Archiwa miesięczne: Sierpień 2018

Nie wchodzi się dwa razy…

…do tej samej rzeki. Przyszło mi to powiedzenie do głowy, kiedy znana mi osoba, powiedzmy Katarzyna, zdecydowała się spotkać ze swoją „starą miłością”, o czym nie omieszkała mnie poinformować. Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, czy to znane powiedzenie właściwie interpretuję. Pobuszowałam w necie i okazało się, że popełniam dość typowy błąd. Nie chodzi bowiem o to, aby nie robić tego, co już raz się zrobiło, dla przykładu nie powinniśmy wiązać się z kimś, z kim już raz byliśmy związani. Chodzi raczej o to, że do tej samej rzeki da się wejść wiele razy, trzeba jednak pamiętać, że za każdym razem sytuacja towarzysząca kąpieli i sama woda będzie inna. Można by uznać, że powiedzenie o „wchodzeniu drugi raz do rzeki…” jest w tym kontekście bardzo zbliżone do fragmentu wiersza Wisławy Szymborskiej „nic dwa razy się nie zdarza…”

W celu wzbogacenia wiedzy wspomnę jeszcze, że autorem tytułowego powiedzenia jest grecki filozof Heraklit z Efezu. Mędrzec uważał, że na świecie nie ma nic stałego. Wszystko przemija, zmienia się, płynie (panta rhei). „Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki” – pisał Heraklit myśląc o tym, że woda w rzece, do której weszliśmy po raz pierwszy dawno odpłynęła, a woda do której wejdziemy po raz drugi, jest już inną wodą. W polszczyźnie sentencja Heraklita została uproszczona do wersji „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.” Gdyby używano jej w pierwotnej formie, pewnie błędne zastosowanie nie zdarzałoby się tak często.

Wracając do meritum, czyli newsa przekazanego mi przez Katarzynę. Mam do takich spotkań po latach z byłymi bliskimi sercu osobnikami sceptyczny stosunek, ale … która z nas czegoś takiego nie zrobiła, niech pierwsza rzuci kamieniem…. Jeśli takie spotkanie ma mieć cel czysto sentymentalny, tak jak „zjazd absolwentów”, to można zaryzykować. Jednak jeśli coś w naszym sercu jeszcze się tli, a jesteśmy wolni i spragnieni, to może lepiej nie odgrzewać starego kotleta, zwłaszcza, że zgodnie z tym, co stwierdził Heraklit, woda już inna, w zasadzie wszystko inne. Z drugiej strony ta inność sytuacji może być szansą, bo kiedy ludzie kiedyś od siebie odeszli, to może wtedy jeszcze do bycia razem nie dojrzeli, a teraz to już może się udać. Znam historię na potwierdzenie tej tezy. Mój kolega będący wówczas grubo po 30-tce spotkał na ulicy w wielkim mieście, całkiem przypadkiem, swoją byłą dziewczynę. Nie do uwierzenia, ale to prawda. Kiedyś coś spowodowało, że się rozstali, dziś nie pamiętam, co to było. Ten drugi raz wykorzystali na 100 procent. Mają dwójkę dzieci i stanowią fajną rodzinę.

Pamiętam też z własnych doświadczeń „spotkanie po latach”. Miał na imię Sławek i chodziłam z nim pół roku podczas studiów. Kiedy się poznaliśmy, byliśmy świeżo po rozstaniach z poprzednimi partnerami. A kiedy się rozstaliśmy, każde z nas wróciło do poprzednika, czyli … weszliśmy drugi raz do tej samej rzeki? Obawiam się jednak, że woda w tej rzece w przypadku mojego eks niewiele się zmieniła. A jak było ze Sławkiem? Może podobnie, a może nie. Był w związku znacznie dłużej ode mnie, miał dwie córki. Kiedy nawiązaliśmy ponownie kontakt, oboje byliśmy po rozwodach. Nie pamiętam już, kto zrobił pierwszy krok, a może to był przypadek? Spotkaliśmy się na kawie, rozmowa zbytnio się nie kleiła, takie bla bla, zdawanie relacji z tego, co się w naszym życiu zmieniło. Czułam się dziwnie. On to, czy nie on? Nie poznawałam go, i wcale nie o wygląd tu chodziło. Ewidentnie, to była kompletnie inna woda w tej samej rzece.

Nieco inne odczucia miałam spotykając się z eks małżonkiem, po ok. 5 latach od rozwodu. Coś urzędowego trzeba było załatwić, więc spotkać się musiałam. Słuchałam go, słuchałam i doszłam do wniosku, że on się nic nie zmienił, to ja się zmieniłam i to, co kiedyś postrzegałam u niego jako białe, dziś było czarne. To, czego kiedyś nie widziałam, dziś było widoczne na pierwszy rzut oka. Taka konstatacja wcale humoru nie poprawia, bo człowiek sobie uświadamia jak dużo czasu stracił na … iluzję.

Zaczęłam od Katarzyny, więc i na jej historii skończę, bo jest ona jeszcze bardziej skomplikowana, a finału jeszcze nie znam. Otóż jej związek z panem, co to sobie przypomniał i chce się spotkać, był typowym romansem, ona wolna, on żonaty. Romans ukrywany przed otoczeniem, ale dość długi i namiętny. Przyszedł jednak taki dzień, kiedy bycie tą drugą zaczęło Katarzynie doskwierać, a pan żonaty nie chciał w swoim życiu nic zmieniać. Rozstali się. Minęło lat prawie … 15 i nagle pan dzwoni. Podobno próbował wcześniej się skontaktować, ale telefonu stacjonarnego nikt nie odbierał, a on tylko taki numer miał. W Katarzynie odżyły emocje z przeszłością z owym panem związane. Najbardziej nurtujące pytanie, jakie się po tak długiej przerwie nasuwa, brzmi, czy pan nadal ma żonę? Okazuje się, że ma i jest to ta sama kobieta, znaczy się wierny jest. Czy spotkanie z takim byłym ma sens, skoro już wtedy była to relacja toksyczna i jedynie taką może pozostać? Spotkać się tylko po to, aby zobaczyć, co się czuje po tylu latach? Spotkać się z powodu pustki i braku innych możliwości, bo Katarzyna nadal wolna?

Sama miałabym poważne wątpliwości, bo o ile można spotkać się po latach z kimś, z kim rozstanie nastąpiło za … obopólną zgodą, a nawet jeśli nie, to przynajmniej w naszym wspomnieniach ta osoba jawi się w pozytywnym świetle, o tyle czym innym jest spotkanie z kimś, kto nie grał z nami fair, oszukiwał i po prostu … wykorzystał. Tak to widzę znając całą historię pobieżnie z opowieści Katarzyny. Ale ona widzi też rzeczy, które dla mnie kompletnie nie mają znaczenia, a więc jego inteligencję, błyskotliwość, czułość i temperament.

Oczywiście może się okazać, że spotkanie Katarzyny z panem z przeszłości odbędzie się w atmosferze przyjacielskiej i bez większej ekscytacji z obu stron, a potem rozejdą się bez żalu. Ale może być też tak, że toksyczna relacja odżyje i zacznie się tlić i tlić, trwać i trwać przez wiele lat, bo wielkiego ognia to chyba już z tego nie będzie. To tak jak zapalić papierosa po kilku latach niepalenia. Te kilka machów papierosowego dymu powoduje, że w tym momencie znów stajemy się palaczami, bo nałogowcem zostaje się do końca życia. Mając na względzie taką analogie, lepiej nie ryzykować kontaktu z uzależniającą substancją (człowiekiem), aby nie wrócić do punktu wyjścia i nie obudzić się z przysłowiową …ręką w nocniku.

Mówi się, że przysłowia są mądrością narodu, ale kiedy już zacznie się je interpretować to się może okazać, że każdy inaczej je rozumie. Dlatego skutki wejścia drugi raz do tej samej rzeki też są nie do przewidzenia 😉

To idzie młodość!

Z młodymi ludźmi stykam się w pracy często, a ostatnio coraz częściej, bo nam się kadra nieco odmłodziła. Współpracuje mi się z młodymi różnie, najczęściej bez większych problemów, głównie dlatego, że jestem …młoda duchem i wyrozumiała. Pamiętam, jak kiedyś sama stawiałam pierwsze kroki w zawodzie i wiem, ile czasu potrzeba, aby się jako tako zorientować nie tylko w swoich obowiązkach, ale też w różnych niuansach ułatwiających pracę. Nauka wyniesiona ze studiów na niewiele się zda, potrzeba doświadczenia. Miałam problem z proszeniem o pomoc starszych stażem, próbowałam dawać sobie radę sama, co różnie się kończyło.

Dzisiejsza młodzież o pomoc prosić potrafi, ale mam wątpliwości, czy ją docenia. Na niedawnym spotkaniu usłyszałam od swojej młodej współpracowniczki, że w jej słowniku nie ma słowa „niemożliwe”. No cóż, dużo entuzjazmu nie zawsze wystarcza. A może powinnam się tego od nich nauczyć? Czy w dzisiejszych czasach istnieje jeszcze relacja mistrz-uczeń? Kiedyś na zaistnienie takiej relacji była szansa, bo ludzie pracowali w jednej instytucji dość długo. Teraz pracodawcę zmienia się często. Nikt się szczególnie nie przywiązuje. Zatem kto ma uczyć młodszych „fachu”? Sama zmieniałam pracę tylko raz. Czy to dobrze czy źle? To kwestia indywidualna, jedni zmiany lubią, inni, tacy jak ja, cenią sobie „stały ląd”.

Pamiętam, jak w poprzedniej pracy dostałam pod opiekę stażystę. Chłopak miał marzenia, które sięgały dalej niż to, co ja robiłam i czego ja mogłam go nauczyć. Jednak dzięki mnie zyskał tzw. kontakty w branży, które przydały mu się w dalszej drodze zawodowej. Nie przejawiał szczególnych zdolności w bliskiej mi dziedzinie, do której starałam się go przekonać, zainteresował się czymś pokrewnym i spełnił swoje marzenia. Podczas naszej współpracy wiele się w jego życiu zdarzyło. Spotkał miłość swojego życia, a ja tańczyłam na jego weselu. Teraz kontakt mamy sporadyczny, on ojciec dzieciom, zawodowo mocno zaangażowany, ale sentyment do tych czasów stażowania został, przynajmniej u mnie.

W obecnej pracy nie mam okazji opiekować się stażystami, ale z młodymi ludźmi współpracuję często, a nawet kumpluje się z dwiema trzydziestkami. Młode mi się zwierzają, proszą o pomoc w dziedzinach, w których jestem lepsza. Doceniają pomoc, ale też próbują dawać sobie radę samodzielnie.

Zdarzają się też przypadki nieciekawe. Tupet i pewność siebie widać i czuć na odległość. Nie zawsze mogę uniknąć kontaktów z takimi osobami, jednak dość szybko orientuję się z kim mam do czynienia i ograniczam relacje do niezbędnego minimum.

Na moim zawodowym poletku w aktualnej pracy nie będzie kto przejąć pałeczki, kiedy odejdę na … zasłużoną emeryturę, na którą oczywiście wcale się nie wybieram, ale sami wiecie i rozumiecie, że nie wszystko od nas samych zależy. Nie sądzę, aby był problem z zastąpieniem mnie kimś innym, wolałabym jednak dostać taką osobę wcześniej na „wychowanie”, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

W bliskim mi dziale pracuje kobieta, która już dawno osiągnęła wiek emerytalny, ale chęć do pracy nadal przejawia i jest dobra w tym, co robi, więc każde nowe kierownictwo dość szybko orientuje się w jej przydatności. Oczywiście plany rozdzielenia przynależnych do niej zadań były podejmowane, ale kończyły się fiaskiem. Każdy szef chce mieć pewność co do profesjonalizmu swojego personelu. Ostatecznie odpowiada za ich błędy. Nikt nie chce tracić czasu na poprawianie innych i przyuczanie ich. Kobieta „niezastąpiona” również tego nie chce, bo nie leży to w jej interesie. Skoro ma siły i zdrowie, a pracować lubi, dlaczego ma sobie wychować następcę, który obrośnie w piórka i zepchnie ją z zajmowanego stanowiska, bo o takich historiach nie raz się słyszało. Obserwuję tę sytuację z boku i jestem ciekawa dalszego ciągu, bo przecież kiedyś ze sceny zejść trzeba, a ktoś z młodych musi być rzucony na głęboką wodę.

Będąc studentką trafiłam razem z kolegą na praktykę do renomowanej firmy. Pierwsze zebranie zespołu, rozdzielanie zadań i w pewnym momencie szef rzuca pomysł, że to ja mam „coś” zrobić. Ja? W życiu tego nie robiłam!! Nie dam rady! Nieśmiało proszę: to może razem z kolegą to zrobimy? Szef kiwa głową. Pojechaliśmy. Kolega dość szybko odnalazł się w temacie, w przeciwieństwie do mnie. Ja wciąż nie mogłam uwierzyć, jak można praktykantce dać tak odpowiedzialne zadanie. To był skok na głęboką wodę, ale w moim przekonaniu … do pustego basenu. Kolega inaczej na sprawę spojrzał i poradził sobie, dzięki tupetowi. Temat został załatwiony, szef nie narzekał. Ja praktykę skończyłam zgodnie z planem po miesiącu, kolega wkręcił się do jakiegoś zespołu i zaczął z nimi współpracę, już za pieniądze. A po studiach dostał tam pracę. No cóż, widocznie skok na głęboką wodę nie każdemu wychodzi, a niektórzy nawet nie chcą spróbować.

Moje spojrzenie na ludzi młodych na zawodowej niwie jest z pewnością bardzo subiektywne. Każda firma ma swoją specyfikę, dużo zależy od kadry kierowniczej, jak postrzega relacje wiekowe w zespole, czy ceni doświadczenie starszych pracowników, czy woli energię i tupet młodych. Sztuką jest te dwa żywioły ze sobą połączyć.

Dobry zwyczaj – nie pożyczaj?

Ten wierszyk słyszałam już w dzieciństwie i zawsze starałam się zwyczaju niepożyczania trzymać, aczkolwiek są w życiu sytuacje wyjątkowe i mnie też jedna taka się zdarzyła. Było to wtedy, gdy kupowałam mieszkanie i zabrakło mi ok. 20% jego ceny. O pożyczkę zwróciłam się do wujka, bo wiedziałam, że pieniądze ma i trzyma je w banku „na procent”. Zaproponowałam, że otrzyma ode mnie po roku pożyczoną kwotę wraz z odsetkami. Zgodził się, bo chciał mi pomóc, ale też nie chciał stracić. Pożyczkę wraz z odsetkami spłaciłam i jestem wujkowi za jego gest dozgonnie wdzięczna. Zapewne kredyt zaciągnięty na ten cel spłacałabym do dziś, ale o tym kilka zdań niżej…

Mój przykład jest chyba wyjątkiem potwierdzającym regułę, aby pożyczek unikać. Dramatycznych historii, nie tylko rodzinnych, z pożyczką w tle jest całe mnóstwo, sama mogłabym przytoczyć kilka. Nie do rzadkości należą sytuacje, że pożyczka kończy znajomość, przyjaźń, miłość, etc. Znajoma osoba, która potrafiła intensywnie zabiegać o pożyczkę, raptem przestaje odbierać telefony.

Moja koleżanka popełniła błąd zgadzając się udzielić pożyczki swojemu bliskiemu znajomemu i teraz ma kobieta problem. Minęły już wielokrotnie przekładane terminy, które miały być tymi ostatecznymi, a pieniądze nadal do niej nie wróciły i małe jest prawdopodobieństwo, aby kiedykolwiek wróciły. Kiedy ją pytam, co zamierza z tym fantem zrobić, rozkłada bezradnie ręce. Będzie musiała się ze stratą pogodzić. Twierdzi, że pożyczyła tylko tyle, ile jest w stanie ….stracić (pożyczkobiorca chciał znacznie więcej). Od razu uwzględniła ryzyko, gdyż zdawała sobie sprawę, że bliski znajomy jest w dołku finansowym, a szansy na wyjście z tego dołka są niemal zerowe. Analizując jej sytuację doszłyśmy do wniosku, że może same pieniądze nie są tu największym problemem, ale zmiana relacji, jaka nastąpiła pod wpływem owej pożyczki. Dotychczas kontakty były serdeczne, bliskie i dość częste. Od czasu pożyczki zostały one ograniczone i to koleżanka jest teraz stroną inicjującą rozmowy i spotkania ze znajomym. Niełatwo się domyślić, że temat pożyczki wraca jak bumerang i zatruwa tę relację skutecznie.

Inną kategorią są pożyczki udzielane przez bank, czyli kredyty. Tutaj mamy z jednej strony człowieka z krwi i kości, a z drugiej bezwzględną instytucję nastawioną na zysk. Tutaj nie ma litości. Dzisiejszy świat na kredycie stoi, a większość moich młodszych znajomych z pracy mieszka w lokalach, które będą spłacać przez co najmniej 30 lat. Ja też mogłam zaciągnąć kredyt wtedy, kiedy kupowałam mieszkanie. Byłoby mnie stać i na większy metraż, i na lepszą lokalizację, choć akurat moja lokalizacja zła nie jest 😉 Jednak nie chciałam brać kredytu, po prostu nie chciałam mieć świadomości, że nadal nie mieszkam u siebie, że wciąż muszę spłacać dług. Może takie podejście wydawać się dziwne, bo dzisiaj ludzie nie przywiązują wagi do takich niuansów. Własność jest sprawą drugorzędną, można wynajmować i czuć się jak u siebie w domu. Nic nie mam przeciwko takiemu podejściu, ale sama chciałam czuć się właścicielką i już. Poza tym sporo własnych środków już miałam, a młodzi ludzie na dorobku wkładu własnego mają dziś niewiele.

Pamiętam, kiedy już byłam „na swoim”, koleżanka poprosiła mnie o podżyrowanie kredytu. Choć miałam do niej zaufanie, to odmówiłam, choć źle się z tym potem czułam. Ona zresztą też odebrała to jako przejaw braku zaufania. Notabene kupowała komfortowe mieszkanie, dwa razy większe od dotychczasowego, co można byłoby uznać za fanaberię. Zresztą wolałabym pożyczyć jej jakąś kwotę, o ile bym ją miała (wtedy było z tym u mnie ciężko) niż dawać poręczenie kredytu. Kiedy pożyczamy, wiemy ile maksymalnie możemy stracić. W przypadku żyrowania odpowiadamy solidarnie z kredytobiorcą i w sytuacji, kiedy on nie może kredytu spłacać, wtedy musimy zrobić to za niego. Dzisiaj wszystko może wydawać się oczywiste, a perspektywa spłaty kredytu zapewniona, ale kto jest w stanie przewidzieć, co stanie się jutro. Ludzie tracą pracę, zdrowie, a nawet życie, a kredyty zostają. Banku nie interesuje, kto będzie spłacał, kiedy kredytobiorca nie może, biorą się za żyranta.

Obejrzałam niedawno historię spłaty kredytu pokazaną mi przez kolegę z pracy. 10 lat temu wzięli z żoną 100 tys. zł na 30 lat. Dziś dług wynosi 80 tys. 10 lat spłacali głównie odsetki. Straszne. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo na kredytach kompletnie się nie znam. Jakie to szczęście, że nie musiałam z nich korzystać i oby tak zostało. Kolega nie sprawia wrażenia przejętego swoim zadłużeniem, a żeby było jeszcze weselej, zamierza wziąć kolejny kredyt, również na 30 lat. Byłam świadkiem jego rozmowy z konsultantem, z której wynikało, że drugi, jeszcze większy kwotowo kredyt, to żaden problem. A jeśli tak, to czemu chętni nie mieliby z takich możliwości korzystać?

Żyje się tu i teraz – według tej zasady, po co martwić się tym, co będzie za lat 30, skoro nie wiadomo nawet, co będzie jutro. Ludzie tak myślą i tak żyją. Czy to źle czy dobrze? Zależy. Trudno się dziwić, że młody człowiek, zwłaszcza ten zakładający rodzinę, chce żyć na przyzwoitym poziomie, posiadać własne lokum, a nie mieszkać kątem u rodziców, czy wynajmować kawalerkę. W moim mieście wciąż powstają nowe osiedla, każdy metr ziemi jest wykorzystany, boom mieszkaniowy trwa. Banki zacierają ręce, bo wniosków kredytowych wciąż spływa dużo. Zyski rosną, ludzie są szczęśliwi.

Takie mamy czasy. Z moim podejściem do pożyczania byłoby tak, że przez 20-30 lat odkładałabym pieniądze żyjąc skromnie, aby potem rozkoszować się świadomością własności „czterech ścian”. A młodzi ludzie dzisiaj nie chcą czekać, nie chcą żyć skromnie, chcą korzystać z możliwości, jakie daje im świat, chcą cieszyć się życiem. Czy można im się dziwić?

Smęcenie

Jeszcze kilka notek temu pisałam o szklance do połowy pełnej, a teraz mam ochotę napisać, że moja szklanka od pewnego czasu jest wciąż w połowie pusta. Czy to tylko taki etap czy jakiś zwrot? Nie wiem, ale liczę na to, że wyjdę z takiego stanu oglądu świata, bo na dłuższą metę po prostu nie mogę sama ze sobą wytrzymać 😉

Kolega martwi się, że mało ostatnio do niego piszę, podejrzewa, że może czymś mnie uraził, a ja zwyczajnie nie chcę smęcić. To chyba dobre określenie na stan, kiedy nasze życie kręci się wokół spraw przyziemnych i niezbyt przyjemnych. Ktoś mądry powie, że trzeba sobie wtedy znaleźć coś przyjemniejszego i będzie miał rację, ale… czasami się nie da, albo to nie działa i już.

Koleżanka mówi, żeby dokonać … wyparcia, czyli zepchnąć niemiłe rzeczy w czeluść podświadomości, czyli przestać o nich myśleć. Czy to jest dobra metoda? Chyba dość dziecinna i niezbyt skuteczna. Bywa że problemy, o których staramy się nie myśleć, wracają ze zdwojoną siłą.

Racjonalne wyjście jest oczywiste. Problemy są po to, aby je rozwiązywać. Po kolei, metodycznie. A jeśli czegoś boimy się zrobić, to przeciąganie w czasie, a tym bardziej wypieranie niczego dobrego nie przyniesie. Trzeba działać według zasady: zrób to, czego boisz się, a lęk zniknie. Bardzo lubię takie mądre teksty, ale wstyd przyznać, nie zawsze się do nich stosuję. Bo jestem zwyczajnym człowiekiem, nie jakimś tytanem.

Kiedy jest się osobą raczej sympatyczną, to ludzie lubią obarczać nas swoimi zmartwieniami. A ja chyba do „dobrych słuchaczy” należę i nawet jeśli chciałabym wspomnieć o swoich sprawach (posmęcić) zaprzyjaźnionym osobom, po prostu trudno się przebić. Smęcimy często najbliższym, najlepiej rodzinie, a oni smęcą nam. Dla wrażliwców ma to ten skutek, że zatruwamy w ten sposób życie tych, których kochamy, bo oni zaczynają się martwić o naszą kondycję, zarówno fizyczną jak i psychiczną. Kiedy przyzwyczai się ludzi do tego, że na swoich barkach dźwiga się wiele, to każdy chętnie dorzuci parę ciężarów, niestety.

Koleżanka narzeka na inne koleżanki do mnie, zamiast powiedzieć im w oczy to, co ją wkurza czy irytuje. Nie lubię słuchać smęcenia, więc zdaję sobie sprawę, że sama w roli smęcącej też nie jestem… atrakcyjnym rozmówcą. Dlatego staram się nie smęcić, choć łatwo nie jest. Kiedy dopadnie nas kilka problemów na raz, trudno zebrać w kupę i tryskać humorem.

Problemy mogą być większego i mniejszego kalibru, niektóre z nich mobilizują do działania, inne podcinają skrzydła, a najgorsze są takie problemy permanentne. Każdy z nas ma jakiś „temat”, choćby kogoś z bliskiego otoczenia, kto potrafi dopiec, a od kogo nie można się odciąć ( z różnych powodów). Czasem wystarczy jeden nieduży problem, aby „dopełnił dzieła” i spowodował popadnięcie w stan smęcenia. Mnie dobił ząb, który okazał się być do usunięcia i trzeba go będzie zastąpić w jakiś sposób (kosztowny), tym bardziej, że jest w miejscu dość widocznym. Nie tego się spodziewałam, bo rok temu mój dentysta go „uratował”, a teraz wyjechał na urlop i tzw. ekstrakcję mam przesuniętą w czasie. Ząb niby nie boli, ale odrobinkę ćmi, a może lepiej powiedzieć smęci, tak jak ja.

Dobrze, że chociaż upał się kończy, dzięki temu odpadnie mi jeden powód do smęcenia.

Osoby nie smęcące pozdrawiam, a ze smęcącymi łączę się w bólu i pozdrawiam jeszcze serdeczniej.