Archiwa miesięczne: Maj 2018

Kto czyta, ten błądzi…

Czy zdarzyło się Wam kiedykolwiek sięgnąć po książkę, dzieło literackie, bestseller, o którym słyszeliście same pozytywne opinie, który otrzymał mnóstwo nagród, włącznie z Noblem w dziedzinie literatury, a Was po prostu taka książka rozczarowała i musieliście ją odłożyć? Mnie się zdarzyło i zdarza. Czy dlatego, że po takich zachwalanych książkach dużo więcej się spodziewam? Niekoniecznie. A może dlatego, że moja percepcja nie jest wysokich lotów, a gust czytelniczy niezbyt wysublimowany? Może.

Podobno Polacy mało czytają, co potwierdzają wyniki badań. Wbrew tym niechlubnym statystykom, sama czytam dużo, intensywnie i namiętnie, a podobny „głód” czytania dostrzegam u bliższych lub dalszych znajomych, o blogerach nie wspominając. Nie wiem, co musiałoby się zdarzyć, abym nie przeczytała chociaż kilku stron książki dziennie, tym bardziej, że korzystając z e-czytnika, mam to zadanie ułatwione. Niemal każdą wolną chwilę poświęcam czytaniu, w autobusie, u fryzjera, w przychodni, wszędzie tam, gdzie trzeba poczekać, a nie lubię czekać … bezczynnie.

Ostatnio nie mam szczęścia do lektur, co jest bardzo frustrujące. Czytany aktualnie „Macbeth”, głównie z powodu miłości do autora, nie porwał mnie, ale przeczytam do końca. Podobnie mam z książkami mistrza thrillera, Harlana Cobena. Czytam, ale bez większego entuzjazmu. Zdarza mi się nierzadko odłożyć książkę, najczęściej po kilkudziesięciu stronach, ale bywa też, że daję książce szansę licząc, że może jakimś cudem „wciągnę się” w jej treść i bywa, że dochodzę do połowy, a potem rezygnuję. Szkoda czasu na coś, co jest dla mnie zwyczajnie nudne, nie wnosi żadnej wartości do mojego czytelniczego życia.

Często rozczarowujące okazują się dla mnie książki określane mianem bestsellerów. Wydawałoby się, że pozycja przyciągająca tysiące (miliony) czytelników, musi mieć w sobie coś, czego ja (chyba) nie dostrzegam. Tak było np. z „Pępowiną” Majgull Axelsson. Dałam tej książce szansę dochodząc do setnej strony i czekając na jakikolwiek impuls, który zachęcałby mnie do dalszej lektury. Rozczarowałam się, pomimo tylu przeczytanych wcześniej dobrych recenzji na temat tej książki. Podobne doświadczenia miałam z młodym, zdolnym i bardzo płodnym autorem kryminałów, Remigiuszem Mrozem. Po przeczytaniu jego (chyba) pierwszej książki „Kasacja”, postanowiłam nie sięgać po kolejne. Tak samo miałam z Katarzyną Bondą, chociaż jej chyba dam jeszcze kiedyś szansę. Dla mnie książka, bez względu na gatunek, musi mieć to „coś” i trudno mi lapidarnie określić, co pod tym słowem rozumiem, dotyczy to i treści, i stylu, i tempa, i sensu (przesłania). Nawet kryminał, a więc pozycja czytana z założenia dla relaksu, może do mnie trafiać lub nie, może mi się czytać dobrze lub fatalnie.

O gustach się nie dyskutuje. Bywa jednak tak, że gusta czytelnicze innych mają wpływ na nasze własne wybory. Jeśli w rankingu najwyżej ocenianych książek znajduje się pozycja X, to mniemam, że w najgorszym wypadku przynajmniej ją przeczytam. Nic bardziej mylącego. Przeglądając opinie na temat książek na specjalistycznych portalach, można trafić na opinie diametralnie różne. Jedni pieją z zachwytu, inni nie zostawiają suchej nitki. Którą opinią się kierować? Najlepiej wyrobić sobie własne zdanie. Ale w sytuacji, kiedy książka kosztuje dziś nie mniej niż 39,99 zł, wskazana byłaby w tej kwestii rozwaga. Gdyby nie możliwość czytania e-booków, już dawno bym zbankrutowała. Raz w roku robię porządki w biblioteczce i za każdym razem odkładam książki „do oddania”. Niektórych nie pozbędę się nigdy, bo wiem, że będę do nich wracać. Dobra książka to taka, która za każdym kolejnym czytaniem dostarcza nowych wrażeń i składnia do innych refleksji. Tak miałam niedawno po przeczytaniu po raz trzeci „Lalki”.

Kwestia, czym się kierować w wyborze kolejnej książki jest dla mnie, jako osoby czytającej nałogowo, szalenie ważna. Kiedy nie mam „zapasu” odczuwam wyraźny niepokój. Muszę mieć przynajmniej jedną książkę czekającą w kolejce. Mój kolega czyta to, co wcześniej przeczytała jego żona, a bywa też, że sugeruje się moimi podpowiedziami. Koleżanka korzysta z publicznej wypożyczalni i kiedy nie ma w niej książki, którą ktoś jej polecił, albo pyta pracującą tam panią albo po prostu bierze z półki … pierwszą lepszą pozycję. Sama czytam zachęcona recenzjami, z klasyki sięgam po to, co polecają niektóre rankingi, np. 100 najlepszych powieści według „The New York Timesa”. Przejrzałam wiele blogów o książkach, udało mi się znaleźć na wielu z nich jakieś podpowiedzi, ale bardzo często były one nietrafione, więc i ten sposób zarzuciłam.

Książek jest teraz całe mnóstwo, tych nowych dopiero co wydanych i tych starych po raz n-ty wznawianych. Książka to przecież towar. Ma kusić i przyciągać. Reklamy zachęcają do zakupu. Wybór ogromny. Ale im większy wybór to i większy dylemat, co wybrać i czym w tym wyborze się kierować. Wolę delektować się jedną dobrą i dla mnie wartościową pozycją, niż połykać bestsellerową sieczkę. Problem w tym, że zanim trafi się na jakąś wartościową (w naszym mniemaniu), trochę sieczki trzeba zjeść.

Kobieta nierdzewna

Kobiety mają do wieku stosunek różny, w zależności od wieku. Młodsze sobie dodają, aby zyskać na dorosłości, starsze odejmują, aby uszczknąć coś jeszcze z młodości. Jedne chciałyby swój wiek ukryć, choć nie zawsze się da, bo najczęściej jest on wypisany na twarzy, inne natomiast podchodzą do tematu wieku realistycznie i … pogodnie, czyli są z nim pogodzone. Sama należę do tej drugiej kategorii, choć wcześniej zdarzało mi się odrobinę oszukiwać, ale tylko płeć brzydką 😉

Kobiety w wieku 50+ to mój … target, więc z przyjemnością i zainteresowaniem przyglądam się swoim rówieśniczkom, zwłaszcza tym, które mogą mnie zainspirować do czegoś pozytywnego. Kiedy trafiłam na wywiad z Elą Hübner, autorką bloga „Fajna baba nie rdzewieje” (http://fajna-baba-nie-rdzewieje.pl) pomyślałam, że to coś dla mnie. Nie sposób nie zgodzić się z zawartymi w tym wywiadzie opiniami, że kobiety powinny znać swoją wartość, żyć aktywnie i mieć w nosie to, co myślą i mówią na ich temat inni. Faktem jest, że wiele pięćdziesiątek jest pełnych energii i wiary w siebie, znajdują czas na robienie rzeczy, których wcześniej nie udało im się zrobić, mogą skupić się na sobie, wskoczyć w czerwoną sukienkę i pomalować usta na czerwono. Sama lubię zwłaszcza to ostatnie.

Podstawową zasadą Eli jest to, że nie ukrywa swojego wieku, jest z niego dumna i zadowolona z tego, kim jest i jaka jest. Owszem ciało się zmienia, ale mamy czas na akceptowanie tych zmian, przyzwyczajanie się do nich. Nie warto się łudzić. Młodsze się nie staniemy, a usilne próby odmładzania się mogą przynieść skutki przeciwne do zamierzonych. Najważniejszym czynnikiem odmładzającym jest uśmiech, energia i życzliwość. A są to dobra ogólnodostępne i darmowe.

Spotkałam niedawno panią w wieku nobliwym w miejscu nieciekawym, a mianowicie w szpitalu, gdzie miałyśmy okazję spędzić w swoim towarzystwie kilka godzin. Od samego początku poczułam do niej sympatię, uśmiechnięta, życzliwa, ciepła. Zwłaszcza ten uśmiech rozświetlający jej twarz powodował, że wiek 80 lat wydawał się jakąś abstrakcją. A okazuje się, że życie wcale jej nie rozpieszczało. Niedawno pożegnała męża, wspaniałego człowieka, z którym spędziła ponad pół wieku i którym opiekowała się w ciężkiej chorobie przez ostatnie lata. Pomyślałam, że chyba nie ma rzeczy, która mogłaby ją wyprowadzić z równowagi. Zapytałam, skąd ten wewnętrzny spokój, dystans i pogoda ducha? Stwierdziła, że kiedyś taka nie była, że wraz z wiekiem nauczyła się cierpliwości i wewnętrznego spokoju.

Coś w tym jest. W drugiej połówce życia już niczego nie musimy udowadniać, nie musimy już gonić za karierą czy nowym partnerem. Możemy skupić się na rzeczach naprawdę ważnych, np. na relacjach z bliskimi czy realizacji planów, na które kiedyś nie było czasu. Nigdy nie jest się „za starym” na spełnianie marzeń, tych z kategorii mniej lub bardziej realistycznych. I nie chodzi nawet o to, aby je spełnić, ale aby przynajmniej spróbować. Ela, która nie rdzewieje, podaje przykłady 75-letniej pani po wylewie ćwiczącej jogę i 69-latki, która pojechała na obóz rockowy, aby nauczyć się grać na perkusji. Są jednak panie, które uważają, że po 50-tce ich życie już minęło, dlatego koncentrują się na prowadzeniu domu, pomocy w wychowaniu wnuków, a zapominają o tym, aby zrobić coś dla siebie, a nawet nie za bardzo wiedzą, co mogłyby dla siebie zrobić, bo wciąż zajmują się innymi.

My, 50-latki mamy do przeżycia, jak dobrze pójdzie, co najmniej 20-30 lat. Ten czas można wykorzystać na to, aby czegoś nowego się nauczyć albo coś nowego przeżyć. Każdego dnia mamy na to szansę. Wystarczy być otwartym na nowe i nie rozpamiętywać przeszłości, której już nie damy rady zmienić. Dlatego nie odkładajmy życia na jutro, bo jutro może zwyczajnie nie nadejść.

*

Na blogu: http://fajna-baba-nie-rdzewieje.pl/ można znaleźć wiele rad i pomysłów na życie po 50-tce. W zakładce „Klub nierdzewnych” trafiłam na świetny przykład integrowania się dojrzałych kobiet z podwarszawskiego Józefowa, które poznały się przy okazji programu PRO Kobieta 50+, ale teraz realizują własne pomysły. Godny naśladowania wzór, szkoda tylko, że takich przykładów jest tak niewiele. A przecież w towarzystwie lepiej się ćwiczy, chodzi, ogląda, śpiewa czy tańczy. Szkoda, że Ela – autorka bloga nie podjęła się takiej integracyjnej działalności. Kiedy widzę samotnie biegające czy chodzące z kijkami kobiety zastanawiam się, czy one chcą same to robić, czy po prostu nie mają z kim. Ja obstawiam to drugie. Szkoda. Może jak sama przejdę na emeryturę spróbuję założyć klub nierdzewnych w mojej okolicy?

Cisza

Czas biegnie nieubłaganie, wciąż go brakuje, a ten, który jest nie zawsze dobrze wykorzystujemy. Ci, którzy pracują narzekają na nawał zajęć, a ci, którzy już odpoczywają na emeryturze, narzekają na … wszystko. Tęsknimy za czymś, czego akurat nie możemy mieć, a kiedy już to osiągamy, tęsknimy za czymś innym. Czy można być zadowolonym ze swojego status quo i żyć sobie „tu i teraz” nie stresując się niepewną przyszłością? Taka postawa byłaby wskazana, ale nie znam zbyt wielu osób, które to potrafią. Każdy za czymś goni, jedni za prozą życia, a inni za marzeniami.

Czy wraz z wiekiem problemów przybywa, czy ubywa? Niełatwo to zważyć. Może jest ich tyle samo, ale po prostu są inne. Kiedyś dużo się działo, odkrywało się świat i poznawało ludzi z młodzieńczą naiwnością, która pozwalała wierzyć, że nasze życie kiedyś zmieni się, oczywiście zmieni się na lepsze. Marzenia to jest to, co dominowało w myślach i snach, a dziś marzeń coraz mniej, a jeśli są to bardziej realistyczne. Człowiek już wie, że musi dostosowywać zamiary do sił, bo czasy kiedy było odwrotnie bezpowrotnie minęły. Kiedy rano wstajesz i nic Cię nie boli, to już jest powód do radości. Nieprawdaż?!

Przeczytałam ostatnio wywiad z brytyjską pisarką Sarą Maitland mieszkającą na szkockim pustkowiu: „Uprawianie ciszy” (Wysokie obcasy, 28.04.2018). Kobieta sama, ale nie samotna – tak o sobie mówi. Ludzie twierdzą, że na pewno jest nieszczęśliwa. A ona uwielbia życie w pojedynkę i bardzo rzadko czuje się samotna. Bycie samemu i samotność to dwie różne rzeczy: pierwsza wiąże się z dokonaniem wyboru, a druga nie jest ani wyborem ani szczęściem. Samotnym można być wszędzie, bo to raczej stan ducha, będący udziałem wielu ludzi we współczesnym świecie, ludzi otoczonych rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami. Można być wśród ludzi i czuć się samotnym.

Sara rozstała się z mężem po wielu latach małżeństwa. Na początku było jej trudno, dzieci wyprowadziły się i w domu zrobiło się cicho. Zafascynowała ją ta cisza. Znalazła dom pośród niczego, w którym zamieszkała. Wydała w tym czasie książkę o kulturowej historii ciszy, a potem drugą książkę „How to Be Alone”. Sama przeczytała wiele publikacji dotyczących ludzi żyjących w pojedynkę i uderzyło ją, czemu jest tak dużo negatywnych opinii na temat takiego wyboru życiowego. Czemu przyjmuje się założenie, że są to ludzie z nieuświadomioną depresją, smutni, niesympatyczni, tacy, którzy nie lubią innych ludzi. Sara jest zaprzeczeniem tego stereotypu. Z jednej strony wierzymy, że pewność siebie, kochanie siebie ma wielką wartość, a z drugiej strony nie chcemy spędzać czasu z tym wspaniałym kimś, czyli z sobą. A ci, którzy chcą spędzać czas samotnie, bywają postrzegani jako smutni dziwacy. Skąd taki stereotyp? Sara twierdzi, że ze strachu przed odkryciem naszej wewnętrznej pustki. Bycie samemu trzeba – jej zdaniem – oswajać, bo taki stan przytrafia się w życiu często i zazwyczaj w trudnych sytuacjach, np. kiedy ktoś bliski odchodzi na zawsze. Trzeba umieć się w takim stanie odnaleźć i nie traktować go jako zło konieczne, a dostrzegać też jego pozytywy. Bycie samemu sprzyja kreatywności, można tworzyć, pisać, malować, wymyślać. Do twórczej pracy samotność jest wręcz niezbędna.

Nie wszystkim jednak samotność służy. Łatwo to sprawdzić. Wystarczy wyjechać na samotny weekend i jeśli nasze samopoczucie już pierwszego dnia będzie pikować w dół, to znaczy, że taka opcja nie jest dla nas. Nic na siłę. Sara zachęca ludzi, aby próbowali pobyć sami ze sobą, choćby pół godziny dziennie wygospodarowali dla siebie i dla swoich swobodnie płynących myśli. Wyłączyć telewizor, radio, komputer, zamknąć drzwi i posiedzieć.

Czy Sara boi się starości w pojedynkę? Bycie z kimś w związku tylko ze strachu, jest – jej zdaniem – samolubne. Oczywiście, że z wiekiem mamy coraz więcej ograniczeń, dlatego trzeba być na różne warianty przygotowanym. W przypadku Sary jest to mały domek blisko farmy jej brata. Na razie jednak radzi sobie nieźle, również finansowo.

W doświadczaniu samotności nie chodzi o oderwanie się od ludzi – uważa Sara. Wręcz przeciwnie – umiejętność przebywania sam na sam ze sobą prowadzi do odnalezienia w sobie przestrzeni na innego człowieka. Nie musisz nic od niego wymagać, żeby poczuć się lepiej. Życie w pojedynkę uczy większej tolerancji wobec innych i wobec siebie samej też.