Archiwa miesięczne: Maj 2012

Nastroje

Lubię wiosnę, zwłaszcza maj, drzewa obsypane kwiatami, pachnące bzy. W tym roku jakoś mniej mi się ten maj podoba. Czy to wina zmiennej aury? Czy mojego nastroju, też zmiennego przecież, jak na kobietę przystało. Nie wiem.

Wiem, że kiedy nie jestem w formie potrafię świetnie się kamuflować i udawać zadowoloną, szczęśliwą, wesołą. Przynajmniej mnie się wydaje, że nikt nie zauważy, nie poczuje, że w środku to jestem taka do niczego. Oj zauważają ludzie, zwłaszcza ci, z którymi jesteśmy blisko związani i znamy się od lat jak łyse kobyły. Poza tym, ja należę do kategorii tych, którzy mają wszystko wypisane na twarzy, a i z samego głosu też wiele da się wyczytać.

Rozmawiałam niedawno z kolegą, byliśmy umówieni na kontakt poprzez skypea. Rozmowa była krótka, a jej zakończenie sprawiło mi przykrość. Niby drobiazg, ale jakoś mi się smutno zrobiło. Potem rozmawiałam z koleżanką, która po kilku minutach stwierdziła, że jakaś markotna jestem. Najpierw zaprzeczałam, potem zaczęłam podawać różne przyczyny nienajlepszego nastroju, a w końcu poplątałam się w zeznaniach. Poczułam się nawet zirytowana tym, że … muszę się tłumaczyć z nastroju. No cóż, mogłam po rozmowie z Darkiem, która nie nastroiła mnie pozytywnie, odpuścić sobie telefon do Ewy. Zrobiłam to odruchowo uznając, że w ten sposób łatwiej mi będzie zapomnieć o wcześniejszej rozmowie. To był jednak błąd.

Najlepiej jest dzwonić do kogoś wtedy, gdy mamy nie tylko dobry nastrój, a i coś ciekawego do opowiadania. Epatowanie innych własnym smutkiem, a właściwie dołkiem spowodowanym drobiazgami i naszą nadwrażliwością nie ma sensu. Czym innym jest realny problem i uzasadniony smutek, którym chcemy podzielić się z przyjaciółmi. Naturalną potrzebą jest rozmawianie również o tym.

Zawsze miałam zmienne nastroje, ale z wiekiem to chyba narasta. Z realnymi problemami potrafię sobie radzić, gorzej właśnie z tymi dołkami, spadkami serotoniny czy innej maści wynalazkami 😉

Dobrze, że maj już się kończy. Może czerwiec okaże się łaskawszy.

Jak rozmawiać z szefem o podwyżce?

Oto jest pytanie. Obudziłam się dziś nad ranem z tą myślą i układałam różne scenariusze – od czego zacząć, o czym wspomnieć, a co lepiej przemilczeć. Raz jedna koncepcja wydawała mi się dobra,aby potem zwyciężyła inna, a jak już wstałam to przyszła mi do głowy wersja trzecia.

Może trudno w to uwierzyć, ale ja nigdy o podwyżkę nie występowałam. Nie dlatego, że za dużo zarabiałam, po prostu albo podwyżka „przychodziła sama”, albo wiedziałam, że powodów do narzekania nie mam, bo ludzie wokół (porównywalni) mają albo tak samo albo jeszcze gorzej więc siedziałam cicho.

Od kilku lat pracuję w większym zespole. Gdy do niego trafiłam byłam nieźle uposażona. A teraz od jakiegoś czasu mam wrażenie, że stoję w miejscu, a inni mnie przeganiają. Docierają do mnie informacje o podwyżkach dla Kasi, Basi czy Adama i sobie myślę, że może to jest właściwy moment, aby samemu zawalczyć.

Wiem, wiem, że jest kryzys. Wiem, że jest bezrobocie. Ale ślepa nie jestem i dociera do mnie, ile zarabiają inni. Nie wiem tylko, jak sobie te podwyżki załatwili. Jakoś tak głupio zapytać – czy szef z własnej inicjatywy dał Ci podwyżkę czy musiałaś go o to prosić? Coś takiego jak transparentność polityki płacowej w mojej firmie praktycznie nie istnieje, w innych też pewnie jest podobnie.

Każdy jest głęboko przekonany, że jemu to właśnie się należy tyle, albo jeszcze więcej. Każdy o swoich pieniądzach woli nie mówić głośno. Oficjalnie nikt nie wie, ile zarabiają bliżsi i dalsi współpracownicy, ale to jedna z kategorii tajemnic Poliszynela, więc ja też wiem z różnych źródeł ile ma Kasia, Basia i Krystyna, o Krzyśku nie wspominając.

Wracając do tytułowej rozmowy. Zanim jeszcze podzielę się dylematami dotyczącymi jej treści muszę co nieco wyjaśnić. Mam szefa faceta, jesteśmy na „ty”, mamy dobre relacje, ale dystans istnieje. Mam wrażenie, że od czasu do
czasu daję się szefowi „wykorzystywać” robiąc rzeczy niekoniecznie związane z
zakresem obowiązków i dla jasności nie ma to nic wspólnego z …seksem ;-)Czasem się buntuję i nie chcę czegoś robić. On wtedy okazuje święte oburzenie i szuka innego… jelenia.

Wydaje mi się, że jestem przez szefa ceniona, ale jednocześnie dość ostro oceniana, poprzeczkę dla mnie zawiesił dość wysoko.

A ja pracoholiczką nie jestem i nie zamierzam być. Po obowiązkowych godzinach marzę tylko o wyjściu z biura i chciałabym zapomnieć o wszystkich związanych z tym miejscem sprawach. Mój mózg domaga się … odpoczynku. No cóż, w każdej grupie znajdą się prymusi i pech chciał, że ja mam obok siebie w dziale taką pracoholiczkę, co by dała się za szefa zabić, pracuje po godzinach, bierze robotę do domu, jej zaangażowanie jest w porównaniu z moim ogromne.

Czy ja mogłabym się porównywać do niej, a w zasadzie porównywać nasze apanaże? I tak, i nie. Ona zarabia więcej i chyba na to zasługuje. Piszę chyba, bo wychodzę z założenia, że najważniejsza jest skuteczność a nie ślęczenie nad robotą. Jej skuteczność jest taka sobie. Ani mniejsza, ani większa od mojej. Ale pracowita jest bardzo, a co najważniejsze, jest użyteczna, takim słowem bym ją określiła, gdyż specjalizuje się w zagadnieniach, które szefowi są znane w dość ogólnym zarysie, a i reszta zespołu nie zna się na tym zbyt dobrze.

 Zastanawiam się, czy pójście do szefa na rozmowę o podwyżce czymś mi grozi?

Bywa, że pracownicy okazujący niezadowolenie z uposażenia trafiają na czarną listę i w razie konieczności zwolnienia szef sobie o takim delikwencie przypomina, no bo skoro mu źle to niech idzie szukać lepszej pracy w innym miejscu. Mnie taki scenariusz raczej nie grozi. Jak będą zwalniać to mam podstawy przypuszczać, że nie będę w pierwszej grupie.

Pójście do szefa na rozmowę o pieniądzach grozi mi jedynie tym, że odpowiedź będzie odmowna. Paradoksalnie taka odpowiedź ma również plusy.

Szef zapamięta, że odmówił, ja też to zapamiętam na bank. Kiedy będzie czegoś oczekiwał „ponadobowiązkowego” to zastanowi się przez dłuższą chwilę, czy to zrobić, a ja sama też nie omieszkam od czasu do czasu wrzucić do jego ogródka tekstu z serii… pracuję wystarczająco ciężko w porównaniu z otrzymywaną za tę pracę gratyfikacją.

Jak odmówi, to będzie się potem trochę hamował przed obciążaniem mnie dodatkowymi obowiązkami, a poza tym, on też nie jest wieczny i choć mojej lojalności może być pewien, nie chciałby chyba, abym narzekała na niego w pewnych kręgach, w których oboje się obracamy.

Czyli odmowy się nie boję, a jest ona przecież wielce prawdopodobna.

Wracam do samej rozmowy, jak ona ma przebiegać? od czego zacząć? Może zapytać, czy wie, ile zarabiam? i jak długo nie otrzymywałam żadnej podwyżki? I czy uważa, że tak jest ok.? Bezczelność? No tak, przychodzi podwładna i zadaje pytania. Może to jednak głupie. Może po prostu powiedzieć, że nie jestem usatysfakcjonowana wielkością pensji i zwracam się z prośbą o rozważenie podwyżki i co on na to?

Może zaczniemy negocjować? Może on zapyta, ile by mnie satysfakcjonowało?Odpowiedź oczywiście mam przygotowaną wraz z uzasadnieniem, dlaczego tyle a nie tyle.

Pozostaje dylemat czy porównywać się z koleżankami czy kolegami. Czy mówić np. a Kaśka ma tyle, choć robi praktycznie to samo. A Baśka robi więcej, ale ma za dużo, dużo więcej ode mnie. Jestem zdecydowaną przeciwniczką porównywania się. Uważam, że szef sam powinien wiedzieć, kto ile jest wart, nie mówiąc o tym, że powinien wiedzieć, ile komu płaci. Może gdyby to z jego kieszeni szły te pieniądze to wiedziałby, ale on też jest pracownikiem najemnym. Czasem myślę, że może on nie ma pojęcia ile wynosi moja pensja. Może myśli, że skoro nic nie mówię, to znaczy, że kwota którą miesięcznie dostaję jest w pełni zadowalająca.

A niestety nie jest. Od kilku lat pensja taka sama, a ceny rosną, tym samym koszt utrzymania się zwiększa. Jeszcze do niedawna nie odczuwałam tego tak dotkliwie, ale wszystko ma swoje granice. Wystarczy spojrzeć na wyciąg z banku. Decyzja więc zapadła, za kilka dni idę do szefa po podwyżkę. Wyczucie chwili też ma znaczenie, poczekam więc na odpowiedni moment. Wypowiem się krótko i na temat. Reszta kompletnie nie ode mnie zależy. A jak, ku mojemu zaskoczeniu, podwyżka będzie, to chyba zjem golonkę i wypiję „wściekłego psa”, a może dwa 😉

Marzenia (jednak) się spełniają

Na razie nie chodzi o moje marzenia. A szkoda. Chociaż jakby tak sięgnąć nieco w zamierzchłą przeszłość to i mnie kilka marzeń się spełniło, może nie były jakieś takie wielkiego kalibru, ale z czasem doceniam ich znaczenie. O tych moich spełnionych marzeniach może innym razem…

Tym razem o mojej młodszej koleżance poszukującej mężczyzny swojego życia od kilku lat. Paru poważnych pretendentów przewinęło się przez jej życie, ale żaden nie pozostał na dłużej. Jeden miał bardzo dużo cenionych przez nas (obie) zalet, ale miał jedną wadę, przestał być koleżanką zainteresowany. Taka wada wyklucza cokolwiek.

Nowopoznany przez koleżankę mężczyzna, nazwijmy go poetą, spełnia 90 procent jej (i moich) wyobrażeń o ideale. To niemożliwe? Mnie też się wydaje, że to mało prawdopodobne i wciąż próbuję doszukiwać się wad ukrytych, ale na razie nie tylko nic takiego nie widzę, a nawet widzę coraz więcej zalet i … ręce mi opadają. Myślałam, że takich facetów to już nie ma, że wyginęli niczym mamuty.

A czym ten potencjalny narzeczony mojej koleżanki ujął nas (mnie i ją) szczególnie?

Jak na poetę przystało pisze wiersze. I to jakie?! Przeczytałam jeden i poczułam jakbym Pawlikowską-Jasnorzewską czytała. Wiersze są dedykowane koleżance, co oczywiste, więc tym bardziej duma ją rozpiera. Kurcze, dla mnie żaden mężczyzna wierszy nie pisał. Coś mnie jednak ominęło…

Poeta ma duszę artystyczną, ale umysł ścisły. Skończył politechnikę i buduje, stawia, wznosi do nieba różne budynki. Poeta-inżynier zarabia przyzwoite pieniądze, ma własne mieszkanie, potrafi sobie ugotować i uprasować, a nawet przyszyć guzik. Szok?!

Poeta ma też coś, a raczej kogoś, dla mężczyzny wyjątkowo ważnego. Ma syna. Koleżanka nie mająca „parcia na macierzyństwo” uważa to za zaletę. Aczkolwiek ta kwestia może być w perspektywie czasu różnie postrzegana. Nie jest powiedziane, że za 5-10 lat optyka koleżanki nie ulegnie zmianie. Ale na razie jest jak jest. Faktem jest, że syn już dość odchowany, jego matka układa sobie życie z kimś nowym. Z naszym poetą ślubu nie miała. Poeta jest więc „kawalerem z dzieckiem”. Kontakt i z byłą partnerką i z dzieckiem znakomity. Wszyscy szczęśliwi i zadowoleniu. Tylko poecie brakowało tej bratniej duszy. I w końcu ją znalazł w osobie mojej sympatycznej koleżanki.

Czy trzeba czegoś więcej?

A może to tylko sen…? Może ten czar pryśnie? Oj, odganiam te myśli. Dziewczyna warta jest najwspanialszego mężczyzny na świecie (dla niej) i trzymam kciuki, aby tym razem wszystko się udało, abym bawiła się na ich ślubie.