Archiwa miesięczne: Czerwiec 2013

Ostre cięcie

Tym razem moja fryzjerka poszła na całość. Kiedy byłam u niej wczesną wiosną i dałam jej szansę dokonania radykalnych zmian fryzury i długości włosów, nie skorzystała z tego. Może obawiała się mojej reakcji? Niby taka odważna, ale wolała nie ryzykować.

Przed tygodniem zmiana się dokonała i mam teraz krótkie włosy.

Kiedy ja takie włosy miałam? Pamiętam, że jak szłam do Pierwszej Komunii były podobne. Może trochę więcej ich było, ale słabiutkie, cienkie i delikatne były zawsze. Patrzę z zazdrością na kobiety z bujnymi czuprynami. Wystarczy, że taka jedna z drugą umyje głowę i nawet układać fryzury nie musi, bo jeśli jest dobrze ostrzyżona to włosy same się układają. Natura nam je dała lub poskąpiła, a właściwie rodzice. W mojej rodzinie gęste czupryny raczej się nie zdarzają.

Nie da się słabych włosów (z natury) zamienić na mocne i gęste. Nie wierzę w żadne cudowne mikstury. Wierzę trochę w odpowiednią dietę i minimalizowanie szkodliwych zabiegów fryzjerskich. Kiedyś, dawno temu nosiło się „trwałą”. Sama też swoje biedne, proste włosy próbowałam zmusić do kręcenia się. Efekt przez kilka miesięcy był zadowalający, ale potem trzeba było przez co najmniej rok ścinać zniszczone końcówki.

Wróćmy do teraźniejszości.

W nowym wydaniu pokazałam się najpierw dwóm przyjaciółkom. Jedna już wcześniej uprzedzała, że krótkich włosów u kobiet nie lubi, wiec mojego kroku nie pochwala, a nawet próbowała mnie od tego pomysłu odwieść. Poinformowała mnie, że „mężczyźni wolą kobiety z dłuższymi włosami”, czytaj: nie lubią tych w krótkich? Pomyślałam sobie, a co mnie obchodzi to, co lubi jeden z drugim, to ja mam lubić siebie w takim krótszym wydaniu i tyle. Poza tym nie jestem teraz na etapie uwodzenia jakiegokolwiek przedstawiciela płci przeciwnej, a nawet gdyby ktoś się trafił, to nie sądzę, aby to fryzura zdecydowała o dalszym ciągu. Druga przyjaciółka zaraz na wejściu stwierdziła, że źle w tej fryzurze wyglądam. Krótko i na temat, więc nie wracałam już w dalszej rozmowie do tego wątku, nie próbowałam od niej uzyskać jakichś bardziej szczegółowych argumentów. W jej oczach jest mi nieładnie i musiałam ten pogląd przyjąć do wiadomości, a może raczej przełknąć, aczkolwiek przyszło mi do głowy, że od przyjaciółki to bym chyba wolała jakąś delikatniejszą krytykę, a jeśli już to z zastrzeżeniem „skoro Tobie się podoba to ok., bo przecież to Ty masz się w tej fryzurze dobrze czuć”.

No właśnie. Ja czuję się bardzo dobrze z krótką czuprynką. Wypada dodać, że i kolor zrobiłam i jest wyjątkowo trafiony, więc i fryzurka zyskała na atrakcyjności.

Suszenie i modelowanie włosów zajmuje mi teraz 5-10 minut poranka. Zakupiłam profesjonalny, dobry i drogi spray do układania takich delikatnych włosków jak moje, co też przekłada się na ich wygląd.

Reasumując, czuję się w nowej fryzurze dobrze, lubię siebie taką. Z przyjemnością patrzę w lustro, bo widzę na głowie „porządek” i sympatyczną twarz.

Cieszę się, że zdecydowałam się na zmianę, bo dobrze mi to zrobiło. Nie potrzebuję jakiejś szczególnej akceptacji dla swojego nowego image ze strony bliższych i dalszych znajomych, aczkolwiek z przyjemnością słuchałam komplementów koleżanek z pracy, które wyraziły aplauz (nie wierzę, aby wszystkie były nieszczere), a szef pozwolił sobie na stwierdzenie, że ubyło mi z 10 lat (dzięki fryzurce oczywiście).
I rzeczywiście, czuję się młodsza i jakaś taka fajniejsza. Dobra, kończę już, bo w samozachwyt wpadnę 😉

Spóźniona kochanka

Szalona kobieta – pomyślałam czytając notkę wydawnictwa, zanim jeszcze zdecydowałam się na zakup tej pozycji.

Próbuję sobie przypomnieć szaleństwa, jakie zdarzyło mi się popełnić i przyznam, że nie jest to jakiś imponujący katalog zdarzeń… zwłaszcza w kontekście spraw damsko-męskich to ja się zbytnio nie wyszalałam. Nie wiem nawet, czy niektóre moje zachowania z przeszłości zasługują na miano szaleństw (np. randka z młodszym o 10 lat mężczyzną)? Ale czy istnieje definicja szaleństwa? Dla jednej osoby coś może być szaleństwem, a dla drugiej jest normalnością, wręcz codziennością.

Przyszły mi takie refleksje do głowy w trakcie lektury książki „Spóźniona kochanka” (Jane Juska). Jestem dopiero na półmetku książki więc nie będę jej szczegółowo recenzować, mogę jedynie stwierdzić, że choć temat lekki i przyjemny to treść skłania do refleksji poważniejszego kalibru, a co jeszcze ważniejsze, nie obraża mojej inteligencji w porównaniu choćby z różnymi odsłonami „Greya”, której to pozycji nie zamierzam nawet tknąć.

„Spóźniona kochanka” to dość wiekowa pani, która zamieszcza w gazecie ogłoszenie: „Zanim w marcu skończę 67 lat, chciałabym nacieszyć się seksem z mężczyzną, który mi się spodoba”. Ku jej zaskoczeniu anons spotyka się z olbrzymim odzewem. Do tego stopnia, że musi wziąć urlop, by znaleźć czas na spotkania z piszącymi do niej mężczyznami. Książka jest zabawna i  szczera, pełno w niej obyczajowych obserwacji, choć reklamowana głównie jako książka o seksualnych perypetiach dojrzałej kobiety, z przesłaniem, że na ważne życiowe zmiany nigdy nie jest za późno.

No właśnie, czy na pewno nie jest „za późno”? Czy może jednak istnieje jakaś granica, kiedy seksualne harce stają się już … szaleństwem ( a może czymś nawet lekko niesmacznym)?

Kiedy natrafiłam na fragment pierwszej rozbieranej randki „spóźnionej kochanki” z 82-latkiem nie mogłam sobie tego jakoś wyobrazić, choć z opisu wnosząc wszystko odbyło się całkiem normalnie i … sprawnie. A może wolałam sobie tego nie wyobrażać.

No cóż, starzejemy się wszyscy. Ciało staje się pomarszczone i mało apetyczne. Bardzo trudno zaakceptować w sobie te zmiany, a co dopiero u drugiej osoby. Może mężczyźni nie przywiązują takiej wagi do wyglądu jak my-kobiety. Znałam wielu takich, którzy nie mieli żadnych kompleksów, choć mieliby ku temu podstawy. My jesteśmy wobec siebie bardziej krytyczne, nawet wtedy, gdy obiektywnie niesposób się do czegokolwiek przyczepić.

Wracając do szaleństw „spóźnionej kochanki”, to doszłam do wniosku, że podziwiam ją, bo pokazanie nagiego ciała (zwłaszcza nowemu partnerowi)  staje się z wiekiem coraz trudniejsze i wymaga nie lada odwagi, a może … odporności psychicznej, bo narażamy się na odrzucenie. Na jednej z pierwszych randek „spóźniona kochanka” słyszy „nie podniecasz mnie”, co bardzo ją dołuje i zniechęca na jakiś czas do dalszych poszukiwań. Nie poddaje się jednak i próbuje dalej, ja dotarłam – jak na razie – do etapu 72-letniego pisarza, z którym seks okazał się bardzo udany, gorzej z innymi aspektami jego osobowości.

Nie będę jednak zdradzać dalszych szczegółów, bo jak ktoś chce to sam przeczyta. Moim zdaniem warto po tę książkę sięgnąć. We mnie tchnęła optymizm, choćby dlatego, że do wieku bohaterki mam jeszcze sporo czasu, aby się wyszaleć 😉

Do tanga trzeba dwojga…

Zakończyłam kurs taneczny przed czasem…

Mój partner Adam musiał udać się w dość długą i odległą delegację, o czym wcześniej mnie uprzedzał. Dawał mi nawet do zrozumienia, że powinnam już wcześniej rozglądać się za jakimś zmiennikiem, a raczej zamiennikiem. Łatwe to nie było, bo jak swego czasu pisałam, znalezienie partnera, nawet do tańca graniczy z cudem.

Adam był ok. Odpowiadał mi i wzrostem, i usposobieniem, i nawet poziomem swoich tanecznych umiejętności. Poza tym był (jest?) sympatyczny i … mieszka blisko, a więc podwoził mnie po zajęciach pod dom, co też nie było bez znaczenia.

Traktowałam go wyłącznie jako partnera do tańca i on mnie również, aczkolwiek nie miałam nic przeciwko poza tanecznym relacjom. Wydawało mi się nawet, że moglibyśmy się zakolegować. Ale… do tanga trzeba…

Próbowałam zasugerować mu kiedyś wyjście do klubu na tańce, akurat w naszej okolicy. Uznał, że to jeszcze za wcześnie, aby pokazywać nasze skromne możliwości publiczności. Kiedy miał wyjechać sugerowałam, aby koniecznie po powrocie dał znak życia. Po powrocie z delegacji przysłał smsa. Po jakimś czasie zadzwoniłam, pytając czy ma plany taneczne? Jeszcze nie wiedział. Miał odezwać się w tej sprawie za miesiąc. Nie zadzwonił. Wysłałam maila. Zadzwonił. Stwierdził, że jeśli wróci na kurs to dopiero za pół roku. A tak w ogóle to nie ma sensu, żebym na niego czekała. Z dobrego serca oczywiście sugerował mi, abym wróciła na kurs poszukując nowego partnera. Poczułam się trochę tak, jakbym się narzucała i postanowiłam odpuścić. Nikogo nie można zmusić do tańca, do przyjaźni, do miłości…

Owszem, miałam w planach powrót na kurs i zapewne w jakimś sensie zafiksowałam się na Adamie, uznając, że najlepszy byłby powrót razem z nim, bo…. już się znamy, już się do siebie przyzwyczailiśmy, etc. Chyba nie do końca brałam pod uwagę to, czego on chce. Czasami sądzimy, że inni ludzie muszą (powinni) mieć podobny pogląd na jakąś kwestię, bo wydaje nam się oczywista. Problem w tym, że oczywista bywa dla nas. Dla Adama nowa partnerka na kursie to żaden problem, wróci, kiedy zechce i w każdym czasie. Szkoły tańca cierpią na brak mężczyzn, a nadpodaż kobiet. Dla mnie jest to już problem, aczkolwiek… czy tak być musi? Przecież czas mnie nie goni. Instruktorka tańca była przemiła. Nowy kurs można zacząć w dowolnym miesiącu. Wyślę do pani Dorotki maila, aby miała na uwadze moją gotowość do kontynuowania. Szanse zawsze jakieś są, chociaż przed wyjazdem Adama też sugerowałam instruktorce, że na czas jego wyjazdu chętnie wpadnę w jakieś inne mocne, męskie ramiona. Nie odezwała się, a to znaczy, że nikogo nie znalazła.

No cóż, muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcę kontynuować naukę tańca czy nie. To jest podstawowa kwestia, a drugorzędne pozostaje, z kim miałabym to robić. Drugorzędne, ale przecież nie bez znaczenia.