Jeśli coś nie działa to trzeba to albo naprawić albo wymienić. Przyjrzałam się moim relacjom z facetami w ostatnich latach i do takich wniosków doszłam. Poczułam jakby zasłona spadła mi z oczu. Przewinęło się przez te lata wielu różnych panów. Od czasu, kiedy przestałam korzystać z portali randkowych, nie był to nikt nowy (z jednym wyjątkiem). Byli to starzy „koledzy nie koledzy”, wśród nich ten najważniejszy, Darek.
Przychodzi taki moment, kiedy wszystko wygląda inaczej niż nam się dotychczas wydawało. Jak czytam swoje wpisy dotyczące Darka to mi wychodzi jakaś sfrustrowana „błagająca o uczucie” blondynka. Jeśli on nie mógł mi dać czegoś kilka lat temu, a nawet przed rokiem, kiedy to pierwszy raz się spotkaliśmy, to z pewnością i teraz mi tego nie da. Tym bardziej teraz, kiedy w trakcie naszego drugiego spotkania zrozumiałam, że on może jest fajny jako kolega (koledze pewne rzeczy można wybaczyć), natomiast jako obiekt westchnień jest tak odległy i uczuciowo niedostępny, jakby mieszkał na Grenlandii.
Tak mi się powoli odmieniało myślenie, ale radykalnie zrozumiałam to kilka dni temu słuchając takiej jednej fajnej koleżanki mojej koleżanki. Kobieta starsza ode mnie, w zbliżonej sytuacji, bo też singielka. Posłuchałam i zrozumiałam, jak powinnam się czuć przy mężczyźnie. Jak powinny wyglądać moje relacje damsko-męskie? Jak powinnam sama się czuć ze sobą? Koleżanka koleżanki okazała się być dla mnie niedościgłą jak na razie mistrzynią. Optymizmem wprost zaraża. Ona wie, jest pewna, że spotka właściwego dla niej mężczyznę, którego pokocha. Na razie ma dwóch adoratorów, ale obu trzyma na dystans. Jeden jest 15 lat młodszy i bardzo chciałby z nią „na poważnie”, a ona uważa, że to niepoważne, bo jest dla niej za młody. Drugi jest w wieku właściwym, ale ona nie czuje do niego tego, co powinna czuć. Ona chce pokochać. W obu tych relacjach czuje się kobietą zdobywaną. Im bardziej ona nie chce i jest nieprzystępna, tym bardziej panowie o nią zabiegają. Nie rani ich uczuć, mówi wprost co czuje, a właściwie czego nie czuje. Nie zmienia to jednak faktu, że obaj panowie nadal walczą. Koleżanka koleżanki jest wdową, miała szczęśliwe małżeństwo, czuła się księżniczką i zapewne ten wzorzec mężczyzny zabiegającego o jej względy, jego zachowania wobec kobiety, tkwi w niej głęboko i nie pozwoliłaby sobie na związek, w którym nie czułaby się dowartościowana. Zwróciłam na jej przeszłość uwagę, bo ona nie jest bez znaczenia. Moja przeszłość w dużym stopniu rzutuje na to, jak mi się w tych sprawach układa… ale do tego jeszcze wrócę.
A wracając do refrenu …Jeśli coś nie działa…
Jeśli nie czuję się szczęśliwa, to powinnam zrobić coś, aby to szczęście znaleźć. Oczywiście w pierwszej kolejności w samej sobie, jak to różne poradniki piszą. Nad sobą pracuję już od dawna, z różnym skutkiem. Miewam, jak każdy, chwile gorsze. Może mam naturę depresyjną, może za bardzo się nad sobą rozczulam, a już na pewno za dużo psychologizuje, jak twierdzi moja koleżanka. Ale taka jestem, nie inna, Ostatecznie gdybym była inna nie byłabym sobą 🙂
Staram się popracować nad własną akceptacją, poczuciem własnej wartości. Bo kiedy człowiek sam z siebie jest zadowolony, to żadne uwagi, określenia, oceny nie robią na nim większego wrażenia, a już na pewno nie dołują go. Doszłam do wniosku, że powinnam diagnozować swoje uczucia i starać się o nich mówić. Unikać więc wyrażania pretensji pod adresem innych (że są tacy lub inni wobec mnie), tylko informować co wówczas czuję (kiedy są wobec mnie tacy, a nie inni). To nie jest łatwe, najłatwiej to się obruszyć, poczuć złość i dać jej upust w sposób …okrężny. Wówczas obiekt naszej złości nie ma nawet pojęcia, skąd taka reakcja. Coś sprawi mi przykrość, powinnam natychmiast o tym powiedzieć, powiedzieć co wtedy czuje. Nauczyć się też nazywać uczucia. Błędem jest tłumienie w sobie emocji, nie warto też udawać, że wszystko jest ok. dla tzw. świętego spokoju.
Jako osoba skłonna do psychologizowania przeprowadzam na sobie autoanalizę i wiem, jakie mam dobre i złe strony. Wiele sytuacji, które mnie dotykają wynika z braku asertywności. Nie takiej asertywności powierzchownej, na potrzeby pracy zawodowej czy kontaktów towarzyskich, ten brak poczucia własnej wartości ujawnia się w stosunkach damsko-męskich. Do niedawna kładłam to na karb wychowania, relacji z własnym ojcem. Obawiam się, że wyparłam nieudany związek z eks, a to on wywarł swoje niezatarte piętno na mojej osobowości. Nie było dobrze z moją samooceną, kiedy wchodziłam w ten związek, ale potem była już tylko równia pochyła. Kiedy odeszłam byłam nieźle poturbowana, ale niewiele zrobiłam dla siebie, nie przerobiłam tego, choćby psychoterapią, o grupach wsparcia dla współuzależnionych nie wspomnę. Myślałam, że jak zniknie obiekt dostarczający złych emocji, znikną te emocje i życie nabierze blasku. A takie nawarstwiające się latami chore myślenie trzeba żelazem wypalać. A ja myślałam, że to się jakoś rozejdzie po kościach. Najlepszym dowodem na to, w jak wielkim błędzie tkwiłam, były moje związki z mężczyznami. Oprócz jednego w miarę normalnego i zainteresowanego osobnika inni byli odwzorowaniem mojego związku z eks w pewnej oczywiście części, w kontekście o którym piszę najważniejszej. Żaden (oprócz tego jednego) nie dał mi „kopa do przodu”, akceptacji i zaangażowania. Byli egoistami, niezdolnymi do okazywania uczuć, zainteresowanymi wyłącznie sferą cielesną. Ich wrażliwość na innych kończyła się tam, gdzie był ich własny … interes.
Do tej kategorii muszę zaliczyć także Darka, choć on może jest najmniej winny (o ile o winie można tu mówić) z całej tej plejady. Zaczynaliśmy jako koleżanka i kolega, a te dwa spotkania zbliżając nas jednocześnie obnażyły duże różnice w oczekiwaniach. On jest naprawdę świetny facet i jako kolega nieoceniony, ale nie dla mnie jako partner. I czas to zrozumieć. Gdyby był dla mnie już dawno bym to wiedziała. Wątpliwości starałam się zawsze rozstrzygać na korzyść tego, co chciałam o sprawie myśleć, a nie oceniałam realnie faktów. A fakty są gołe i oczywiste. Jeśli ktoś czegoś nie chce, to go wołami nie zmusisz. Jeśli ktoś czegoś chce to nie ma siły, aby go zatrzymać.
Nie warto więc iść na kompromisy i być z kimś po to, aby nie być samemu. Nie warto iść na kompromisy i chodzić do łóżka z kimś, kto wpada od czasu do czasu jak do … agencji towarzyskiej. Ups… jest różnica, tam się chociaż płaci i sprawa jest jasna. Nie warto iść na kompromisy i wchodzić w relacje z żonatymi osobnikami, nawet gdyby mieli złoty …interes, jeśli ktoś nie szanuje żony, kochanki też nie będzie szanował. Nie warto iść na kompromisy… po prostu nie warto.
Może na świecie jest bardzo niewielu osobników, którzy myślą podobnie jak ja, czują podobnie, z którymi można by całkiem fajnie się poczuć. Akceptowaną, nieocenianą, poczuć się księżniczką. Każda kobieta zasługuje na takiego faceta, który będzie dla niej dobry i który będzie szanował jej uczucia, o miłości do niej nie wspominając. Ja również zasługuję.
Dlatego będę szukać kogoś dla siebie, mającego podobne oczekiwania. W szukaniu pomoże mi oczywiście Internet (zamierzam skorzystać z podpowiedzi Milagros – dzięki). Nie zamierzam się śpieszyć, denerwować, frustrować brakiem postępu. Będąc sama nie zamierzam czuć się osamotniona. Będę robić wszystko, co tylko mogę zrobić, aby moje życie stało się fajniejsze, weselsze, mądrzejsze, sensowniejsze, zdrowsze, itp.
A jak kogoś fajnego poznam, to z pewnością będzie ktoś inny niż wszyscy panowie z mojej przeszłości. Bo ja już jestem inna. Chcę poczuć się księżniczką obok niego i dla niego. Na razie pracuję nad tym, aby stać się nią dla samej siebie. Jestem pewna, że to zadziała. 🙂