Archiwa miesięczne: Sierpień 2017

Zazdrość

Kilka dni temu zadzwoniła do mnie Paulina i płaczliwym głosem oświadczyła, że zrywa z chłopakiem.

– Jak to?! – pytam – przecież było wam tak dobrze.

Znają się z Wojtkiem od dwóch lat. Ona 25, on 29 lat. Zakochani, szczęśliwi, zaczęli myśleć o ślubie. Widziałam go kilka razy na imprezach rodzinnych i zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Fajny chłopak, da się lubić. Z opowiadań Pauliny wynikało, że świetnie się dogadują, a na obrazie tej znajomości nie ma żadnej rysy… no może oprócz jednej.

Chodzi o jego przyjaciółkę z biura. Kobieta ma męża i trójkę małych dzieci. Znają się z Wojtkiem długo. Przeżyli razem wiele różnych sytuacji na niwie zawodowej. Dobrze im się współpracuje. Spotykają się również poza pracą, wspólne imprezy nie są rzadkością. Jej mąż chyba nie widzi nic złego w tej zażyłości, a przynajmniej tego nie okazuje. Natomiast Paulina nie może się z tym faktem pogodzić. Dąsała się z tego powodu już wielokrotnie. W ostatnich dniach znów się pokłócili. Chodziło o imprezę u Wojtka, na którą on chce zaprosić przyjaciółkę, a Paulina sobie tego nie życzy. „Nie będę jej usługiwać” – twierdzi.

– Jesteś zazdrosna? – pytam.

– Nie o to chodzi – mówi Paulina. Nie zabraniam mu mieć kolegów i koleżanek, ale ja nie muszę się z nimi spotykać; skoro on wie, że ja nie toleruję tej kobiety, to nie powinien jej zapraszać.

– Ale dlaczego jej nie tolerujesz? – próbuję dociec przyczyn.

– Bo on więcej jej mówi niż mnie, bo to jej zwierza się z problemów, bo spędza z nią za dużo czasu, bo wysyłają sobie smsy o każdej porze dnia i nocy, bo …

– Czyli jednak zazdrość – pomyślałam.

Z jednej strony rozumiem postawę Pauliny, ale z drugiej uważam, że sprawa nie jest warta aż takich emocji, a stawianie ultimatum „albo ona albo ja” nie ma sensu. Przed poznaniem Pauliny Wojtek nie miał dziewczyny przez kilka lat. Jego przyjaciółka, jej rodzina, stali się dla niego bardzo bliscy. Spędzał z nimi dużo czasu. Czy poznanie Pauliny miałoby oznaczać jakąś radykalną zmianę w tych relacjach? A może to Paulina powinna się nauczyć żyć w takim „trójkącie”?

Nie wiem. Każdy związek jest inny. Zapewne Paulina z Wojtkiem jakoś się dogadają. Kiedy jest miłość, resztę da się jakoś załatwić. Nie zazdroszczę Paulinie tej … zazdrości. Sama mając dwadzieścia parę lat wielokrotnie ją czułam i nie było to miłe uczucie. Zrobiłam pod wpływem zazdrości kilka głupstw, zwłaszcza jednej sytuacji nie zapomnę, a nawet trochę się tego wstydzę.

To była moja studencka miłość na pierwszym roku. Dość szybko dowiedziałam się, że przede mną była Grażyna, sympatia ze szkoły średniej. Ja mieszkałam w akademiku, mój chłopak Marek z matką i siostrą w bloku, w innej części miasta. Nie pamiętam już, kto poinformował mnie o istnieniu owej Grażyny, chyba niedoszła teściowa. Natrafiłam przypadkiem na ich wspólne zdjęcia. Dlaczego byłam o nią zazdrosna, skoro ona była „była”, a ja aktualna? Docierały do mnie sygnały, że Grażyna nie może się od mojego chłopaka „odczepić”, wydzwania, a nawet przychodzi do domu. Słyszałam też, że źle się prowadzi, pije alkohol, balanguje, etc. Oczywiście Marek robił z siebie albo ofiarę jej namolności albo miłosiernego Samarytanina, który pomaga upadłej duszyczce.

Aż zdarzyło się coś, co niemal zwaliło mnie z nóg. Od czasu do czasu dzwoniłam do mieszkania Marka z automatu w akademiku i zdarzało się, że odbierała niedoszła teściowa albo siostra. Tym razem usłyszałam damski głos, ale kompletnie mi nieznany. Nieco skonsternowana poprosiłam do telefonu Marka, może on mi to wyjaśni. I słyszę…”KOTKU, telefon do ciebie”. Ożeż ty! Rzuciłam słuchawką. Załamana wróciłam do pokoju w akademiku. Koniec z Markiem – oświadczyłam koleżankom. Spojrzały na mnie z politowaniem, bo już nie raz to słyszały.

Następnego dnia była niedziela, pojechałam jak zwykle do kościoła na studencką mszę. Kiedy wyszłam na zewnątrz czekał na mnie Marek. Nie chciałam z nim rozmawiać. Skierowałam się w przeciwną stronę. On za mną. Zaczęłam biec. On też. W końcu złapał mnie za rękę i nie chciał puścić. Już nie pamiętam, dlaczego dałam się wciągnąć do pobliskiej kawiarni, chyba po prostu wstydziłam się ludzi, patrzących na szarpiącą się parę. No i zaczęło się tłumaczenie. Jak łatwo się domyślić, ten damski głos w słuchawce to była Grażyna. Podobno przyszła oddać pieniądze, które kiedyś Marek jej pożyczył. Podobno była pod wpływem alkoholu i złapała za słuchawkę telefonu, bo siedziała bliżej. Podobno nic między nimi nie zaszło, bo on już nic do niej nie czuje. A do mnie czuje… Słuchałam, słuchałam, nie wierzyłam, wierzyłam. Miałam mętlik w głowie. Chciałam uciec, aby nie musieć tego wszystkiego słuchać. Jednak upór Marka przyniósł rezultaty. Po jakimś czasie zmiękłam, ale NIE ZAPOMNIAŁAM.

To ziarenko zazdrości, które we mnie zakiełkowało, nie dawało mi spokoju. Każde spóźnienie, każdy nieodebrany telefon, każdy wyjazd wywoływały u mnie niepokój. A może znów spotkał się z tą Grażyną? Znałam jej adres. Mieszkała z rodzicami rzut beretem od Marka, co tym bardziej mnie frustrowało i potęgowało podejrzenia. Pewnego wieczoru nie odbierał telefonu, a powinien być w domu. Próbowałam kilka razy. Bezskutecznie. W mojej głowie pojawiła się natrętna myśl, że zapewne znów spotkał się z byłą dziewczyną. Godzina była już późna, ulice puste, a mnie nosiło do tego stopnia, że postanowiłam pojechać na drugi koniec miasta, najpierw pod blok Marka, a potem w okolice mieszkania Grażyny. Szukałam na parkingu jego samochodu, gdyż przypuszczałam, że tym razem to on jest u niej, skoro u niego w mieszkaniu nie paliło się światło. Samochodu nie było. Z duszą na ramieniu krążyłam po osiedlu w zimnie i deszczu, aż w końcu zrezygnowana wróciłam do akademika. Sama nie wiem, czego oczekiwałam, chyba chciałam złapać Marka na gorącym uczynku, udowodnić mu kłamstwo. Niczego nie udowodniłam, jedynie zmarzłam i zmokłam. Całe szczęście, że nikt mnie nie napadł, bo nie była to spokojna dzielnica, a godzina zdecydowanie nieodpowiednia do spacerów między blokami. Oczywiście nie przyznałam się Markowi do swojej nocnej eskapady. Nie byłam z siebie dumna. Nie pamiętam już, jak tłumaczył się z nieobecności w domu, kiedy dzwoniłam. Zapewne jak zwykle mało wiarygodnie, a ja jak zwykle wysłuchałam, ale swoje wiedziałam. Brak zaufania może zniszczyć każdy związek, dlatego, jak łatwo się domyślić, mój związek z Markiem przeszedł do historii. A z dzisiejszej perspektywy mogę tylko stwierdzić, że dobrze się stało. Bo to zły mężczyzna był. A Grażyna? Słyszałam, że jeszcze pojawiała się w jego życiu długo potem, kiedy mnie już w tym życiu nie było. Może byli sobie pisani?

Dzisiaj wspominając tamten czas, mogę sobie żartować, ale wtedy do śmiechu mi nie było. Czy byłam zazdrosna, bo tak bardzo mi na Marku zależało? Nie wiem. Wiem, że nie chciałam być oszukiwana, więc to raczej kwestia ambicji. A może u źródła zazdrości tkwił brak asertywności? Osoba pewna siebie określi jasne granice, których partner nie może przekraczać, w przeciwnym razie po prostu odchodzi, a nie żyje w niepewności i dyskomforcie. 

Mówi się, że nie ma miłości bez zazdrości. Być może lekka zazdrość podwyższa temperaturę związku, podkręca namiętność, ale taka zazdrość, jaką ja czułam błąkając się nocą między blokami Marka i Grażyny z pewnością nie była czymś normalnym, a już na pewno nie była zdrowa. Kiedy więc słucham Pauliny wyczuwam te same, niezdrowe emocje, z którymi sama kiedyś się zmagałam, i wiem, że nic dobrego z tych emocji nie wyniknie, ale… to jest już jej życie. Niech dokonuje własnych wyborów i sama za nie płaci, jako i ja zapłaciłam.

Wypadki chodzą po ludziach

To nie musiało się zdarzyć. Mogłam tego uniknąć, gdybym była przewidująca…

A może to miało się zdarzyć, jeśli ktoś wierzy w przeznaczenie? I trzeba tylko dziękować Bogu, że wyszłam z tego praktycznie bez szwanku.

W poprzednim wpisie wspomniałam o ulotności chwili, nieprzewidywalności życia… i znów coś z tej samej serii się zdarzyło. Wracałam do siebie z długiego weekendu. Jechałam miejskim autobusem na dworzec kolejowy. Nie miałam biletu na pociąg i chciałam wyskoczyć szybko z autobusu, aby dotrzeć błyskawicznie do kas dworcowych. Ustawiłam się więc przy drzwiach, zanim autobus się zatrzymał. Stała już tam pewna pani w średnim wieku. Jej obecność trochę mi przeszkadzała, bo lubię nie tylko trzymać się poręczy, ale także mieć jakąś „blokadę”, taką na wypadek hamowania. Nie przypuszczałam, że takie gwałtowne hamowanie zdarzy się właśnie tym momencie. A jednak… Jakiś samochód zajechał drogę naszemu autobusowi i kierowca wcisnął hamulec do końca. Obie ze wspomnianą panią runęłyśmy na podłogę autobusu. Ułamek sekundy. Nawet nie pisnęłam. Miałam wrażenie, że mój upadek był niegroźny. Może lewe ramię coś poczuło. Byłam w szoku. Ktoś próbował pomóc mi wstać, podziękowałam i sama się podniosłam. „Towarzyszka niedoli” była chyba w gorszym stanie, bo wstać nie mogła, ktoś jej pomagał, kierowca się tłumaczył, a ja… ruszyłam na dworzec, bo przecież bilet, bo przecież pociąg….

Po zakupieniu biletu zaczęłam czuć ból w prawej dłoni, dwa palce były szczególnie obolałe, ale ruszać nimi mogłam, więc raczej niezłamane. Czułam, że lewe ramię jest stłuczone i jakiś siniak w tym miejscu będzie, ale uznałam to wszystko za drobne urazy. Byłam ciekawa, co stało się z moją „towarzyszką niedoli”. Ponieważ pociąg miał kilkuminutowe opóźnienie, wróciłam na przystanek. Zobaczyłam ją. Akurat zmierzała powoli w kierunku dworca. Zapytałam jak się czuje. Okazało się, że odczuwa ból kręgosłupa, bo padając uderzyła w krawędź podestu. Wahała się, czy nie zrezygnować z planowanego wyjazdu i nie wrócić do domu. Obie wyraziłyśmy nadzieję, że konsekwencje upadku nie okażą się dla żadnej z nas groźne. Pożegnałam się.

Nadjechał pociąg. Nie miałam ochoty na lekturę, palce bolały, samopoczucie oscylowało w dolnych granicach skali. A miałam jeszcze plany na popołudnie i wieczór. Zrezygnowałam z nich. Palce spuchły, a dziś dodatkowo zsiniały. Zastosowałam środki na stłuczenia i opuchliznę, na razie bez większego efektu. Siniak na ramieniu robi duuuże wrażenie.

Całkiem niedawno byłam świadkiem podobnej sytuacji, ale na szczęście nie byłam poszkodowana. Starszy mężczyzna stał przy drzwiach autobusu, który gwałtownie zahamował, a pan runął do tyłu jak długi. Na domiar złego był to człowiek niepełnosprawny, podpierał się kulą. Jego upadek wyglądał groźnie. Razem z innymi pasażerami pomogłam panu wstać, twierdził, że nic go nie boli i nie potrzebuje pomocy. Trzymając go pod rękę poczułam zapach alkoholu, a godzina była poranna. Może ten alkohol w jakimś stopniu go znieczulił – pomyślałam, a może rzeczywiście nic mu się nie stało, zgodnie z zasadą „pijany ma szczęście” .

Ze wszystkich publicznych środków transportu preferuję pociągi. Gwałtowne hamowanie pociągu zdarza się incydentalnie i sama nigdy tego nie przeżyłam, a podróżuję pociągami często. W mieście muszę korzystać z autobusu i tramwaju, oba te środki transportu poruszają się wśród innych użytkowników dróg i gwałtowne hamowanie zdarza się bardzo często. Przed kilku laty też miałam przygodę w autobusie. Wskutek gwałtownego hamowania wylądowałam na podłodze, tym razem poleciałam do przodu z pozycji siedzącej, walnęłam głową w podłogę, na szczęście niegroźnie.

Jakie wnioski z tych historii płyną? Oczywiście trzeba uważać i przewidywać. Wstawać i przemieszczać się do drzwi, kiedy autobus już staje, a nie kiedy dopiero dojeżdża do przystanku. Starałam się zawsze tej zasady trzymać, gdyby nie „towarzyszka niedoli” zapewne tym razem też jakoś bym się … uratowała przed upadkiem. Inny wniosek jest taki, aby po ewentualnym upadku spokojnie usiąść i ocenić, co nas boli, a nie lecieć gdzieś, np. do pociągu na łeb na szyję. Można wymienić się namiarami ze świadkami zajścia, spisać numer autobusu. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, kiedy szok minie. Znane są historie osób, które będąc w szoku po wypadku samochodowym potrafią przejść kilka kilometrów i sprawiać wrażenie zdrowych i całych.

Na szczęście moje obrażenia są nieznaczne, choć dokuczliwe. Oczywiście, zamierzam bardziej uważać, ale … czy pewnych sytuacji da się uniknąć? Przecież …gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył.

Od zawrotów głowy do kwestii ostatecznych

Zdarzyło się to przed rokiem. Pamiętam ten dzień dobrze. Był piękny, słoneczny poranek. Zadzwonił budzik. Pora wstawać… pomyślałam i podniosłam głowę. Jednak ona nie chciała mnie słuchać i wróciła na poduszkę. Kolejna próba i to samo. Co jest? Leżę 5 minut, patrzę w sufit, czuję, że wszystko wiruje. Co się dzieje, co robić? Telefon pod ręką, na szczęście. Okno daleko. Drzwi jeszcze dalej. Próbuję sturlać się na podłogę, udaje mi się jakoś dotrzeć do okna i szeroko je otworzyć, w nocy było tylko uchylone. Co dalej? Dzwonić gdzieś czy czekać? Co mi jest? Czuję się bezradna. Nie mogę wstać, ale jestem całkiem przytomna i myślę, że chyba nic gorszego już mnie nie spotka. Spędzam na podłodze w pozycji siedzącej kilka minut, a potem próbuję się przemieścić w kierunku łazienki. Wolno, bardzo wolno, udaje mi się podnieść i dojść do łazienki trzymając się po drodze wszystkiego, czego można się chwycić. Uff, udało się. Po kolejnych minutach czułam się już mniej przerażona, a zawroty głowy osłabły. Uspokoiłam się. Może to tylko chwilowe i zaraz wszystko wróci do normy. I wróciło, prawie. Po godzinie mogłam już podjąć próbę wyjścia z mieszkania.

Z duszą na ramieniu ruszyłam w kierunku przystanku autobusowego. Czułam się niepewnie, chyba bardziej ze strachu, od czasu do czasu miałam wrażenie niestabilności. Dotarłam do pracy. Zadzwoniłam do przychodni i za godzinę siedziałam już w gabinecie lekarskim. Od tego momentu zaczęła się moja wielomiesięczna przygoda ze służbą zdrowia, której celem było poszukiwanie przyczyn owych zawrotów. Po roku mogę stwierdzić, że przyczyny nie znaleziono. Zawroty minęły, oby bezpowrotnie.

I w związku z tą rocznicą naszły mnie pewne refleksje. Pierwsza dotyczy mieszkania w pojedynkę, co dotychczas w ogóle mi nie przeszkadzało, ale…w pewnym wieku przestaje być … bezpieczne. W przypadku małżeństwa, nawet żyjącego jak pies z kotem, to jedno drugiemu szklankę poda, nie mówiąc już o wezwaniu pogotowia. A ja, kiedy straciłabym przytomność, to nikt by tego nie zauważył. Gdyby to było rano, to w pracy zaczęliby się niepokoić, ale dopiero po kilku godzinach. Szansą są w tym przypadku stałe godziny kontaktu z rodziną. Brak telefonu zostałby odczytany jako sygnał, że coś jest nie tak. I tak jednak parę godzin by upłynęło, a przecież w niektórych sytuacjach każda minuta ma znaczenie. I to jest naprawdę poważny minus mieszkania w pojedynkę, którego kiedyś w ogóle nie brałam pod uwagę. A lata płyną, jestem coraz starsza…i różne dolegliwości mogą się pojawiać.

Dotarło do mnie, że trzeba się do różnych wariantów przyszłości przygotować, choćby do sytuacji, że nie mogę wstać z łóżka, albo że muszę natychmiast jechać do szpitala. Przede wszystkim trzeba mieć grono ludzi, na których w takich sytuacjach można liczyć. Nie jest to sprawa prosta zważywszy na fakt, że moja rodzina mieszka w innym mieście.

Inna refleksja w rok po owym zdarzeniu dotyczy …dziedziczenia przypadłości. Kiedy poinformowałam swoją rodzicielkę o zawrotach głowy, a zrobiłam to w miesiąc po pierwszym incydencie, stwierdziła rozbrajająco, że ona też takowe miała i było to prawie dokładnie w moim wieku. Nic o tym nie wiedziałam, albo zapomniałam. Okazało się, że i w jej przypadku zawroty minęły tak szybko jak się pojawiły, a lekarz starej daty stwierdził, że to po prostu objaw … klimakterium. Nauczona tym doświadczeniem wypytuję mamę o jej dolegliwości, aby w razie czego być na nie przygotowana i nie wpadać w panikę, kiedy się pojawią. Już wiem, że będę miała problemy z kręgosłupem, w zasadzie to już mam, ale może być, niestety, gorzej, dlatego próbuję temu jakoś zaradzić ćwicząc i trzymając dietę. Z tarczycą jest tak, że ja mam niedoczynność, a mama nadczynność, zresztą wszystkie kobiety w rodzinie mają problemy z tarczycą.

Kolejna refleksja, o naturze bardziej egzystencjalnej, dotyczy ulotności chwili, kruchości życia. Człowiek kładzie się wieczorem spać, a rano może już się nie obudzić. Kiedy słyszę o wypadkach, zwłaszcza w okolicy mojego domu i firmy, to myślę, że to mogłabym być ja. Nie trzeba się wcale śpieszyć, nie trzeba przebiegać na czerwonym świetle, aby stać się ofiarą wypadku. Można zwyczajnie stać na przystanku, albo przechodzić na pasach, i zginąć w ułamku sekundy. Można przechodzić obok bloku mieszkalnego i na głowę może nam spaść … samobójca (taka historia wydarzyła się kiedyś w stolicy). Można myć okno w kuchni, za mocno się wychylić, i spaść z 9 piętra (to też się naprawdę gdzieś zdarzyło). Mijam pewne miejsce wracając z pracy, gdzie przez wiele miesięcy stał zapalony znicz. Nie wiedziałam, co tam się stało. Przeszukałam zasoby Internetu i trafiłam na krótką notkę, że na skrzyżowaniu takim a takim doszło do śmiertelnego wypadku. Zderzenie dwóch samochodów spowodowało, że jeden z nich wpadł na chodnik i potrącił młodego chłopaka czekającego przed przejściem dla pieszych na zielone światło. Kiedy czekam na tym przejściu, a obok śmigają samochody, myślę o nim, jego życiu, rodzinie, planach i marzeniach. To też mogłam być ja albo ktoś inny. Nikt nie wie, co go czeka za rogiem. Czy takie refleksje mają sens? Dla mnie mają. Myślę, że świadomość ulotności, kruchości życia, przypominanie sobie o tym w różnych sytuacjach, ma wiele zalet. Zmusza nas do działania i nie odkładania ważnych spraw na tzw. jutro, mobilizuje do spędzania czasu produktywnie, bo każda godzina staje się cenna, do okazywania uczuć bliskim i dalszym, do poszukiwania sensu własnej egzystencji, a przynajmniej do zastanawiania się nad tym.

Trudna decyzja

Kiedyś umierało się w domu, ostatecznie w szpitalu. Dziś miejscem odejścia na wieczny spoczynek stają się coraz częściej tzw. domy spokojnej starości albo domy opieki. Kiedyś oddanie rodzica do takiego domu zdarzało się rzadko i traktowane było jako coś …nagannego. Dziś jest to zjawisko powszechne i nie wzbudza już kontrowersji, a raczej zrozumienie. Zapewne dla nikogo nie jest to łatwa decyzja, a podjęcie jej może skutkować wyrzutami sumienia, zwłaszcza w przyszłości, kiedy już rodzica zabraknie. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, jak wiele wysiłku, kosztów i wyrzeczeń wiąże się z opieką nad osobą starszą, tym bardziej taką, która cierpi na poważne schorzenia, związane nie tylko z zaawansowanym wiekiem.

Moja koleżanka Kasia stanęła ostatnio przed takim dylematem i choć decyzję już podjęła, wciąż dręczy ją poczucie winy. Jej Mama ma prawie 90 lat i wiele chorób, o demencji nie wspominając. Dotychczas mieszkała sama, choć Kasia mieszkając w tej samej dzielnicy bywała u niej codziennie, ponadto zatrudniała opiekunkę na kilka godzin dziennie. Przyszedł taki dzień, że organizm rodzicielki zbuntował się na kilku frontach i trzeba było wezwać pogotowie. Szpital zrobił, co mógł, a po kilku tygodniach uznał, że stan jest… stabilny i można pacjentkę wypisać do domu. Problem w tym, że dotychczasowe możliwości opieki, jakie Kasia posiadała, okazały się zdecydowanie niewystarczające w obecnej sytuacji zdrowotnej jej Mamy.

I tu pojawił się problem. Co będzie lepsze i dla kogo? Czy Kasia jako osoba pracująca jest w stanie zapewnić Mamie odpowiednią opiekę, nawet przy pomocy innych osób? Czy lepiej poszukać odpowiedniego domu, gwarantującego całodobową opiekę lekarską i pielęgniarską? Znalezienie takiego domu, wbrew pozorom, nie jest sprawą prostą, a opłaty też są niebagatelne. Kasia znalazła takie miejsce i w porozumieniu z rodziną postanowiła umieścić tam Mamę. I choć kontakt z nią jest znacznie utrudniony, to Kasia czuje, jakby rodzicielka miała do niej o to żal, a może sama mając poczucie winy dostrzega coś, czego w rzeczywistości nie ma. Kiedy odwiedza ją, Matka odwraca głowę i zamyka oczy, jakby nie chciała jej widzieć. Rozmawiałam z Kasią w ostatnich dniach wielokrotnie i choć znamy się kilkadziesiąt lat, nigdy nie widziałam jej tak załamanej jak teraz. Podjęcie tej decyzji kosztowało ją wiele, ale czy miała inne wyjście?

Podobną sytuację miał dwa lata temu mój kolega mieszkający w Niemczech, ale on nie miał żadnych wątpliwości jak postąpić, ani tym bardziej nie miał poczucia winy. Po prostu wynajął mieszkanie swojej rodzicielki, a pieniądze z wynajmu przeznaczył na pokrycie kosztów jej pobytu w domu opieki, dopłacając jeszcze solidarnie z rodzeństwem pewną sumę, gdyż miesięczny koszt takiego pobytu jest tam bardzo wysoki. Kolega nie wspominał mi, aby kiedykolwiek tej decyzji żałował, po prostu uznał ją za najlepszą z możliwych.

Każdy człowiek, który staje przed takim dylematem, bierze odpowiedzialność za taką decyzję i będzie musiał z nią żyć do końca swoich dni. Chyba nie ma złych, ani dobrych wyborów, najczęściej są tylko realnie możliwe.