spotkania nie rwałam, nie musiał go proponować. Nie mówię nic, co wyrażałoby pretensje, bo tak naprawdę to wcale nie nastawiałam się, ani na spotkanie w czwartek, ani na spotkanie w środę, a nawet mam duże wątpliwości, czy na tę imprezę karnawałową jaśnie pan przyjedzie. Co do tego ostatniego, to moje wątpliwości są mniejsze, gdyż to W JEGO INTERESIE leży udział w imprezie (przynajmniej w znacznym stopniu).

Cała ta sytuacja dała mi do myślenia, bo stanowi dowód, że trochę się i w tym względzie zmieniłam. Kiedy zadzwonił, że spotkamy się ok. 16.00 nie wpadłam w euforię, a kiedy zadzwonił, że jednak go nie będzie, nie poczułam rozczarowania. Nie miałam oczekiwań, nie przeżywałam zawodu. Ktoś pomyśli – jak to? nie mieć oczekiwań? Trzeba czegoś oczekiwać, wymagać, a potem egzekwować, albo obrażać się, etc. Oczekiwania to ja mogę mieć wobec siebie, wobec tego, na co mam wpływ. A jaki ja mam wpływ na to, co roi się w głowie jakiegoś Stefana, Jacka czy Waldka. Mogę oczywiście uciekać przed takimi panami, którzy „nie spełniają moich oczekiwań”, ale to by znaczyło, że będę żyła w świecie bez mężczyzn 😉Dotychczas oczekiwania oczywiście miałam, i bardzo często przeżywałam katusze rozczarowania, wielokrotnie wkurzałam się, bezsenność, stress, etc.

Mężczyźni są z Marsa i trzeba to przyjąć do wiadomości.

Stefan jest moim znajomym, nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań, nic nie musi. Jeśli sam coś proponuje, zawsze może to odwołać. Jeśli ja coś proponuję, również mogę zmienić zdanie, choć jako kobieta i osoba mniej zajęta zawodowo, wykazuję w tej dziedzinie większą elastyczność. Złożyłam Stefanowi propozycję, że wezmę go na imprezę jako osobę towarzyszącą, ale to nic więcej nie znaczy. Wchodzimy razem, ale wyjść możemy oddzielnie, nie jesteśmy do czegokolwiek wobec siebie zobowiązani. To, co się zdarzy zależy od bardzo wielu rzeczy. Ja spotkam na tej imprezie mnóstwo znajomych, on zapewne mniej. Nie mam pojęcia – jak będzie i co będzie. I to mnie cieszy. Nie planuję. Mam też program awaryjny, aby nie zmarnować zaproszenia w części „dla osoby towarzyszącej” i zamierzam zabrać koleżankę. Powiem jej szczerze, że jest planem B., o ile będzie zainteresowana to chętnie ją wezmę.

A Stefan? On pojawia się i znika. Kompletnie nie mam wpływu na to, jakie są jego oczekiwania i co on zrobi lub czego nie zrobi. Jakiś poziom kultury reprezentuje, wiec wcześniej mnie uprzedzi, gdyby miał nie przyjechać. A ja i tak zawsze sobie coś awaryjnego przygotuję.

Moje ego nie ucierpi.

Darkowi nie zamierzam wspominać o Stefanie, co jest dla mnie oczywiste. Wzbudzanie zazdrości nie jest w moim stylu. Wspomniałam mu o imprezie. Rzuciłam hasło: może przyjedziesz? Padłabym z wrażenia, gdyby powiedział TAK, że chętnie przeleci się samolotem na ten jeden dzień. Darek przyjeżdża do Polski raz w roku i tak pewnie już zostanie. Nie pytam go, kiedy w tym roku będzie i gdzie się spotkamy, bo zapewne do spotkania dojdzie. Nie wychodzę przed orkiestrę, będzie chciał to sam coś zaproponuje. Ostatnio częściej dzwoni, lubimy ze sobą rozmawiać. Fajnie, że jest.

 A impreza karnawałowa tuż, tuż…. 

Nie jestem zakochana…

Dzień Zakochanych a ja siedzę sama w domu? Wytłumaczenie jest proste, nie jestem zakochana.

Moja 30-letnia przyjaciółka singielka też siedzi w domu, choć jest … zakochana. Platonicznie. Od dwóch miesięcy. Spotkała Go w banku, spojrzeli na siebie i tak patrzyli kilka sekund. Już wtedy strzała Amora przebiła serce Kasi. A kiedy na parkingu przed tym bankiem znów się spotkali i spojrzeli na siebie, ona wiedziała, że tego spojrzenia długo nie zapomni. Staram się nie ironizować, ale nie zawsze mi to wychodzi 😉

Zastanawiałyśmy się obie, czy coś mogła zrobić, odezwać się, przewrócić, zgubić coś… Ale on też mógł coś zrobić. Oboje nic nie zrobili. Kasia zapisała sobie numer samochodu, ale przecież nie pójdzie na policję, aby podali jej adres anonimowego mężczyzny, który ją zauroczył.

Od dwóch miesięcy Kasia myśli o tym panu każdego dnia. Dziś przyznała się do tego, choć wie, że ja jestem trochę sceptyczna wobec tych platonicznych „związków”. Nie rozumiem sensu takiego „zakochania”, z którego nic nie wynika i raczej nie wyniknie, nawet jeśli Kasia będzie do tego samego banku jeździć często i okupować przyległy parking obserwując samochody. A najgorsze jest to, że nie wiadomo nawet, czy ten pan nie jest zaobrączkowany. Nic o nim niewiadomo.

Czy ja sama też tak się kiedyś zakochiwałam? Owszem, platonicznie nie raz byłam zakochana, ale w obiekcie zidentyfikowanym. W nauczycielu w szkole podstawowej, w koledze ze studiów, którego mijałam na korytarzach uczelni, a może jeszcze w kimś, o kim już zapomniałam…

Pamiętam, że w koledze ze studiów to byłam dość długo zakochana. Wiedziałam jak się nazywa, na którym jest roku, słyszałam o jego podbojach sercowych. Był chyba najprzystojniejszym facetem na uczelni. Typ południowca, śniady, wysoki, o uroczym uśmiechu. Za każdym razem, kiedy go mijałam nasze oczy się spotykały. Jakoś nie mogłam uwierzyć w to, że miałabym u niego jakieś szanse, więc nawet nie próbowałam się zbliżyć. Okazało się po roku, czy dwóch, że mamy wspólnego kolegę. Nie byłoby problemu ze zorganizowaniem jakiejś imprezy, na której moglibyśmy się spotkać. Problem w tym, że ja chodziłam z kimś, on chyba też wolny nie był, z tego co pamiętam, to zmieniał dziewczyny jak rękawiczki.

Reasumując, nie dane nam było spotkać się w czasie studiów. Spotkaliśmy się na ślubie naszego wspólnego kolegi, kiedy to ja już byłam mężatką. On był sam. Mieliśmy okazję porozmawiać, zatańczyć. Ten bezpośredni kontakt uzmysłowił mi, że byłam zakochana w … swoim wizerunku Rafała, a nie w Rafale, którego przecież nie znałam. Okazał się pusty, przemądrzały, kompletnie nie z mojej bajki.

I ta historia przypomina mi się, kiedy słucham Kasi opowiadającej mi podnieconym głosem o tym, że znów była w tym samym banku, że już myślała, że tym razem Go spotka, że miała sen, w którym była z Nim szczęśliwa…

Tak, tak, przytakuję.. fajnie. Może kiedyś się uda…

Zakochanym i nie zakochanym życzę spełnienia marzeń 🙂

Zemsta – czy warto?

Nie jestem mściwa. Chyba. Bywam zawzięta, a może raczej bywałam. Potrafiłam się śmiertelnie obrazić, ale nie pałałam nigdy chęcią odwetu, raczej usuwałam się, a może raczej usuwałam kogoś z mojego życia. Bywało że z głowy nie dało się tak szybko kogoś usunąć i przeżuwałam temat długo, a moje ciśnienie podnosiło się znacznie w chwilach wspomnień. Teraz – kiedy myślę o pewnych sytuacjach z przeszłości – jestem pewna, że nie było warto tak się nakręcać i niepotrzebnie stresować. Teraz – bywam i bardziej wyrozumiała dla innych, ale też dla siebie. Teraz nie tłamszę w sobie emocji, tylko potrafię artykułować własne zdanie i ewentualne pretensje oraz oczekuję reakcji, a jeśli ona nie następuje mogę bez żalu odejść nie oglądając się nawet za siebie.

Wygląda na to, że i w tej dziedzinie coś się ze mną wraz z wiekiem odmieniło, co mnie cieszy.

Silne emocje wywołują jeszcze silniejsze. Nauczyłam się więc odpuszczać. To my sami nadajemy siłę czemuś, co jest tylko drobiazgiem (o czym przekonujemy się później). Ile razy zdarza nam się spojrzeć z dystansu na problem, który kiedyś widzieliśmy ogromny, a dziś sami sobie się dziwimy, bo okazał się być nieistotny. To najlepszy dowód, żeby nie nadmuchiwać balonu emocji, a poczekać aż powietrze samo zejdzie.

Nauczyłam się odpuszczać. A może zawsze schodziłam z pola walki, bo taka już moja natura. Może robiłam to dlatego, że nigdy tak mocno mi nie zależało, że nigdy tak mocno nie byłam … zaangażowana, aby się całkowicie zapomnieć, zatracić.

Ale ślepa byłam nie raz. Na ewidentne przykłady zdrady, nielojalności.

Pamiętam jak eks przyjechał do domu nad ranem, wziął pieniądze z szuflady i pojechał na dalszy ciąg „zabawy”. Spojrzałam przez okno i na tylnym siedzeniu taksówki zobaczyłam kobietę.

Kiedy potem pytałam go o tę sytuację, oczywiście zaprzeczał.To był początek końca mojego związku, wyprowadziłam się za kilka miesięcy. Problem w tym, że eks do końca twierdził, że nigdy mnie nie zdradził, o tym, że tylko mnie kochał nie wspominam.

Myślę, że złapanie go na gorącym uczynku też próbowałby jakoś wytłumaczyć. Teraz już nie próbuję tego zrozumieć, nie próbuję wytłumaczyć, teraz to mnie kompletnie nie interesuje, czy mnie zdradził czy nie, czy zrobił to raz, czy pięć i z kim to zrobił.

Najbardziej pomógł mi czas… dlatego wciąż powtarzam, że w chwilach emocji kiedy coś wraca, zwłaszcza jakieś negatywne emocje, trzeba je zneutralizować jedną myślą – to przejdzie, będzie słabnąć, a w końcu będę się sobie dziwić, że kiedyś aż tak mnie to bolało, aż tak przeżywałam, tak mocno reagowałam.

Mój eks miał romans z moją koleżanką z akademika, notabene dziewczyną naszego wspólnego kolegi. Nigdy bym nie wpadła na to, że coś ich łączy. Dowiedziałam się od kogoś życzliwego po latach. Eks zdecydowanie zaprzeczył. Wtedy jeszcze mu wierzyłam. Po wielu, wielu latach zdarzyło się coś, co potwierdziło tamte podejrzenia, ale już mnie to kompletnie nie interesowało. A gdybym dowiedziała się wcześniej…? Pewnie by zabolało. Ale czy coś by zmieniło? Miałam klapki na oczach, a mój eks robił wszystko, abym ślepa pozostała jak najdłużej. Nie sądzę jednak, abym nawet posiadając niezbite dowody zdrady szukała zemsty zarówno na nim, jak i na koleżance. Chyba taka już moja natura, że nie lubię kopać się z koniem. Nie lubię czegoś niekonstruktywnego, a zemsta nie jest dla mnie konstruktywna, nic nie tworzy, chyba że niezdrową atmosferę.

Jaką bronią wojujesz od takiej zginiesz. Ktoś kto pała chęcią zemsty w końcu sam zostanie zemstą dotknięty, być może od tego samego człowieka, a może od kogoś zupełnie innego. Nie warto w coś takiego brnąć.

Kiedy pragniemy zemsty to znaczy, że jeszcze sobie nie poradziliśmy z przeszłością. Kiedy myślimy o zemście to znaczy, że domaga się tego nasze ego, które mocno ucierpiało i krzyczy – jak on mógł mnie zamienić na inną, przecież ja jestem wyjątkowa.

No jestem wyjątkowa, ale dla eksa przestałam już taka być i teraz ma inną wyjątkową, a potem będzie następna. To jest normalne. Ktoś kto nas zdradził, wymienił na inny model, będzie to robił dalej i dalej… A jeśli w końcu się zatrzyma przy jakiejś kobiecie (jak to zrobił mój eks) to ani tej kobiecie, ani jemu nie mam powodu zazdrościć. Bo ja już jestem w innym miejscu. To mnie już nie dotyczy. Jest mi obojętne.

W takich sytuacjach trzeba dać czas czasowi.

Kiedy spotkałam się z eks w jakiejś sprawie urzędowej po kilku latach od rozstania nie mogłam się nadziwić poczuciu obcości, obojętności wobec niego. Patrzyłam, rozmawiałam z kompletnie nieznanym mi człowiekiem, jego świat i mój były z innej galaktyki. Dlaczego? Czy on się zmienił, czy ja się zmieniłam? Świat jest taki, jakim my go widzimy. Ludzie są tacy, jak my ich postrzegamy.

Dwie osoby patrzą na to samo i widzą coś innego. Dwie kobiety patrzą na jednego mężczyznę i dla jednej jest aniołem, dla drugiej diabłem. Czy to znaczy, że on jest inny dla każdej z nich? Nie. To znaczy, że one różnią się w postrzeganiu jego osoby, że one są inne w tym momencie i w tym kontekście. On nadal jest taki sam.

Wracając do zemsty. Największą zemstą jest obojętność. Aby coś stało nam się obojętne wystarczy tylko poczekać.

Zima zła?

Na moim termometrze było dziś rankiem minus 25. Szok. Nie pamiętam takiego mrozu w ostatnich latach. A może był tylko odzwyczaiłam się, zapomniałam. Zmarzluchem nie jestem jakimś szczególnym, najgorzej reagują na zimno nogi i ręce, co może ma związek z kiepskim krążeniem. Skarpety dwie sztuki, szaliki też podwójnie. Nie potrzebuję i nie lubię czapki, zadowalam się kapturem.

Miałam zrezygnować ze spaceru do pracy przez park długości …dwóch przystanków autobusowych, co zajmuje mi ok. 10 minut, ale w końcu dałam radę. Po co mam czekać na przystanku, a potem w tłoku dojechać do miejsca, gdzie i tak muszę się przesiadać. W parku niewielu spacerowiczów, tych z pieskami zawsze było dużo, za to zaskoczył mnie widok pana biegającego, w stroju sportowym, twarz zabezpieczona przed mrozem. Sądząc z jego oczu to w wieku ok. 30 lat. Podziwiam.

Mróz niedługo sobie pójdzie na wschód, mam taką przynajmniej nadzieję. Problem w tym, że może wrócić śnieg, zmiecie i zawieje i będę się zastanawiać, co jest gorsze, a może nawet zacznę tęsknić za mrozem 😉

PS. A u Darka 0 stopni. Takiemu to dobrze.

Odejście…

Śmierć zawsze zaskakuje. Trudno się do niej przygotować, oswoić, choć wiadomo, że wiek już ku odejściu sprzyjający. I tak było w przypadku Wisławy Szymborskiej. 88 lat. Trzymała się bardzo dobrze. Nie wyglądała na swój wiek.  Do końca błyskotliwa, dowcipna. Nie jestem wielką miłośniczką poezji. Z dorobku Szymborskiej znam tylko kilka najpopularniejszych wierszy, takich jak „Nic dwa razy się nie zdarza”… nie o to zresztą chodzi. Z kawałeczków informacji o Pani Wisławie, z jej wierszy i filmów dokumentalnych z jej udziałem, powstał w mojej głowie obraz kobiety nietuzinkowej, o …rogatej duszy, ogromnie zdystansowanej (co uwielbiam), inteligentnie ironicznej i obdarzonej wielkim poczuciem humoru. Lubiłam Ją i będzie mi Jej brakować.

Niech spoczywa w pokoju [*]