Archiwa miesięczne: Lipiec 2017

Dzidzia-piernik, czyli jak się nie ubierać…

Kolega przysłał mi zdjęcia ze swojego urlopowego wyjazdu, na którym miałam odnaleźć aktualną „kobietę jego życia”. Na zdjęciu było kilka kobiet w wieku zbliżonym do pięćdziesiątki. Na jedną z pań zwróciłam szczególną uwagę, bo na pierwszy rzut oka wyglądała na zdecydowanie młodszą od innych pań z towarzystwa. Przyjrzałam się dokładniej i doszłam do wniosku, że to chyba typowa „dzidzia-piernik”, czyli kobieta dojrzała ubierająca się jak … młódka. Owa pani miała bardzo obcisłe jeansy z szerokim paskiem z klamrą, różową, lekko falbaniastą bluzkę z odsłoniętym ramieniem i … czarnym ramiączkiem i jeszcze kilka drobiazgów, które do takich, a nie innych skojarzeń mnie skłoniły. 

Następnego dnia kolega przysłał mi znów kilka zdjęć, na których ponownie odnalazłam ową panią, tym razem w kwiaciastej sukience mini, wyjątkowo krótkim mini. Pomyślałam, że widocznie pani taki styl odpowiada, ma do tego prawo i nie musi przejmować się tym, że ktoś o niej powie „dzidzia-piernik”. Osobiście jednak staram się takiego stylu unikać i ubierać tak, aby na powyższe określenie nie zasłużyć, czyli … stosownie do wieku, chociaż w miarę nowocześnie. Są przecież ubrania ponadczasowe, eleganckie bez względu na wiek. Promotorką takiego stylu wśród dojrzałych Polek jest Krystyna Bałakier, na której bloga często zaglądam i zachęcam do tego znajome kobiety.

Na swojej modowej drodze unikania stylu „dzidzi-piernik” dostrzegam dwie rafy, które staram się z różnym skutkiem omijać. Pierwsza z nich to moje … młodsze koleżanki. Mam takie dwie 30+, z którymi często wybieram się na zakupowe szaleństwa, i zdarza mi się zapomnieć, że nie jesteśmy równolatkami i to, co one kupują niekoniecznie pasuje do mnie i odwrotnie. One kupują dziurawe i wygniecione spodnie, na które ja nawet spojrzeć nie chcę 🙂 One odkrywają ramiona i plecy, a ja szukam czegoś, co ładnie je zakryje. Różnimy się oczywiście w preferencjach, ale zdarza mi się … zaszaleć kupując coś, co dziewczynom się podoba, a ja mam potem wątpliwości, czy na pewno będę w tym wyglądać wystarczająco … dojrzale. Np. dziewczyny namawiają mnie do założenia trampek do sukienki, a ja wciąż nie mogę się na taką … ekstrawagancję zdobyć.

Drugi problem sprowadza się do pojemnej szafy skrywającej w swoich czeluściach ubrania sprzed 5, 10, a nawet 20 lat, które wyjątkowo lubię, a które albo już mi nie pasują, albo w jakiś niewyjaśniony sposób zbiegły się w sobie. 🙂

Kiedy patrzę na kobietę ze zdjęć przesłanych przez kolegą, to myślę, że być może wpadła w pułapkę pojemnej szafy i zakłada rzeczy kupione przed wieloma laty. A może po prostu zawsze nosiła się młodzieżowo i trudno jej pogodzić się z faktem, że czas biegnie nieubłaganie i kiedyś taki styl przestaje wyglądać …apetycznie.

Z jednej strony jestem zwolenniczką modowej wolności, z drugiej nie przepadam za skrajnościami, najlepszy jest jak zwykle „złoty środek”.

Ps. Zainteresowanym tematem polecam tekst Krystyny Bałakier pt. Jak nie zostać dzidzią piernik.

Zacząć od nowa…

Każdy kiedyś zaczynał … od nowa. Nowa szkoła, nowa praca, nowe miejsce zamieszkania, nowy związek, a często po prostu nowe życie. Niektórzy zapewne robili to w swoim życiu wielokrotnie, może lubią zmiany, a może po prostu tak im się życie układa. Mnie chodzi o zaczynanie od nowa w pełnym tego słowa znaczeniu. Po prostu wychodzisz z domu z walizką, w której masz cały swój dobytek. Zostawiasz w tyle całe swoje dotychczasowe życie, w tym partnera, z którym spędziłaś ileś tam lat. W tym sensie sama zaczynałam od nowa tylko raz i wystarczy.

Zainspirowana historiami kobiet, których blogi miałam ostatnio okazję poczytać, a także swoimi własnymi doświadczeniami, postanowiłam wrócić myślami do tych szczególnych dni w moim życiu, z pewnością przełomowych. Może kiedyś w tym miejscu o nich wspominałam, choć nie jestem zwolenniczką grzebania się w przeszłości, ani nie przeceniam waloru terapeutycznego takich wynurzeń. A jednak czasem warto do wspomnień wrócić, aby spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy niż rok, 5, czy 10 lat temu.

A było to tak… Miałam 35 lat, męża, pracę, lokum, gdzie czułam się gospodynią pełną gębą. Patrząc z boku prowadziłam całkiem fajne życie. Ale przyszedł taki dzień, że została mi z tego jedynie skromnie wynagradzana praca. Pamiętam jak stojąc na przystanku autobusowym i trzymając torbę podróżną w ręku, wiedziałam, że już nigdy w to miejsce nie wrócę. Po raz pierwszy byłam tego pewna. Bo wcześniej podejmowałam próby odejścia nie raz. Zdarzyło mi się nawet wynająć i opłacać pokój przez kilka miesięcy, aby następnie stwierdzić, że to nie ten moment, że jeszcze do odejścia nie dojrzałam. Każdy ma swój punkt krytyczny. Kiedy słyszę apele skierowane do kobiet tkwiących w toksycznych związkach, aby uciekały jak najdalej, to sobie myślę: jak to łatwo powiedzieć. Trzeba to przeżyć, aby wiedzieć, co się wtedy z człowiekiem dzieje. Dla mnie najlepszym słowem opisującym ten stan jest hibernacja, emocjonalna i fizyczna. Niby żyjesz, niby funkcjonujesz, ale jakby to nie było Twoje życie, jakbyś grała rolę w jakimś podrzędnym filmie. Nie możesz podjąć żadnej decyzji, bo czujesz się sparaliżowana. Wiesz, że coś jest nie tak, że to coś złego, że powinnaś coś z tym zrobić, ale jeszcze nie widzisz światełka w tunelu i tkwisz w tym wszystkim siłą bezwładności. Słowa tracą swoje prawdziwe znaczenie, uczucia nie mogą dojść do głosu. Jest z Tobą coraz gorzej, cierpisz na bezsenność, jesz albo za dużo, albo za mało, palisz jak smok, czasami pijesz za dużo, aby w ogóle przestać cokolwiek czuć. Błędne koło.

I nadchodzi ten dzień, kiedy odchodzisz. Mniejsza o ten ostateczny impuls. Dla jednej kobiety to będzie kolejna nieprzespana noc w oczekiwaniu na męża pijaka, dla drugiej policzek od damskiego boksera, dla trzeciej wyzwiska czy po prostu o jedno słowo za dużo. Taka przysłowiowa kropla, która przelewa czarę goryczy.

Odchodzi się w nieznane. Najczęściej w znacznie gorsze warunki lokalowe. W moim przypadku byłam zmuszona wynająć pokój przy starszej pani, bo na wynajęcie samodzielnego mieszkania nie było mnie stać. Poziom życia może nie obniżył mi się drastycznie, ale jego komfort z pewnością. Mój pokój składał się z łóżka, stołu, krzesła i regału z książkami w języku francuskim. Na szczęście miałam pracę, zresztą wtedy nie było jeszcze z pracą tak źle jak obecnie, więc nie miałabym problemu ze znalezieniem innego zajęcia odpowiadającego kwalifikacjom. Nie chciałam już jednak żadnych zmian, zadowalałam się tym, co miałam i dziękowałam za to Bogu.

Byłam sama. Rodzina mieszkała w innym mieście. Wspierali mnie w decyzji o rozwodzie. Były mąż podejmował jeszcze kilka prób przekonania mnie do powrotu, a w sądzie stwierdził, że nadal mnie kocha (sic). Nie potrzebowałam adwokata, sama napisałam pozew i dla świętego spokoju zrezygnowałam z orzekania o winie. Nie było podziału majątku. Mieszkanie było odrębną własnością męża. Zabrałam z niego wyłącznie swoje (nawet nie nasze wspólne) rzeczy. Zrobiłam wszystko, aby jak najszybciej uwolnić się od przeszłości i od niego.

35 lat to był dobry wiek na odejście. Można było zacząć od nowa. Można było stworzyć nowy, tym razem szczęśliwy związek. Można było… Okazji nie brakowało, brakowało czegoś nieokreślonego, chyba przekonania, że szczęście jest możliwe, jeśli się na nie otworzyć. A ja może byłam zamknięta, a może przestałam je rozpoznawać. Wydawało mi się, że to ta druga strona musi chcieć, musi wiedzieć, musi czuć, że ja sama ewentualnie mogę się albo zgodzić albo nie. W życiu trzeba wiedzieć, czego się chce i do tego dążyć. A ja po rozwodzie nic nie wiedziałam, nie wiedziałam, czy chcę związać się z kimś ponownie.

Odejść fizycznie jest łatwiej niż uwolnić się psychicznie od tego wszystkiego, co się przeżyło. Rozwód jest porażką dla obu stron. Trauma porozwodowa nie mija bez śladu po tygodniu, miesiącu czy roku. Czasami ciągnie się znacznie dłużej i przejawia się w różnych naszych zachowaniach, w strachu przed bliskością, w niepewności i braku wiary w drugiego człowieka, albo w przekonaniu, że „wszyscy faceci to świnie”. Poczucie własnej wartości, jeśli nawet kiedyś było, po rozwodzie leci na łeb na szyję i trudno jest je odbudować. Często potrzeba wielu lat, aby wrócić do równowagi. Sama straciłam niejedną zawodową szansę, na własne życzenie, gdyż nie wierzyłam w swoje możliwości. Powoli jednak i mozolnie pięłam się w górę. Awansowałam, zarabiałam więcej, praca przynosiła mi satysfakcję i absorbowała mnie na tyle, aby nie odczuwać pustki. W dość krótkim czasie dorobiłam się własnego lokum. Intensywne życie zawodowe i towarzyskie, dobra kondycja fizyczna, stabilizacja finansowa, to wszystko sprawiało, że byłam zadowolona, nie czułam presji na bycie z kimś na stałe, tym bardziej, że zawsze ktoś interesujący się pojawiał. Jednak ten beztroski czas szybko minął, potem zaczęły się gorsze dni, jak to w życiu bywa, problemy zdrowotne, rodzinne, odejścia bliskich, stagnacja zawodowa, etc.

Kiedy patrzę na tamtą przeszłość z dzisiejszej perspektywy … nie żałuję. Nie żałuję tego, czego nie zrobiłam, a dziś wiem, że mogłam to zrobić, gdybym chciała, nie wiem tylko, czy dałoby mi to szczęście, bo tego nigdy się nie wie.

Nie żałuję, bo wiem, że gdybym chciała, to mogłabym…

 

PS. Gdybym dziś zaczynała od nowa, wyjechałabym za granicę, najlepiej tam, gdzie są piękne krajobrazy i gdzie ludzie się uśmiechają i odnoszą z szacunkiem do innych, zwłaszcza do osób starszych 🙂

Nicnierobienie

Na progu urlopowego wypoczynku zadaję sobie pytanie, czy jestem w stanie zapełnić ten wolny czas fajnymi zajęciami? Bo przecież… ile można leżeć na plaży lub spacerować? Ile można przeczytać książek? Ile można zjeść lokalnych specjałów? Ile można słuchać opowieści różnej treści wyjazdowego towarzystwa?

A może po prostu kompletnie nic nie robić? Ostatecznie po to bierze się urlop, aby przestać zapełniać sobie czas, odpocząć od załatwiania, wykonywania, spełniania obowiązków. Ale czy jest to w ogóle fizycznie możliwe, aby niczym się nie zajmować, zresetować umysł, po prostu … oderwać się od ziemi.

Taki stan wydaje mi się bardzo pożądany, ale czy to może się udać. Kiedy pytam bliższych i dalszych znajomych o urlopowe zajęcia odpowiadają, że wreszcie …robią to, na co w ciągu całego roku brakuje im czasu i wymieniają np. nieprzeczytane książki, nieobejrzane filmy, koncerty, tańce i inne rozrywki. Świat tak dużo nam przecież oferuje. Kochający podróże i w ten sposób spędzający swoje urlopy nie muszą się nawet zastanawiać nad zajęciami, bo sama podróż jest już wystarczająco absorbująca. Ale co robić, kiedy nie potrafi się nic nie robić, a tkwi się w jednym miejscu, bez partnera „od serca”, a ewentualne towarzystwo albo ma podobne dylematy albo spędza czas na zajęciach dla nas mało pociągających, np. w barze?

Niedawno koleżanka wydzwaniała do mnie z tzw. wczasów jęcząc, że ma już dość wypoczynku, jest nim okrutnie zmęczona i najchętniej wróciłaby do domu i do pracy. A może nie potrafimy nic nie robić, bez poczucia winy? Po prostu leniuchować słodko ładując w ten sposób akumulatory na kolejne wyzwania, jakie w ciągu roku nas czekają. Delektować się ciszą, pustką, jakby jechać na „jałowym biegu”. Może brak zadań i taka cisza wywołują myśli, od których na co dzień się ucieka albo spycha głęboko w podświadomość, a więc myśli o przemijaniu i nieuchronnym końcu wszystkiego?

Trafiłam w necie na opis eksperymentu psychologów z uniwersytetów Harvarda i Virginii, z którego wynika, że łatwiej nam znieść rażenie prądem niż wytrzymać 15 minut samotnej refleksji. Zadanie było proste. Chodziło o to, by przez 15 minut siedzieć na krześle w zupełnie pustym pokoju i myśleć na dowolnie wybrany przez siebie temat. Jednak dla większości zbadanych przez psychologów ludzi wytrzymanie kwadransa bez zajęcia okazało się zbyt trudne. Wielu wolało nawet zaaplikować sobie niegroźny, ale bolesny elektrowstrząs, niż po prostu spokojnie siedzieć. Na wynik badania nie miały wpływu płeć, wiek, wykształcenie i pozycja społeczna uczestników. Perspektywę samotnego milczenia wszyscy znosili równie źle.

Ciekawe wnioski, choć chyba w moim przypadku „samotne milczenie” nie jest aż tak straszną perspektywą, zważywszy, że od dłuższego czasu sama mieszkam 🙂