… wypadałoby coś napisać. Obiło mi się o uszy, że po dwóch latach braku wpisów na blogu, jest on usuwany przez administratora. Prawda to, czy kłamstwo, ważne, że taka perspektywa zmobilizowała mnie do działania.
Czytałam niedawno wywiad ze znanym reżyserem Kazimierzem Kutzem, człowiekiem już dość wiekowym (88 l.), który pisze felietony do gazety i bardzo sobie ten obowiązek chwali. Godne podziwu. „To cotygodniowe pisanie nie pozwala mi skapcanieć, mam wymuszony wysiłek intelektualny, a ciało się podporządkowuje”- mówi K. Kutz. Słowo klucz to „musieć”. Gdybym podjęła takie zobowiązanie, że każdego tygodnia mam oddać tekst „do druku” i jeszcze dostałabym za niego honorarium, to zapewne wywiązywałabym się z takiego obowiązku. Większość z nas tak ma. Jak mus to mus. Pamiętam z czasów studenckich, jak trudno było zebrać się do nauki przed egzaminem i jak mocno mobilizował zbliżający się termin. Praktyką było zakuwanie w ostatnią przedegzaminową noc, czego skutki bywały różne. Najlepiej byłoby uczyć się systematycznie, wtedy i wiedza ma szansę ugruntować się w głowie, i przed egzaminem nie trzeba się spinać zarywając noce. Oczywiście każdy zna takie mądre rady, ale większość ich nie stosuje. Obowiązek to takie zło konieczne, choć nie dla wszystkich. Są ludzie, dla których praca jest jednocześnie pasją, przyjemnością i Bóg wie czym jeszcze. Tylko takim pozazdrościć, bo przecież większość z nas niechętnie zrywa się bladym świtem i gdyby nie „poczucie obowiązku” zostalibyśmy w domowych pieleszach. Nawet jeśli dobrze oceniamy nasze samopoczucie w pracy. Okazuje się, że siedmiu na dziesięciu zatrudnionych Polaków deklaruje, że w pracy czuje się dobrze. Daje nam to trzecie miejsce w Europie, zaraz za Niemcami i Brytyjczykami. Trochę mnie te wyniki raportu Edenred-Ipsos „Barometr pracownika: samopoczucie i motywacja pracowników” zaskoczyły. A jeszcze większe zdziwienie wywołało stwierdzenie z tych samych badań, że mimo rutynowego podejścia do obowiązków i słabo ocenianego poziomu zarobków lubimy przychodzić pracy. Przyjemność z tego faktu odczuwa 63% Polaków. Doprawdy? Zapewne każdy ocenia po sobie. Gdybym takie badanie zrobiła wśród swoich bliższych i dalszych znajomych z grupy docelowej 50+, wyniki byłyby chyba inne. Może to syndrom wypalenia zawodowego, zmęczenia, że wiele znanych mi osób nie okazuje entuzjazmu na widok budynku swojej firmy.
Zostawmy jednak pracę, bo to jest całkiem insza inszość. A co z obowiązkami, które narzucamy sobie sami? Czy można je w ogóle tak nazywać, skoro nikt nas z nich nie rozlicza? Choćby taka codzienna gimnastyka. Ile razy obiecujemy sobie, że już od jutra będziemy robić brzuszki, pompki, albo inne figury i wciąż nic nam z tego nie wychodzi. Inaczej jest z gimnastyką… zinstytucjonalizowaną. Przynajmniej w moim przypadku to działa. Dwa razy w tygodniu chodzę na ćwiczenia na kręgosłup w grupie 10-20 kobiet w bardzo różnym wieku i o różnej sprawności. Bez względu na samopoczucie, pogodę i inne rzeczy, dzięki którym mogłabym się od ćwiczeń wymigać, idę. Czasami naprawdę nie mam ochoty, ale idę. Gdybym nie poszła z czystego lenistwa czułabym się bardzo źle, sama ze sobą. Obserwuję inne dziewczyny z grupy, niektóre pojawiają się i znikają, inne chodzą w kratkę, a jeszcze inne jak ja, systematycznie ćwiczą. I nie ma większego znaczenia, że za zajęcia płacę. Mam akurat bardzo korzystne warunki dzięki karcie sportowej. Po prostu wiem, że te ćwiczenia są mi potrzebne i nie ma zmiłuj.
A czy pisanie bloga jest mi potrzebne? Może sobie tę przyjemność zostawić na czas … emerytury, kiedy to ćwiczenia dla mózgu będą tak samo niezbędne jak ćwiczenia na kręgosłup? Pomyślę o tym, a na razie spróbuję narzucić sobie obowiązek skrobnięcia notki minimum raz w miesiącu, aby nie…. skapcanieć.