Archiwa miesięczne: Kwiecień 2013

Mięso – jeść czy nie jeść?

Nie jestem wegetarianką i nie zamierzam być. Mięso od czasu do czasu zdarza mi się zjeść, ale jest to produkt, bez którego mogę się obyć, bez żalu. Nie lubię wołowiny, poza tym od czasu afery BSE mam uraz. Wieprzowinę jadam od wielkiego dzwonu, natomiast drobiem, zwłaszcza indykiem czy kaczką nie gardzę. W dzieciństwie mięso jadałam też rzadko, ale nie dlatego, że nie chciałam, czy nie lubiłam, po prostu było trudniej dostępne. Traktowaliśmy potrawy mięsne jako element posiłku świątecznego i takie skojarzenia dość długo miałam. Jeśli coś trudniej zdobyć, nabiera w naszych oczach większej wartości. Przez wiele lat swojego życia, zgodnie z polską tradycją, jadałam kotlety, zrazy i klopsiki uznając, że to posiłek zdrowy i treściwy aczkolwiek kaloryczny. Wegetarianizm jawił mi się jako fanaberia. Poza tym wielokrotnie słyszałam opinie, aby jeść mięso, bo zawiera np. żelazo. Obiad bez mięsa to żaden obiad – to dość powszechna i dziś opinia.

Moje podejście do mięsa uległo zmianie stopniowo, w największym stopniu pod wpływem mojego guru Allana Carra, który nawołuje do słuchania swojej intuicji (instynktu) w kwestii żywienia. A moja intuicja mówi mi, żeby mięsa unikać. Nikogo do niejedzenia mięsa nie namawiam. Każdy sobie sam ustala menu. Jednak pisząc o sposobie odżywienia się, jaki sama preferuje i jaki uważam za zdrowy, nie mogę pominąć tematu mięsa. A teraz kilka argumentów przeciwko mięsu, które mnie przekonują, a które zaczerpnęłam z książki A.Carra.

„Trudno uwierzyć, że korzyści, jakie odnosimy z jedzenia mięsa są prawie żadne, a szkody, jakie powoduje mięso, dalece przewyższają korzyści. Jeśli chodzi o smak, to niewiele jest rzeczy o smaku równie kiepskim, co mięso. Tak naprawdę ciężko byłoby znaleźć rodzaj pożywienia mniej stosowny dla człowieka, niż tkanka zwierzęca.

Słyszeliśmy wielokrotnie, że trzeba jeść mięso, aby mieć siłę. Okazuje się, że największe i najsilniejsze zwierzęta lądowe to roślinożercy: np. słoń.  Skąd więc one tę siłę czerpią?

Niełatwo zaakceptować fakt, że nie jesteśmy stworzeni do jedzenia mięsa. Ale wykorzystajmy do tego oprócz intuicji również swój zdrowy rozsądek: jeśli mielibyśmy spróbować zjeść surowe mięso, po prostu nie damy rady porządnie go przeżuć, a potem strawić. Czasem nie możemy odpowiednio przeżuć mięsa nawet wtedy, gdy zostało wcześniej ugotowane. Nie posiadamy ani zębów mięsożercy ani odpowiedniego układu trawiennego, umożliwiającego uporanie się z mięśniami, wydobycie i spożytkowanie składników odżywczych.

Przetwarzanie pożywienia jest wynalazkiem stosunkowo młodym w historii rozwoju ludzkiej rasy, tymczasem nasz układ trawienny nie zmienia się od setek tysięcy lat. Mięso nie dostarcza właściwie żadnej energii. Paliwo dla naszego organizmu wytwarzane jest z węglowodanów, a mięso zawiera ich bardzo, bardzo niewiele. Co więcej, mięso nie zawiera w zasadzie w ogóle pewnego bardzo cennego dla naszego zdrowia i potrzebnego w procesie trawienia składnika: BŁONNIKA! Jedząc mięso spróbujmy sobie wyobrazić zwierzęta, które odżywiają się prawie wyłącznie nim choćby sępy, hieny czy krokodyle.  Sęp tak naprawdę nie lata, unosi się jedynie dzięki prądom termicznym, a kiedy się naje, ledwo starcza mu sił, by oderwać się od ziemi.

Może się wydawać, że głównym powodem, dla którego gotujemy mięso, jest zmiękczenie go i ulepszenie smaku? Ale jeśli ma ono smakować po ugotowaniu, to dlaczego musimy potem jeszcze dodatkowo przyprawiać je i polewać sosami? Dodajemy te rzeczy nie po to, by „podkreślić” dobry smak, ale po to, by w ogóle nadać jakiś smak mdłej tkance mięśniowej.

Mięso szybko się rozkłada, dlatego mięsożercy mają stosunkowo krótkie jelita, dzięki którym mogą jak najszybciej usunąć rozkładające się resztki.

My nawet emocjonalnie nie jesteśmy przystosowani do jedzenia mięsa! Poobserwujmy naszego domowego kota. Koty to prawdziwi mięsożercy i nawet tysiące lat spędzonych na udomawianiu nie zmieniły ich naturalnych instynktów. Najdelikatniejszy nawet dźwięk szurania czymkolwiek powoduje, że ich uszy zaczynają się poruszać.  Roli nie gra tu czy to ptak, mysz, czy toczący się kłębek wełny: kot nie może powstrzymać się od rzucenia się na źródło szelestu. Naturalnym instynktem kota jest zabić i zjeść wszystko, co się rusza i szeleści.

Podobne zachowanie byłoby w wypadku człowieka odrażające. Wyobraźmy sobie, że jedziemy wiosną przez wieś i widzimy na łące figlujące wesoło jagniątko lub cielątko. Czy w tym momencie ogarnia nas pierwotna żądza, by rzucić się na nie, rozedrzeć im gardło i zachłysnąć się ich krwią? Czy może raczej myślimy „jakie ładne zwierzątka”.

Dużo się mówi o okrucieństwach związanych z hodowlą drobiu na fermach czy z hodowlą cieląt. Chów zwierząt, czy to owiec, kurczaków, krów czy świń, jest wysoce zorganizowanym, skomercjalizowanym biznesem, który dokłada wszelkich starań, by widok albo nawet myśl o okrutnych okolicznościach tego procederu nie zakłóciły naszych apetytów i nie poruszyły naszych sumień.  Innym elementem takiego urabiania opinii jest nadawanie neutralnych nazw martwemu mięsu. Nie jemy przecież krów, kur, saren, cieląt czy świń – jemy wołowinę, drób, dziczyznę, cielęcinę i wieprzowinę.  Kiedy następnym razem zamówimy baraninę lub cielęcinę, pomyślmy o tych małych kłębuszkach podskakującego szczęścia. Czy dalibyśmy radę zabić je sami? Prawda jest taka, że większość z nas nie jadłaby mięsa, gdybyśmy sami musieli zabijać zjadane później zwierzęta. 

Ludzie nie są naturalnymi mięsożercami. Nie tylko mamy nieprzystosowany do tego żołądek, ale również zbyt miękkie serce. Nasz naturalny instynkt każe nam kochać zwierzęta. Pomysł pożarcia na przykład naszego ulubionego pupila domowego napawa nas wstrętem, natomiast pewnych istot, których nauczono nas się brzydzić, przykładowo szczurów, węży czy pająków, wzdragamy się nawet dotknąć, a co dopiero zjeść!

Nie do rzadkości należą przypadki ludzi, którzy chowali kurczaki albo świnie z zamiarem późniejszego ich zjedzenia, gdy jednak przychodziło do uboju, nie tylko nie mieli serca sami chwycić za nóż, ale nie pozwolili też na to nikomu innemu.

Gdy kot złapie puszystą sikorkę, po czyjej stronie jest nasze serce? Tłumaczymy sobie takie przypadki prawami natury, które nakazują kotu zabijać, aby przeżyć, albo po prostu tym, że kot nie umie inaczej. Zabijać zwierzęta, aby przeżyć to jedno, ale nie wydaje ci się, że hodowanie zwierząt tylko po to, by moc je potem zarżnąć i zjeść jest chore i niegodziwe? Można by jeszcze przymknąć oko na taki proceder, gdybyśmy nie mieli już i tak nadmiaru innego pożywienia i naprawdę robilibyśmy to, by przetrwać. Jednak kiedy mięso powoduje u nas jedynie nadwagę, apatię i utratę zdrowia, nie dostarczając żadnych cennych składników i zastępując inną, zdrową żywność, dzięki której tryskalibyśmy energią, wówczas mięsożerstwo jest tylko głupotą i ignorancją! Głównym argumentem przeciw jedzeniu mięsa jest nie tylko to, że nie dostarcza ono prawie żadnych cennych składników, ale to, że stanowi rodzaj pożywienia najtrudniejszy do strawienia, a pozbycie się i wydalenie resztek również nastręcza sporo problemów. Nawet jeśli ugotujesz i potem przeżujesz mięso, ludzkie ciało nie dysponuje odpowiednimi do trawienia go enzymami. Mięso nie dostarcza godnej uwagi energii, natomiast marnujemy mnóstwo energii na jego strawienie. Mięso już samo w sobie odznacza się stosunkowo niską zawartością soków (jeśli nie liczyć krwi), a ponieważ musimy je przed spożyciem jeszcze ugotować, większość cennych soków całkowicie znika.  Nasze żołądki z trudem rozkładają mięso, któremu aż dwadzieścia godzin zajmuje przebycie naszego dziesięciometrowego przewodu pokarmowego. Mięso wytwarza również największą ilość odpadów, które muszą być potem usunięte z organizmu.”

Mięsożerstwo nie ma więc argumentów na swą obronę 😉

Waga, lustro i ciuchy…

Ile powinnam ważyć? Koleżanka twierdzi, że od wzrostu trzeba odjąć 10, ale z czego to wynika, to nie mam pojęcia. Zapewne jakieś „naukowe” podstawy ku temu są. Ja nie wiem, ile dokładnie chcę ważyć, po prostu chcę dobrze się z tą wagą czuć, bo teraz nie czuję się komfortowo. Myślę, że do tego potrzebuję 5-6 kg mniej, ale nie mam zamiaru zafiksować się na jakiejś konkretnej liczbie. Wszelkie przeliczniki, na podstawie których powstają tabelki, w których możemy znaleźć „idealną wagę” zdają się być naukowo słuszne, lecz gdy bliżej im się przyjrzeć, niekoniecznie takie są. Czy brane są w nich pod uwagę takie czynniki, jak na przykład grubość kości poszczególnych osób? Kto w ogóle przygotowywał te tabele? Jakie miał prawo decydować o tym, że wszyscy ludzie charakteryzujący się takim samym wzrostem powinni ważyć tyle samo?

Przyjrzyjmy się naszym znajomym bliższym i dalszym: czy potrzebujemy wagi, żeby stwierdzić, którzy z nich są otyli albo nie? Zaufajmy więc zdrowemu rozsądkowi. Waga jedynie potwierdza to, co czujemy i wiemy. Prędzej lustro nam powie, czy mamy nadwagę. No i zadyszka, wynikająca z braku ruchu. Mając w głowie pewną założoną z góry wagę, do której chcemy dążyć, pozwalamy, aby „ogon kręcił psem” i stwarzamy sobie dodatkowe trudności.

Czy mimo wszystko nie byłoby dobrze wiedzieć, ile powinniśmy ważyć? Cóż, możemy poznać taką normę. Byłoby to dokładnie tyle, ile ważymy, kiedy ubrani w samą bieliznę stajemy przed lustrem sięgającym podłogi i patrząc na siebie akceptujemy swoją sylwetkę. Jest to tyle, ile ważymy, kiedy możemy wstać rano całkowicie wypoczętymi i tryskającymi energią.

Jedzenie jest jak paliwo wlewane do baku. Jeśli wlejemy złe paliwo, albo nie pojedziemy albo zepsujemy samochód. Tak samo jest z nami, może tylko z tą różnicą, że nasz organizm dość długo radzi sobie z tym złym paliwem, jakiego mu dostarczamy. W końcu jednak nie daje rady go przerabiać i daje sygnały chorobowe.

Czasami słyszę zabawne skądinąd teksty, że na coś trzeba umrzeć, że w życiu jest tak niewiele przyjemności, więc po co sobie odmawiać kolejnego kawałka tortu czy kotleta, że takie życie w ascezie jest nudne i bezsensowne. Jeszcze do niedawna sama takie teksty wygłaszałam, ale coraz mniej mi się podobają.

Czy w życiu naprawdę nie ma większych przyjemności niż czekoladka, lody, kotlet?

Jest faktem, że doprowadzenie siebie do otyłości przebiega stopniowo i stosunkowo niezauważalnie. Gdyby dodatkowe dwanaście kilo i „opona” na brzuchu pojawiły się w ciągu jednej nocy, rano bylibyśmy w szoku. Uznalibyśmy to wówczas za jakąś chorobę, czyli dokładnie to, czym jest naprawdę otyłość, i z pewnością chcielibyśmy coś z tym zrobić.  Ale nasza droga do otyłości jest tak powolna, że nie przeżywamy żadnych gwałtownych zaskoczeń, nasze umysły stopniowo uczą się akceptować to, co widzą nasze oczy. Gdy już jesteśmy grubi i zdeformowani, nasz umysł dziwnie to akceptuje. I tu pojawia się druga strona medalu, gdy próbujemy pozbyć się zbędnych kilogramów postęp również może być stopniowy i można nie dostrzegać z dnia na dzień efektów.

Dlatego zapisywanie w regularnych odstępach czasu swojej wagi ma sens. Osiągnięcie każdej kolejnej, niższej wartości wywoła dodatkową motywację. Będzie można przeglądać wstecz swoje zapiski, aby zobaczyć, jak na przykład straciliśmy 6 kilo w dwa miesiące.

Pamiętam jak zbierałam wydruki z wagi przez pół roku i śledziłam w ten sposób postępy na bieżąco. Takie doświadczenie jest ogromną zachętą. Dodatkowa nagroda pojawi się w momencie, gdy zauważymy, że ubrania są luźne.

Osobiście nie zakładam sobie jakiegoś konkretnego terminu na zrzucenie tych moich kilku zbytecznych kilogramów, chciałabym uporać się z tym do lata, a więc czerwca. Czy miesiąc wystarczy? Jak nie będzie jakichś spektakularnych postępów, to zahaczę o lipiec. A co!? Nikt mnie przecież nie goni. W ciuchy wchodzę, może tylko są za mocno dopasowane, ale ludziom można się pokazać.

Pisząc o zmianie nawyków żywieniowych nie mogę abstrahować od swojego wieku. Metabolizm kobiety po 50-tce jest diametralnie inny niż kobiety 20-30 letnie. Dlatego jedząc to samo, nie schudniemy tak jakbyśmy miały lat 30, a nawet 40.

Każdy wiek ma swoje zalety i wady. Spowolniony metabolizm należy do tych wad, ale nie ma sensu się przejmować, wystarczy właściwe menu, które pokona i metabolizm i inne przypadłości wieku średniego. Dla przykładu podam jak wyglądało moje wczorajsze menu. Śniadanie tradycyjnie owocowe, tym razem ananas, banan. Na obiad śledź z octu, pomidor, brokuły. A na kolację migdały. Oczywiście ilości nie podaję, bo w moim sposobie odżywiania się ilości nie mają znaczenia i to jest bardzo duży tego plus 🙂

                                                         *

Pisząc notki na temat zdrowego odżywiania korzystam z książki Allana Carra „Prosta metoda jak skutecznie pozbyć się zbędnych kilogramów”.

Nawyki żywieniowe

Słodzę herbatę i kawę. Jedna łyżeczka, niby niedużo, ale jak się policzy ile herbat i kaw wypijam tygodniowo to trochę się tego uzbiera. Dlaczego nie mogę, nie potrafię zmienić tego nawyku? Nie wiem. Wystarczyłoby przestać słodzić i z czasem dojść do wniosku, że herbata z cukrem jest niedobra.

Koleżanka przestała słodzić jakiś czas temu i kiedy spróbowała herbaty z cukrem to ją odrzuciło.

Aby coś stało się nawykiem trzeba zacząć to robić, a potem być w tym robieniu systematycznym – to takie oczywiste. Gdybym przełamała barierę przed gorzką herbatą raz, potem drugi i dziesiąty, aż wreszcie tysięczny to nie wyobrażałabym sobie jej słodzenia.

W dzieciństwie nie znosiłam kapuśniaku, pamiętam jak wracając głodna ze szkoły na słowo kapuśniak reagowałam płaczem. Co takiego się stało, że mi się odmieniło i w swoim dorosłym życiu kapuśniaczek uwielbiam? Przecież moje kubki smakowe się nie zmieniły, jedyne co się zmieniło to moje nastawienie do tej zupy. Czyli wszystko dzieje się w głowie i dotyczy to naprawdę wielu dziedzin (seksu też).

Co zatem stoi na przeszkodzie, abyśmy polubili to, co zdrowe, a przestali lubić to co szkodliwe?

Pewnie w naszej głowie zamieszkał jakiś złośliwy chochlik, który lubi robić nam na złość. Nie chcemy zjeść ciastka, a nogi same idą do cukierni… Tak samo ma każdy uzależniony od czegokolwiek. Robi coś, czego robić nie chce.

Moje dywagacje nie dotyczą ludzi, którzy robią coś, bo chcą, a więc palą, piją i jedzą kaloryczne i śmieciowe jedzenie, bo sprawia im to radochę i przyjemność. Ja też przez większość swojego życia robiłam to samo. Jesteśmy wolni w swoich wyborach. Kiedy jednak przychodzi moment, w którym przestaje się chcieć, kiedy zdrowie szwankuje, kiedy z używek czy objadania się mamy więcej przykrości niż przyjemności, wtedy poszukujemy sposobu pozbycia się złych nawyków. Oczywiście jeszcze przez jakiś czas może nas ciągnąć do poprzedniego stylu życia. Mnie na przykład ciągnie do golonki, ale częściej o niej mówię niż realizuję ten swój kulinarny grzeszek. Mój sposób jedzenia zakłada margines (do 30 procent) pożywienia mniej zdrowego, więc naprawdę nie czuję tego samoograniczenia. Jem wszystko, co lubię i co jest smaczne i zdrowe, do tego nigdy nie czuję się głodna, bo owoców i warzyw można jeść dowolną ilość.

Przeglądając blogi o odchudzaniu trafiłam kiedyś na opis zmagań kobiety w zbliżonym do mojego wieku, która podeszła do zrzucania wagi naprawdę metodycznie. Co prawda miała do zrzucenia więcej niż ja, ale to nie jest najważniejsze. Śledząc jej zmagania, zwłaszcza jej jadłospis, doszłam do wniosku, że sama nie dałabym rady iść tym samym torem. Wydzielanie sobie porcji na jeden posiłek to nie jest dla mnie. Jedzenie zgodnie z zegarkiem też mi nie pasuje, bo jem, kiedy jestem głodna, a nie kiedy wybije konkretna godzina.

Co do głodu, ale takiego prawdziwego z burczeniem w brzuchu to my nie często doznajemy. A jakie smaczne jest jedzenie wówczas, kiedy człowiek porządnie zgłodnieje? Dlatego lubię być czasem głodna, to naprawdę fajny stan.

Wracając do nawyków żywieniowych. Kształtowane są one przez lata, w dzieciństwie w domu rodzinnym, na szkolnych stołówkach i w barach, a potem już samodzielnie … we własnej kuchni.

Aby się zdrowo odżywiać wystarczy więc zmienić złe nawyki i zastąpić je dobrymi, tylko tyle i aż tyle.

Większość jedzonych przez nas posiłków to wynik uwarunkowania, a nie świadomego wyboru. Nasze nawyki żywieniowe są częścią ogólniejszego wzoru kultury i wynikają nie tyle z naszych własnych wyborów, co z uwarunkowań będących dziełem naszych rodziców i cywilizacji, w której żyjemy. A nasza zachodnia cywilizacja w szczególności kształtowana jest przez pewien wzorzec konsumpcyjny, gdzie kluczowy jest motyw komercyjny.

Przyjrzyjmy się praniu mózgu w odniesieniu do pożywienia. Czy byłabym w stanie zjeść na przykład tłustego, soczystego, ruszającego się robaka i nie zwymiotować? Zapewne nie. A przecież wiele stworzeń, wliczając w to miliony ludzi, uznaje żywe robaki za przysmak. Również perspektywa zjedzenia końskiego czy psiego mięsa jest dla mnie odpychająca. Ale gdyby zawiązano mi oczy i podano dobrze przyprawioną pieczeń, byłabym w stanie odróżnić wołowinę od koniny czy mięsa z psa?

Ostatecznie wygląda na to, że można nam wmówić, iż dowolny rodzaj jedzenia ma dobry smak, albo wręcz odwrotnie, że smakuje paskudnie. Naszą rolą jest więc odwrócenie trwającego całe nasze życie procesu urabiania mózgu, co wymaga odwagi, inteligencji i wyobraźni.

 W notce korzystałam z książki Allana Carra „Prosta metoda jak skutecznie pozbyć się zbędnych kilogramów”.

Czas na wiosenne zrzucanie zbędnych kilogramów

Wraz z wiosną przyszła pora na lżejsze ciuszki, a w nich widać gołym okiem ślady po „zimowym śnie”, a więc wałeczki, oponki i zaokrąglenia. Jeśli ktoś ich nie ma albo mu nie przeszkadzają może dalej nie czytać 😉 Ja mam zamiar się z nimi uporać. Do zrzucenia jest 5-6 kg.

Od 2-3 lat staram się zdrowo odżywiać, czyli od czasu, kiedy postanowiłam nie brać leku (do końca życia) na obniżenie poziomu cholesterolu, tylko samej sobie z tym problemem poradzić. Osiągnęłam cel zbijając cholesterol do normy, czym zaskoczyłam nawet moją internistkę.

Tegoroczna zima dała się chyba we znaki wszystkim, mnie również, zwłaszcza margines jedzenia śmieciowego, który nie może wynosić więcej niż 30 procent, zdecydowanie u mnie wzrósł. Pozwalałam sobie na spaghetti, pierogi, lody, ciastka i cukierki. Sama się sobie dziwiłam skąd mi się wzięła chęć na słodycze, których jakąś szczególną pasjonatką nigdy nie byłam. No i lody, od których się wprost uzależniłam. Zaczęło się na początku grudnia od kosza słodkości otrzymanych od Darka. Było tego tyle i tak bardzo różnych, że nie mogłam się powstrzymać od spróbowania każdego. Kiedy wyczerpały się zapasy, czegoś mi zaczęło brakować, więc kupowałam a to cukierki, a to ciastka, nie mówiąc o bakaliach zjadanych w dużych ilościach. Lody mogłabym jeść codziennie, udawało mi się jednak zjadać je co 2-3 dni.

Dopóki chodziłam zaputana w ciepłe, obszerne swetry nie dostrzegałam wielkiej różnicy w swojej budowie. Chodząc na jogę w luźnych t-shirtach też zdawałam się nie dostrzegać oponki brzusznej. Tylko zakładając jeansy czułam, że coraz trudniej mi je zapiąć. Przyszedł jednak dzień, kiedy klapki spadły mi z oczu i zobaczyłam rzeczy takimi, jakie są, a więc za dużo ciała. Od tego dnia nie patrzę już na cukierki czy lody łakomym wzrokiem, po prostu przestały dla mnie istnieć. Ze zdziwieniem wspominam moje niedzielne popołudnia ciastkowo-lodowe. Po prostu nie mam już na takie rzeczy smaka. W ten sposób najważniejszy problem mam z głowy. Nie będę się samoograniczać, katować, marzyć o dniu, kiedy znów będę mogła sięgnąć po ulubiony deser. Diety nie mają prawa działać – twierdzi mój guru Allan Carr w książce „Prosty sposób jak skutecznie zgubić zbędne kilogramy”. Dlatego ja nie będę żadnej diety stosować, choćby z tego powodu, że nie znoszę reżimów, nie lubię coś musieć. Dieta to jakiś plan, a ja wolę jeść bez planu, tylko wtedy, gdy jestem głodna i tylko to, co jest zdrowe i to, co lubię. Poza tym stosowanie diety zakrawa na schizofrenię; część twojego mózgu mówi ci: „jestem za gruba, mam kłopoty ze zdrowiem, nie mogę zapiąć spodni”, natomiast druga część mówi w tym samym czasie: „naprawdę strasznie chcę zjeść to ciastko z kremem”. To właśnie ten konflikt woli – takie mocowanie się w sobie bez końca. Jedna część mózgu zwycięża i jest to najczęściej ta, która chciała zjeść ciastko.;-)

Może w tym miejscu zacytują, co o dietach pisze mój guru:

„Diety ograniczają! Stosując je nie można już jeść tyle i tego, co chciałoby się jeść.

Kiedy nie jesteś na diecie możesz jeść wszystko to, co chcesz i kiedy chcesz. Przemiana materii nie dominuje w twoim życiu; jest po prostu jakąś jego częścią, zazwyczaj przyjemną. W chwili, gdy mówisz sobie: „Muszę jeść mniej, albo nie jeść tego, co jadłem dotychczas”, zaczyna się jakieś poświęcenie. Będziesz się czuł tak, jakby ci coś odebrano, będziesz nieszczęśliwy, bo jedzenie nie straci przecież dla ciebie wartości. Przeciwnie, stanie się wielokrotnie bardziej kuszące, a im większą będzie miało dla ciebie wartość, tym bardziej będziesz cierpiał i tym bardziej nieszczęśliwy będziesz się sobie wydawał. Stwarzasz w ten sposób niekończący się ciąg przyczyn i skutków, prawie identyczny z tym, który pojawia się, gdy palacze próbują używać siły woli dla wyjścia z nałogu.  Prędzej czy później twoja determinacja się wyczerpie i wrócisz do obżerania się. Gdy jesteś na diecie, cały czas jesteś głodny, a całe twoje życie jest zdominowane przez myśl o kolejnym posiłku. Czujesz się nieszczęśliwy, bo nie wolno ci jeść, a gdy w końcu nadchodzi czas upragnionego posiłku, dalej jesteś nieszczęśliwy, bo albo nie wolno ci zjeść tak dużo, jakbyś chciał, albo musisz jeść coś, czego nie lubisz, albo też, najczęściej, masz poczucie winy, bo jesz więcej, niż pozwala ci dieta.

Kiedy nie jesteś na żadnej diecie, możesz sobie pozwolić na niedokończenie posiłku lub nawet możesz z niego całkowicie zrezygnować bez poczucia wielkiej straty. Ale rezygnując z posiłku podczas diety dopisujesz sobie swoją stratę do rachunku i obiecujesz wyrównać ten rachunek podczas następnego posiłku. Będąc na diecie nigdy nie jesz mniej kalorii, niż twoja dieta pozwala, natomiast bardzo często jesz ich więcej. Powszechnie znanym zjawiskiem jest to, iż większość prób zastosowania diety kończy się tym, że człowiek na dłuższą metę raczej przybiera na wadze, choć zamierzał schudnąć. Jeśli dobrze przeanalizować psychologiczny aspekt stosowania diety, okazuje się to nie być wielkim zaskoczeniem. I nawet, jeśli posiadasz niezwykłą siłę woli i determinację, żeby rzeczywiście surowo przestrzegać swojej diety i w końcu dojdziesz do założonej przez siebie wagi – co wtedy? Twoja dieta właśnie dobiegła końca, więc prawdopodobnie wrócisz do swych dawnych nawyków żywieniowych. I uwaga, niespodzianka! Zanim się spostrzeżesz, będziesz ważył znów ryle samo, ile ważyłeś przed rozpoczęciem odchudzania! No i tygodnie ciężkiej pracy, niedosytu i poczucia krzywdy, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, pójdą na marne w ciągu kilku dni.

Powiedzmy sobie szczerze – jedyne, co osiągniemy przy pomocy „diety” to spowodowanie, że jedzenie wyda nam się cenniejsze i jeszcze bardziej kuszące, a nasze odżywianie się zamienimy w koszmar. I właśnie to uczucie pozbawiania się czegoś, poczucie nieszczęścia i ponoszenia porażki, które towarzyszy „diecie”, powoduje, że tak bardzo boimy się myśli, iż trzeba by zacząć walczyć z nadwagą. Przyjmijcie to do wiadomości: DIETY NIE MAJĄ PRAWA DZIAŁAĆ. Prawdziwym problemem są nasze nawyki żywieniowe. Otóż to: powinniśmy zacząć zmieniać nasze nawyki żywieniowe”.

I o to właśnie chodzi. Ale o tych nawykach, które staram się stosować następnym razem.

C.D.N

Czy ludzie się zmieniają?

Koleżanka ma problemy z mężem. Po kilkunastu latach całkiem dobrego związku dopadł ich kryzys. Dlaczego? Kasia ma wobec męża wiele zarzutów, a to nie naprawił drzwi, choć wciąż mu o tym przypomina, a to nie kupił jej prezentu na urodziny takiego „od serca” tylko standardowe jak co roku perfumy. Kiedy pytam, czy takie zachowania są czymś nowym to okazuje się, że on zawsze taki był, zawsze trzeba mu było ciosać kołki na głowie, aby coś zrobił, nigdy też nie kupił jej sensownego prezentu.

Wniosek z tego płynie oczywisty, że to nie on się zmienił. To jej zaczęło przeszkadzać to, czego kiedyś albo nie zauważała albo tolerowała. Kiedy w związku dominuje uczucie i namiętność wtedy inne bardziej przyziemne sprawy schodzą na dalszy plan. Kiedy temperatura uczuć wygasa wtedy partnerzy stają przed sprawdzianem z dopasowania, przyjaźni, wzajemnego szacunku, tolerancji, lojalności, etc.

A czy Kasia się zmieniła? Myślę, że też nie. Zmieniły się tylko jej priorytety w związku, a może po prostu klapki spadły jej z oczu.

Ludzie się nie zmieniają – tak twierdzę na podstawie obserwacji innych ludzi, ale też na własnym przykładzie. Coś w nas jest stałego. Nazwijmy to charakterem.

Są ludzie weseli z natury, tacy, którzy w każdej sytuacji znajdą pozytywną stronę. Zdarza się oczywiście, że i tacy ludzie mają przejściowe problemy, a nawet okresy gorszego nastroju czy depresji, ale ich prawdziwa natura zawsze zwycięży.

Są ludzie z natury depresyjni, marudni, są ludzie nerwowi i nieprzyjemni w obyciu. Nie znaczy to jednak, że są to ludzie źli. Gdzieś tam w środku mogą mieć duże pokłady dobroci i troski o innych. Takim ludziom też zdarzają się lepsze momenty, kiedy pod wpływem jakiegoś wydarzenia czy np. miłości są w stanie nieco zmienić swoje nastawienie do życia. Ale i w przypadku takich ludzi ich prawdziwa natura daje o sobie znać. Ludzie zgorzkniali po przebytym romansie, który na jakiś czas dodał im skrzydeł, wracają do swojej cierpiętniczej miny.

Tak już jest. Ta nasza prawdziwa natura jest silniejsza niż wszystko. Skąd się ta prawdziwa natura wzięła? Pewnie z uwarunkowań genetycznych i wychowania. Nie ma co się oszukiwać, dziedziczymy charaktery naszych rodziców. Dużo w nas jest z nich, nie trzeba być dobrym obserwatorem, aby to zauważyć.

A może nad naszym charakterem da się pracować? Z pewnością tak. Najlepszym dowodem na poparcie tej tezy jest przemiana grzeszników w świętych. A co z resocjalizacją? Zdarza się oczywiście, że zbrodniarz, złodziej, kryminalista różnej maści po wielu latach odosobnienia, opuszcza mury więzienia i rozpoczyna nowe, lepsze życie. Można tylko dywagować, jaki związek z naszym charakterem ma dokonanie czynu zagrożonego karą? Bywa przecież nader często, że ludzie z natury spokojni sięgają po broń i zabijają, a potem wszyscy zachodzą w głowę, jak to było możliwe. Człowiek z natury dobry i spokojny może więc dokonać makabrycznego czynu, a człowiek z natury zły może wznieść się na wyżyny empatii ratując np. dziecko z płonącego domu. Ale to już jest wchodzenie w naturę dobra i zła, a więc inna bajka niż charakter rozumiany przeze mnie jako sposób bycia.

Każdy z nas lubi ludzi spokojnych i życzliwych, po prostu fajnych i uśmiechniętych. Z takimi ludźmi chcemy przebywać i przyjaźnić się. Myślę, że wielu malkontentów  zazdrości im (sama też się do tej kategorii niestety zaliczam) i chciałoby zmienić swoje nastawienie do życia i do ludzi. Szukanie dziury w całym to naprawdę stresujące i mało opłacalne zajęcie, ale ten typ tak ma i już. Można sobie próbować racjonalnie tłumaczyć, że zamartwianie się czy pokazywanie się ludziom z nosem zawieszonym na kwintę nic dobrego nam nie przyniesie, jednak prawdziwa natura zawsze zwycięży.

Mam w firmie trudną jednostkę, która od czasu do czasu wpada w furię, krzyczy, a może nawet wrzeszczy, choć sprawa zazwyczaj nie jest tego warta. Ktoś niezorientowany może pomyśleć, że owa jednostka krzyczy na współpracowników. Najczęściej jednak ona się zaperza z powodu problemu zawodowego. Większość ludzi nie lubi krzyku, nie lubimy podniesionego głosu, który nieodłącznie kojarzy się nam albo z surowym rodzicem, albo nauczycielem. Kiedy słuchasz krzyku, choć wiesz, że ktoś nie krzyczy na ciebie, ale tak w ogóle, to jednak odbierasz to osobiście, człowiek się cofa, zamyka, ucieka… a nawet obraża się. Zdarzało mi się wspomnianej jednostce zwracać uwagę, aby obniżyła głos o kilka tonów, niestety nie zawsze spotykało się to z pozytywnym odzewem, a nawet wywoływało reakcję odwrotną od zamierzonej. I jak sobie radzić z taką zołzą w pracy? Przecież trzeba z nią codziennie rozmawiać i dzielić się obowiązkami. Można tłumaczyć albo obrażać się. Tłumaczenie nic nie daje. Obrażanie się ma tę wadę, że atmosfera robi się jeszcze gorsza, a krzyki jak były tak nadal są. Można pójść do szefa i ponarzekać (poskarżyć się?). Tego też próbowałam, ale nic nie wskórałam. Zołza jest niezastąpioną pracoholiczką, a szef kocha takich pracowników, którzy zachowują się tak, jakby nie mieli życia prywatnego i są gotowi spędzać w biurze nawet noce. Zrozumiałam, że próba wywarcia presji na jednostkę poprzez szefa jest z góry skazana na porażkę. Czasem myślałam, że może coś ze mną jest nie tak, skoro tak źle toleruję krzykliwy sposób jej pracy. Przekonałam się jednak, że to nie ja mam problem. Znajomi z innych firm, którzy z jednostką mieli do czynienia, dawali mi wielokrotnie do zrozumienia, że bardzo mi współczują. Jednak moja pracowa jednostka ma też drugą twarz. Jest to dobra, przyzwoita i koleżeńska kobieta o imieniu Renata. Był taki moment, że potrzebowałam wsparcia, ludzkiego odruchu. Ci, od których spodziewałam się takie wsparcie otrzymać nieco mnie rozczarowali, natomiast na wysokości zadania stanęli inni, między innymi Renata. Od tego czasu coś się w moim postrzeganiu Renaty zmieniło. Ona się nie zmieniła, nadal jest furiatką nie do zniesienia. Ale ja zmieniłam swoje podejście do niej. Nadal wkurza mnie jej podniesiony głos, ale nie biorę już tego krzyku do siebie, można obrazowo to określić, że negatywne emocje wyrzucane przez Renatę odbijam jak piłeczkę ping-pongową od siebie. Pozwala mi to zachować dystans i nie stresować się.

Reasumując, innych nie możemy zmienić, możemy zmienić tylko siebie. Takie hasło zawsze mi przyświecało. Nie znaczy to jednak, że moja teza o tym, że ludzie się nie zmieniają legła w ten sposób w gruzach. Hasło powyższe interpretuję w ten sposób, że możemy się nauczyć radzić z innymi, z ich wadami, a to przecież nie jest zmiana nas samych, a tylko naszego podejścia do innych.