Archiwa miesięczne: Marzec 2012

Kolejny rok…

Kto urodził się w pierwszy dzień wiosny, czyli tak jak ja? W moim bliższym i dalszym otoczeniu nikogo takiego nie znam, fajnie byłoby poznać 😉  Niedawno do radiowej Trójki zadzwoniła słuchaczka mówiąc coś na temat pierwszych oznak wiosny i na koniec stwierdziła z radością, że urodziła się w pierwszy dzień wiosny. O!!! jak fajnie!!! Ciepło mi sie na sercu zrobiło.

Minął rok od mojej 50-tki. I jak się czuję?

Lepiej niż rok temu. Na pewno. Przed rokiem czułam się kiepsko i nie najlepiej wyglądałam. Zaserwowałam sobie przed 50 urodzinami dokładne badania i mi wyszło, że taka zdrowa to już nie jestem i bez pigułek żyć dalej się nie da. Zawsze odżegnywałam się od łykania różnych medykamentów, naiwnie wierzyłam, że uda mi się tego uniknąć. Nie dało rady. Nauczyłam się więc z tym żyć. Przed rokiem dopiero zaczynałam suplementować hormony tarczycy. Byłam też na początku drogi abstynencji nikotynowej. Ze strachu przed przytyciem zastosowałam dietę, a potem zaczęła się moja przygoda z jogą, w której się zakochałam. Zgubiłam po drodze kilka kilogramów i dobrze się z tym czuję i nieźle wyglądam.

Latem spotkałam się po raz pierwszy z mężczyzną znanym z rozmów i maili od lat, który okazał się fantastyczny. Darek jest facetem, który posiada większość cech, jakie chciałabym widzieć w Mężczyźnie Mojego Życia. A że dzieli nas odległość i nasza znajomość nie rozwinęła się w kierunku innym niż przyjaźń – no cóż, może kiedyś coś się w tej dziedzinie zmieni, a może nie. Na razie cieszę się, że mam takiego kolegę i zapewne niedługo znów spotkamy się w Polsce. Tym razem na dłużej, jak sądzę 😉

Mam wrażenie, że żyję od roku jakby uważniej. Częściej się zatrzymuje. Kiedyś goniłam, nie wiem za czym, bywało, że za czymkolwiek. Bałam się, że czegoś nie zdążę zrobić, przeżyć, doświadczyć. Śpieszyłam się. W tym pędzie nie było czasu na prawdziwe, realne życie. Na spokój, refleksje, ćwiczenia ciała i ducha. Nie stałam się teraz jakaś szczególnie uduchowiona. Do kościoła chodzę od wielkiego dzwonu. Jednak zmieniłam swoje życie.

Nie śpieszę się już… co nie znaczy, że nie chcę jeszcze czegoś fajnego przeżyć. Chcę przeżywać to, co życie ze sobą niesie mocniej, prawdziwiej, dostrzegać rzeczy i ludzie, których kiedyś mijałam obojętnie. Moje dawne znajomości albo gdzieś odpłynęły, albo zamarły. A przetrwały te ważne, prawdziwe, te, które opierają się na pełnej akceptacji. Uczę się akceptacji innych. I paradoksalnie ci inni też coraz bardziej akceptują mnie i mój styl bycia i życia.

Kiedyś imprezy, dziś joga, bieganie, dieta. Kiedyś tematy o facetach, kolejne romanse, teraz koledzy nie koledzy, jak Darek, z którym spacer nad Wisłą i trzymanie się za ręce to było TO… dla takich chwil warto żyć. I takie chwile zamierzam kolekcjonować…  w kolejnym roku drugiej połówki mojego życia.

A dziś idę na imprezę… w miłym towarzystwie, bo w życiu trzeba stosować rozsądny umiar, zwany też złotym środkiem i nie popadać w skrajności 😉

Wiosna tuż tuż, czyli czas się ruszyć

Nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku – pomyślałam i zaczęłam się zastanawiać nad kierunkiem tego swojego kroku. Co to ma być?

Marzy mi się od dłuższego czasu coś, co będzie jakąś dla mnie odpowiednią i odpowiadającą mi formę aktywności fizycznej, oprócz jogi, którą kocham i zostanę jej wierna jak długo sił wystarczy.Zainspirował mnie Darek, choć sama też o tym myślałam, a nawet w poprzednim „sezonie treningowym” udało mi się kilka razy wcielić to w życie.

Bieganie, jogging, jak zwał tak zwał. To jest TO.

Wyczytałam, że aby biegać nie można mieć problemów z sercem, ani cukrzycy. I jednego i drugiego nie zanotowałam. Koleżanki marudzą, że przecież mam dyskopatię, że kręgosłup słaby, że odczuwam bóle stawów, że bieganie to najbardziej kontuzjogenny sport. Kurcze, ale ja nie zamierzam biegać maratonów. Ja nawet nie będę tak dużo biegać, bo na początku zamierzam trenować …marszobiegi. Gdy tak sobie posłuchałam rad „życzliwych”, poczytałam o minusach biegania, to stwierdziłam, że gdybym nie wykrzesała w sobie wystarczających pokładów motywacji i nie chciała tego robić  to znalazłabym świetne wymówki. Wszystko, co robimy niesie ze sobą jakieś ryzyko. Wychodząc z domu nie mogę wykluczyć, że doniczka z balkonu sąsiada nie spadnie na moją głowę, o tym, że najwięcej wypadków zdarza się ludziom we własnym M nie wspomnę.

No ale po co kusić los – ktoś powie. Coś jednak muszę robić, co uwolni moją energię, co wyzwoli endorfiny, co poprawi mi wyniki lipidogramu, i co zwyczajnie będzie sprawiać mi frajdę. To ostatnie jest najważniejsze. Wszystkim życzliwym dziękuję za rady typu, abym zaczęła pływać, chodzić z kijkami, jeździć na rowerze etc. Wszystkie te formy aktywności są super, wszystkie próbowałam uskuteczniać i żadna, choć niewątpliwie znakomite dla zdrowia, nie jest DLA MNIE. Przynajmniej na tym etapie mojego życia, czyli bardzo dojrzałym. Jeśli musiałabym się do czegoś zmuszać, nigdy nie będę systematyczna w robieniu tego. Nie warto więc w ogóle zaczynać. A potem mieć poczucie winy, że się nie udało.

Systematyczność to podstawa. Dotyczy to wielu kwestii, w tym diety i aktywności fizycznej.

Ja chcę być sprawna jak najdłużej, chcę czuć się dobrze ze sobą, chcę mieć zgrabną sylwetkę. Nic tak mi w tym nie pomoże jak ruch.
Joga, o której już wiele razy wspominałam, wpisała się w mój tygodniowy kalendarz. Zaczęłam też ćwiczyć asany w domu, co jest poważnym krokiem naprzód, bo dobrze wiemy, jak trudno się zmobilizować (w domu zawsze jest coś do zrobienia). Na zajęcia chodzę 1-2 razy w tygodniu, co mi w zupełności wystarcza. Zamierzam tego rytmu nie zmieniać. Dodając 2 razy ćwiczenia w domu, plus 2 razy marszobiegi, mam zaplanowany cały tydzień od strony aktywności fizycznej.

Przechodząc do biegania, które zamierzam zacząć jak tylko temperatura ustabilizuje się na plusie. Zmarzluch jestem z natury. Darek przysłał mi „plan treningowy dla początkujących”. Przeanalizowałam i poszukałam innych, alternatywnych. Znalazłam taki, który bardziej mi na początek pasuje.

Jak zatem będzie wyglądać mój pierwszy plan treningowy?

Znalazłam inspirację na stronie http://www.kobietkibiegaja.pl/

Cel: Być w stanie przez 30 min bez przerwy na zmianę truchtać i maszerować.

Czas na osiągnięcie celu: 8 tygodni

 Liczba treningów w tygodniu: 3 (ja chyba dam radę tylko 2 razy)

 Pierwszy trening: Maszeruj dość energicznie przez  5 minut – to będzie rozgrzewka. Przyspiesz do truchtu na 5 – 10 sekund (tak, na pierwszy raz „po latach” to naprawdę wystarczy i na pewno jesteś w stanie to zrobić!)

Następnie maszeruj przez 2 minuty i znów zrób przyspieszenie na kilka sekund.

Maszeruj przez 1 minutę i przyspiesz. Ćwicz łącznie przez 15 minut.

Zakończ przynajmniej 2- minutowym marszem i delikatnym rozciąganiem mięśni.

Kolejne treningi: Zachowaj ten sam schemat tj. marsz, trucht, marsz itd. Staraj się wydłużać przyspieszenia do truchtu do 15-20 sekund i dłużej (ale tak, żeby nie narażać się na „bezdech” – nie chodzi przecież o to, żeby się zamęczyć – to ma być PRZYJEMNOŚĆ!) Ćwiczenia zawsze zaczynaj i kończ marszem.

Przez pierwsze 4 tygodnie ćwicz po 15 minut na każdym treningu.

W 5 tygodniu wydłuż cały trening o 5 min – ćwicz za każdym razem przez 20 minut bez przerwy.

W 6 tygodniu wydłuż o kolejne 5 minut – ćwicz teraz po 25 minut.

Kiedy skończy się 7 tydzień treningów bez problemu będziesz w stanie kontynuować wysiłek przez pełne 30 minut.

Po dwóch miesiącach (to już będzie czerwiec) zmienię plan treningowy, ale nadal nie zrezygnuję z marszów. Będę je przeplatać bieganiem. Moim celem będzie bieg bez przerwy 30 minut. Ten cel zamierzam osiągnąć do końca sezonu 😉 Wiem, że kluczem do sukcesu jest cierpliwość ponieważ kondycja będzie się poprawiała stopniowo. Tutaj nie ma drogi na skróty…

O specjalnych butach do biegania, skarpetkach etc, nie będę pisała, bo to się rozumie samo przez się, że zamierzam się w nie zaopatrzyć. Ale to sukcesywnie, nie wszystko naraz. Specjalny biustonosz do biegania już kupiłam. Jest rewelacyjny.

Teraz wystarczy tylko zacząć… i być konsekwentną.

Po rozwodzie…

Darek, czyli mój kolega-nie kolega jest rozwiedziony. Ma lat ok. 55, choć do paszportu mu nie zaglądałam, więc mogę się pomylić o rok czy dwa.

Rozstał się z żoną formalnie ok. 3 lata temu. W jego kraju zamieszkania żony „puszczają mężów w skarpetkach” po rozwodzie – tak zwykło się mówić. Darek narzekał dość długo na swoją ciężką dolę, ale kiedy spojrzy się z naszego, polskiego punktu widzenia na jego status materialny to jawi mi się on jako więcej niż wysoki.

Ja rozwiodłam się 15 lat temu. Odeszłam w … skarpetkach, no może w pończochach. Nie dlatego, że tak musiałam, a raczej tak chciałam. Wolałam odejść honorowo i nie mieć już z szanownym małżonkiem do czynienia. Zapłaciłam za to pewną cenę. Bo musiałam zaczynać dorabiać się od początku. Dobrze, że rodzice byli w stanie mi pomóc. Bo nie wiem, jak długo musiałabym pracować na własne lokum. A tak pracowałam … tylko 5 lat.

Moja postawa wielu koleżankom wydała się głupia i naiwna, ale ja zawsze uważałam i to się nie zmieniło do dziś, że „święty spokój nie ma ceny”.

Darek został w domu, spłacił żonę, która kupiła sobie duży apartament. Jego żona wciąż uważa, że powinien dać jej więcej pieniędzy, więc ciśnienie Darka skacze od czasu do czasu, kiedy to adwokat eks się odzywa.

Dzieci dorosłe mieszkają samodzielnie. Darek wsparł je finansowo znacznie, w przeciwieństwie do swojej eks, która uważała zawsze, że jej pieniądze są tylko jej, a jego pieniądze są dla rodziny.

Po 3 latach od „puszczenia w skarpetkach” Darek mieszka sam w pięknym, dużym domu z ogrodem. Urządzonym komfortowo. Wyjeżdża kilka razy w roku – na wakacje, narty, SPA, i ma inne przyjemności, o czym kiedyś koniecznie muszę napisać. Niewielu znam w swoim środowisku mężczyzn w wieku dojrzałym, którym chce się np. chodzić na naukę … salsy, ale to już inny temat.

Ja po 15 latach od rozwodu, mieszkam w niewielkim mieszkaniu, w wielkim bloku i wielkim mieście. Różnice w statusie między nami są znaczne, choć nie narzekam, czasami tylko myślę, że może w innym miejscu, w innym kraju i innej rzeczywistości mogłabym żyć lepiej… ale kto mi zagwarantuje, że byłabym szczęśliwsza…?  😉