Archiwa miesięczne: Kwiecień 2012

Pasje duże i małe…

Jedno jest pewne. Bez pasji nie da się żyć, żyć naprawdę.

Każdy ma jakieś zainteresowania, nie każdy ma pasję, bo to jednak – moim zdaniem – coś więcej. Kiedy czytam o ludziach, którzy pomimo dojrzałego czy wręcz sędziwego wieku, są pełni życia, energii i optymizmu to niełatwo odgadnąć, że mają oni swoje pasje, coś, co ich nakręca, co nadaje sens życiu.

Pytam koleżankę, czy ona ma swoją pasję. A ona wymienia zajęcie będące w zasadzie jej zawodem, twórcze zajęcia, jednak to nie jest to.

Zaglądam na bloga pewnej pani po 70-tce, która podjęła się żmudnego dzieła pisania historii swojej rodzinnej miejscowości, dokumentowania dziejów rodziny. Widać, że robi to z pasją, że stało się to znaczącą częścią jej życia i nadaje temu życiu swoisty sens. Kiedy człowiek ma „zadanie do wykonania”, plany, cel, aspiracje, życie ma wtedy inny kolor.

Czytałam niedawno o wolontariuszu, panu po 90-tce, który zajmuje się starszymi ludźmi w hospicjum, karmi, dogląda, wspomaga słowem i uśmiechem, przytula. Wydawać by się mogło, że to człowiek samotny, który ma dużo wolnego czasu na takie zajęcia. Nic bardziej mylnego, okazuje się, że pan nie tylko ma w domu szanowną, 10 lat młodszą małżonkę to ma też bardzo liczną rodzinę, wnuków i prawnuków.

Kiedy pytam siebie, co jest moją pasją, odpowiedź nie jest jednoznaczna. Czy to znaczy, że jej nie mam? Jest sporo rzeczy, które lubię robić. Na przykład lubię śpiewać, problem w tym, że nie za bardzo mam gdzie to robić? Do niedawna spotykaliśmy się od czasu do czasu z kolegą posiadającym instrumenty (gitarę i pianino) u niego w mieszkaniu w bloku, przychodzili jego znajomi i śpiewaliśmy ze specjalnego śpiewnika, głównie polskie przeboje z lat 70. i 80. Jedno takie śpiewające spotkanie odbyło się u mnie. Trwało do 22.00, mam nadzieję, że nikomu nasze wycie nie przeszkadzało, ale nie mogłam pozbyć się myśli, że może ktoś jest chory, może potrzebuje właśnie snu, może nie ma humoru. Takie śpiewanie w bloku nie jest więc dobrym pomysłem. Najlepiej byłoby śpiewać gdzieś w plenerze, ale to już jest trudna sprawa. Kolega jest wiecznie zajęty, jego grupkę śpiewającą też ciężko zebrać, niby każdy miałby ochotę na wspólne śpiewanie, ale z realizacją już gorzej. Dlatego temat śpiewania w tej grupie umarł śmiercią naturalną. Próbowałam też inaczej, od strony … chóralnej. Poznałam dziewczynę mocno w śpiewanie chóralne zaangażowaną, byłam na jednych zajęciach jej chóru i przyznam, że dla mnie są zbyt profesjonalni i ten typ muzyki niekoniecznie mnie pociąga. Ja bym pośpiewała amatorsko dla samego śpiewania bez publiczności, ale gdzie….? Sama w domu? Sama w lesie? Sama nie wiem. Wiem, że lubię śpiewać. Zawsze lubiłam, a w dzieciństwie i wczesnej młodości odnosiłam w tej dziedzinie jakieś skromne sukcesy. Jest tyle różnych form aktywności dla różnych grup wiekowych, ale samego śpiewania nie znalazłam. Nie interesuje mnie nauka śpiewu, bo takie są dość liczne. Samo karaoke też nie,  bo wolałabym śpiewanie w grupie, za duża ze mnie amatorka, aby zaśpiewać sama, no i trema też jest. Cóż, szukam i szukam, może na coś w necie trafię, a może ktoś mógłby mi coś podpowiedzieć – gdzie szukać?

Co jeszcze może być pasją? Koleżanka haftuje. Byłam w szoku jak zobaczyłam jej dzieła. Śliczne. Robi to rzadko, bo przecież normalnie pracuje i ma mnóstwo innych zajęć, ale w jej haftowaniu naprawdę czuć pasję. Ja do haftowania kompletnie się nie nadaję, konieczność przyszycia guzika jest dla mnie ciężkim doświadczeniem.

Robienie zdjęć też pewnie może być pasją, ale nie dla mnie. Ani nie lubię być fotografowana, ani też sama dzierżyć aparat w dłoni.

Czy sport może być pasją? Joga czy marszobiegi, czyli to co sama uprawiam? Być może dla kogoś tak, dla mnie niekoniecznie. To nadal nie jest TO.

Dokształcanie się, jakieś uniwersytety trzeciego wieku? Nie mam nic przeciwko, ale to nie jest dla mnie droga. Za to chętnie zapiszę się na kolejny kurs angielskiego, mam to w najbliższych planach.

Szukam dalej. Pisanie. Lubię pisać, czasami sprawia mi to radość, zwłaszcza wtedy kiedy mam wenę, ale bywa też, że przez kilka miesięcy nie napiszę nawet jednej notki na blogu.

Wolontariat? Próbowałam. Może jeszcze kiedyś wrócę do tej formy pomocy innym. Ale to nie jest raczej kategoria pasji.

A może jeśli jest pasja to nie trzeba jej szukać? Jeśli mam wątpliwości, co jest moją pasją, to może tak naprawdę jej nie mam? Nigdy nie jest za późno, aby wrócić do starej pasji, albo odkryć w sobie nową, dlatego wciąż się rozglądam i szukam…szukam.

Ach ci mężczyźni…

No i się porobiło… jak nie było nikogo to było źle, jak jest kilku to i problem większy, bo się człowiek zdecydować nie może. 😉

Żarty żartami, ale prawda jest taka, że poznałam kogoś fajnego. A na dodatek ktoś inny, też fajny (i trochę młodszy) wrócił do mnie z siłą …bumeranga.

O Darku też nie mogę zapominać, bo on ciągle jest obecny w moim życiu i sercu, utrzymuję z nim kontakt, a w wakacje zamierzamy spędzić ze sobą trochę więcej czasu…

Ale po kolei…Całkiem niedawno poznałam Zdzicha (niech mu będzie). Przypadkiem, jak to zwykle bywa. Nie pisałam o nim, bo i pisać mi się ostatnio nie chce i nie sądziłam, że coś się z tego może zrodzić. A było to tak…Kolega zaprosił mnie jakiś czas temu do knajpy, bo dawno się nie widzieliśmy i wpadł na pomysł, abym przyjechała z jego znajomym Zdzichem, którego ja nie znałam, a który gdzieś blisko mojego biura ponoć pracuje. Ucieszyłam się i z tego, że nie będę musiała jechać autobusem, i z tego, że spotkanie będzie w większym gronie, bo lubię poznawać nowych ludzi. A jakże..

Zdzicho podjechał czarną „limuzyną” pod moje biuro i od początku gęba mu się śmiała. Najpierw myślałam, że to dlatego, że mnie zobaczył, ale potem doszłam do wniosku, że on ma chyba już taką naturę. Pojechaliśmy gawędząc w najlepsze. A że korki spore to i rozmowa długa, wciągająca. Kurcze, bratnie dusze się spotkały, stwierdziliśmy ten fakt zgodnie dojeżdżając na miejsce. Wchodzimy do restauracji, a tam jeszcze jeden kolega mojego kolegi, a ja jedyna kobieta. Nie powiem, lubię męskie towarzystwo, a męskie towarzystwo chyba też lubi mnie. Panowie pogadali trochę o swoich interesach (no biznesach znaczy się), ja z kolegą o naszych sprawach i przyszedł czas rozstania. Zdzicho natychmiast zaproponował, że mnie odwiezie. Kolega mój „osobisty” oporów nie stawiał, ale zauważyłam pewne symptomy zazdrości. To u niego normalka, nie pierwszy raz zachowuje się jak „pies ogrodnika”… gdyby nie był żonaty to może nasza znajomość inaczej by się potoczyła. On to wie i ja to wiem.

Zdzichu nie tylko okazał się wolny, ale zdecydowanie „szyty na moją miarę”.

Natychmiast po tym spotkaniu w większym gronie umówiliśmy się na spotkanie tete a tete. Było fajnie i iskrząco, kolacja, wino i lulu do własnego łóżka, oddzielnie. Nietrudno się domyślić, że próby spędzenia upojnej nocy razem Zdzicho podejmował, a ja dzielnie i skutecznie się broniłam. Potem ja wyjeżdżałam, a jak wróciłam to on musiał wyjechać. Minęło sporo czasu. Dziś spotkaliśmy się na kawie. Krótko. Nie wiem, co z tego dalej wyniknie. Umówiliśmy się na piątek.

Jest jeszcze Jacek, który wrócił siłą bumeranga. Kiedyś o nim pisałam. Miałam go unikać i nie odpowiadać na próby kontaktu. No cóż, robiłam to rok, w końcu uznałam, że można się spotkać z czysto ludzkiej ciekawości, aby dowiedzieć się – co nowego? I spotkałam się, wyszło na to, że nadal nas do siebie ciągnie. I też się obroniłam. Cieszyć się z tego, czy nie?

I Jacek i Zdzicho mnie pociągają…  Ale…

Myślę głową, moje libido mi na to pozwala 😉

Od Zdzicha oczekiwałabym większego zaangażowania, zbudowania jakiejś relacji, więzi… a potem mogłabym zdecydować o charakterze tej znajomości. To jest naprawdę świetny facet, zależy mi na naszych koleżeńskich relacjach, którym mogłoby zaszkodzić „coś więcej” … a może niekoniecznie. Mam wątpliwości.

Co do Jacka to boję się, że po kilku spotkaniach znów się rozejdziemy, neverending storry.

Jest jeszcze Darek, znajomość na odległość z założenia skazana na porażkę.

No i mam ból głowy. Ach …

Jajeczka, baranki, kurczaczki…

…czyli dawnych Świąt Wielkanocnych czar.

Dawno, dawno temu, na pewnej znanej mi wsi był taki zwyczaj, że chodziło się od domu do domu i śpiewało „Wesoły nam dzień dziś nastał …. Alleluja, Alleluja”.

Działo się to w Wielką Niedzielę, najczęściej w okolicach północy, kiedy już wszyscy byli najedzeni, napici, a nastrój świątecznej radości chciało się jeszcze z kimś, poza rodziną, dzielić. Jako pierwsi ruszali albo Sałacińscy, bo mieli najliczniejszą i najbardziej umuzykalnioną rodzinę, albo Grabowscy z harmonią, albo Gizińscy, którym procenty najszybciej uderzały do głowy. Bez względu na to, kto zaczął, trzeba było całą wieś obejść i wszystkim pod oknami zaśpiewać. Obowiązkiem gospodarza było zaprosić „śpiewaków”, poczęstować czymś… wzmacniającym głos, i przyłączyć się do grupy. U kresu takiego szlaku już prawie cała wieś śpiewała. A zdarzało się, że dwie grupy spotykały się gdzieś pośrodku i łączyły siły wokalne. Pełna integracja, z małymi wyjątkami. Nie wszyscy mieszkańcy wsi wykazywali entuzjazm, kiedy leżąc już w łóżkach, musieli wysłuchać pieśni i stosownie do okoliczności się zachować. Pamiętam, że kiedyś moja rodzina dość wcześnie zakończyła biesiadowanie, obudził nas śpiew, natychmiast zerwaliśmy się z łóżek, ubraliśmy, zaprosiliśmy gości do domu, a potem już razem z nimi ruszyliśmy dalej. Moja Mama zapomniała w tym całym zamieszaniu założyć buty i pomaszerowała w kapciach, żeby było weselej jeden gdzieś ….zgubiła. Cała wieś go poszukiwała. Do tej pory wspominamy z nostalgią tę historię.

Dziś, na znanej mi wsi, nikt już nie śpiewa. Sałacińscy schorowani, dzieci i wnuki wpadają samochodem na śniadanie Wielkanocne, dzielą się święconym jajkiem i jadą do miasta. Grabowska nie żyje, jej syn, ten od harmonii, też odszedł na wieczny spoczynek, zginął w wypadku, został drugi syn, samotny. Gizińscy przeprowadzili się do miasta. Co drugi dom już „nie żyje”, niektóre zostały sprzedane i stały się domkami letniskowymi dla miastowych.

Znanej mi wsi już nie ma 😦

Dziś moja rodzina mieszka w mieście. W bloku. Tam każda rodzina biesiaduje w swoim gronie. Nawet jakby chciało się sąsiadowi zaśpiewać, to gdzie? Pod drzwiami? Może tylko tym z parteru (o ile niski) byłoby łatwiej stwierdzić, że stanowią „grupę docelową”. I jakby to się skończyło? Najpewniej wezwaniem policji i mandatem za zakłócanie ciszy nocnej 😉

Wesołych Świąt!