Trafiłam w sieci na wiadomość o samobójczej śmierci 35-letniego księdza Arkadiusza z Sokołowa Podlaskiego. Wśród parafian wywołało to szok i niedowierzanie. Ludzie zachodzą w głowę, dlaczego to zrobił? Co stało za tą dramatyczną decyzją? Prawda być może nigdy nie zostanie ujawniona i jest to kwestia drugorzędna. Istotny jest fakt, że ksiądz nie dał rady zmierzyć się z problemem, przed którym stanął. Nie potrafił znaleźć drogi wyjścia. Zapewne jako ksiądz funkcjonował dobrze, gorzej jako człowiek. Był dobrym duchownym, ulubieńcem ludzi młodych, otwartym, pasjonatem motocykli. Żal i smutek, a także refleksja, że duchowość w jego przypadku okazała się, być może, ciężarem, którego jako człowiek nie mógł udźwignąć.
Zostałam wychowana, jak większość z nas, w wierze katolickiej. Każde ważne wydarzenie z przeszłości było związane z religią i kościołem, chrzest, komunia, bierzmowanie, ślub i wreszcie pogrzeb. Kościół i ksiądz towarzyszy nam od dziecka do śmierci. Chodzimy na msze, modlimy się, spowiadamy, przyjmujemy komunię, ale czy … wierzymy? I w co tak naprawdę wierzymy? W kogo? Jak wyobrażamy sobie życie wieczne?
Można wierzyć w Boga, w Ducha świętego i w niebo, do którego trafimy po śmierci, można wznosić modły do Matki Boskiej, a nie wierzyć sobie, nie ufać sobie i tak naprawdę można nie żyć, wierząc w to, że prawdziwe życie będzie dopiero po śmierci. Wiara dla wielu ludzi oznacza, że przestają myśleć, analizować, dyskutować, mają zawierzyć i nie kwestionować niczego, a tym bardziej niczego nie odkrywać na własną rękę, bo wszystko już zostało odkryte i nie potrzebujemy się tym zajmować.
Ja tak nie potrafię.
Wiem, że nic nie wiem i pewne rzeczy są dla mnie … nie do pojęcia rozumem, ale to nie znaczy, że nie mogę sama interpretować tego, co Bóg, jakkolwiek go pojmuję, chciałby powiedzieć ludziom, zwłaszcza o tym, co jest dobre, a co złe. Nie musi mi tego mówić ksiądz, ani żadna święta księga. Intuicja to podpowiada.
Mówi się, że wiara jest darem i kiedy widzimy osoby głęboko wierzące, a sami miotamy się od ściany do ściany w poszukiwaniu sensu własnej egzystencji, to dostrzegamy wiele plusów w takiej jednoznacznej postawie religijnej. A nawet zazdrościmy tym, którzy ten dar bezwarunkowej i bezgranicznej wiary posiedli…. Bo mają się czego chwycić, mają kogoś, kto zapewni im opiekę, do kogo zawsze mogą się zwrócić, po prostu nigdy nie zostają sami.
Może rzeczywiście tak jest lepiej żyć? Spokojne, proste i pozbawione wątpliwości życie. Po co je komplikować rozmyślaniem o wszystkim i o niczym, słuchaniem samego siebie, zagłębianiem się w swoje wnętrze i wiecznym zwątpieniem.
Zapewne znamy takich ludzi, którzy świecą przykładem jako wzorowi katolicy, rozmodleni, obowiązkowi w praktykach religijnych, ale także, co najważniejsze, żyjący w zgodzie ze swoją wiarą. Jeśli wiara w Boga, jest jednocześnie wiarą w człowieka i czynieniem dobra, to można takiej postawie tylko przyklasnąć…
Jednak po drugiej stronie jest grupa znacznie głośniejsza, to ludzie, którzy jawią się jako wzorowi katolicy, a zieją nienawiścią do wszystkiego, co niezgodne z ich postrzeganiem świata. Gorzej, kiedy nienawiść kierowana jest do ludzi, do obcych, inaczej myślących, ale też do członków rodziny, którzy nie podzielają tej samej wiary lub mają inne poglądy na różne życiowe kwestie. Nie jest trudno takich ludzi rozpoznać, nie tylko na podstawie tego, co i jak mówią i w jaki sposób się zachowują, ale również jak wyglądają, jak na nas patrzą, jaki mają tembr głosu. Ludzie autentyczni, życzliwi, zwyczajnie dobrzy, mają to …wypisane na twarzy. Ćwiczę się w umiejętności rozpoznawania takich spojrzeń i odpowiadania im również pogodnym uśmiechem. Uczestnicząc w nabożeństwie można poobserwować ludzkie zachowania, wyraz twarzy, spojrzenie, co prawda takiej obserwacji ksiądz by zapewne nie pochwalił, ale…. nie sądzę, aby Bóg miał coś przeciwko temu.
No właśnie, każdy wierzy na swój sposób. Ja również. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy wierzę, nie mogłabym odpowiedzieć ani tak, ani nie. Agnostyczka? Może. Moja wiara jest, ktoś powie słaba, a ja sądzę, że bardziej wierzę w człowieka i w życie, jako przejaw boskości, niż Boga, którego obraz stworzył i podpowiada mi kościół.
Potrzebujemy praktyk religijnych właśnie po to, aby się w siebie wsłuchać… i pewnie wielu chrześcijan wykorzystuje okazje mszy świętej lub modlitwy do wniknięcia w swoją najgłębszą świadomość, rozważenia nurtujących problemów, porozmawiania bardziej ze sobą niż z Bogiem. Taka swoista medytacja. Bo gdzież ten Bóg jest, jeśli nie w nas czy w drugim człowieku? Usytuowanie go gdzieś daleko od nas, powoduje, że czujemy się oddzieleni, odrębni, jakby to był surowy rodzic, karzący i nagradzający, ale najczęściej krytyczny, oceniający. My słabi ludzie, i ON, wielki, dobry i niedostępny. Takie postrzeganie Boga przynosi więcej szkody niż pożytku. Boskości trzeba szukać w sobie, w bliźnich, w przyrodzie, w kamieniu i w każdym innym przejawie życia na ziemi.
Pamiętam z dzieciństwa taką modlitwę: Boże, choć Cię nie pojmuję, jednak za wszystko miłuję…. To „niepojmowanie” Boga zostaje nam na bardzo długo…. bywa, że do końca. A może nie musimy pojmować, wystarczy czuć, a do czucia potrzebne jest „tylko” lub „aż”… wrażliwe, czujące serce.
*
Polecam film na stronie selfmastery.pl pt.: „Największa Pułapka Duchowości | Cień Duchowości”, który zainspirował mnie do tego wpisu.
Był czas, kiedy przed telewizorem i komputerem spędzałam dużo czasu. Oglądałam, a właściwie słuchałam, programów informacyjnych i publicystycznych niemal non stop po to, aby być „na bieżąco”. A konieczność posiadania aktualnej wiedzy, co się dzieje, wiązała się z wykonywaną swego czasu pracą. Pracę zmieniłam, ale nawyk pozostał. Poza tym, czy nie jest przekonujące stwierdzenie, że dobrze jest mieć wiedzę o aktualnych wydarzeniach w kraju i na świecie. Można błysnąć na spotkaniu towarzyskim wiedzą o tym, który polityk powiedział, że białe jest czarne lub odwrotnie. 😉 Moje zdumienie wielokrotnie budził fakt, że ktoś czegoś nie wie z bieżących wydarzeń, co dla mnie było oczywistością.
Czy człowiekowi jest potrzebna wiedza o katastrofach i wypadkach na drugim końcu świata, o wydarzeniach strasznych i tragicznych? Jaką korzyść z wiedzy o takich wydarzeniach wynosi? A jakie pojawiają się wtedy emocje? Głównie strach, z drugiej ulga, że to się dzieje gdzieś daleko, że to nas nie dotyczy.
Zajrzałam na stronę Wirtualnej Polski w dniu 16.09.2020 r. o godz. 13.00 i oto jakie tytuły tam znalazłam:
Czy kliknięcie w te tytuły spowoduje, że będę bardziej „na bieżąco”? Po co mi wiedza o morderstwach, pobiciach i wypadkach? Jak się poczuję czytając te wszystkie historie?
Obserwuję, jak dużo czasu przed telewizorem spędzają niektórzy ludzie, w tym moja rodzina i znajomi. A jak nie telewizor, to smartfon. Wciąż jesteśmy na bieżąco, z tym, co się dzieje, media społecznościowe zachęcają, aby dzielić się z innymi swoimi refleksjami, ale też dostarczają wiedzy, co robią nasi znajomi lub tzw. celebryci. Informacji jest tak dużo, że czujemy się nimi wręcz przytłoczeni, ale nie jesteśmy w stanie odpuścić, a jeśli już to na chwilę, np. wtedy gdy idziemy ulicą przeglądanie stron w komórce, jest utrudnione, ale też się zdarza, że ludzi zapatrzeni w komórki kompletnie nie zwracają uwagi na otoczenie i stają się ofiarami wypadków. Kiedy wchodzę do autobusu czy pociągu, większość pasażerów ma wzrok utkwiony w ekranie smartfonu. Ludzie chyba nie potrafią już „nic nie robić”. Staliśmy się uzależnienia od … aktywności.
Z jednej strony chciałabym być „na bieżąco”, z drugiej ograniczam oglądanie telewizji. Skąd zatem czerpać wiedzę o aktualnościach? Oczywiście z internetu. Ale w nim jest jeszcze większy bałagan niż w telewizji. Oddzielenie ziarna od plew wymaga sporo wysiłku, bo tytuły bywają mylące, nie mówiąc już o tym, że niektóre wręcz „krzyczą”, abyśmy kliknęli, na co sama wielokrotnie się łapię, a treść jest kompletnie inna niż ta sugerowana w tytule. Sama łapię się często na bezsensie czytania o jakiejś celebrytce i jej życiu. Wstyd mi, że daję się podejść jak dziecko. Nie wspomnę już o migających przed oczami reklamach, które nie tylko mnie irytują, ale są obciążające dla wzroku.
Do internetu mam stosunek ambiwalentny. Kocham możliwości jakie stwarza, ale też nienawidzę za skomercjalizowanie, techniki podprogowe, manipulacje…. Sądzę, że w tym przypadku trzeba wyznawać mądrą zasadę, że wszystko jest dla ludzi, ale w rozsądnych granicach.
Telewizja wtedy, gdy coś konkretnego chcemy obejrzeć, a nie na zasadzie „niech sobie gra”. Internet w zakresie niezbędnym do poszerzania wiedzy, poznawania czegoś nowego, rozwoju. Gdyby nie internet nie trafiłabym na stronę selfmastery.pl, która stała się dla mnie inspiracją i pomaga mi poukładać sobie w głowie różne rzeczy.
Dlaczego warto zrezygnować z telewizji? Najważniejsza kwestia to czas.
Kiedy wracamy z pracy do domu naładowani pomysłami, co moglibyśmy jeszcze tego dnia zrobić, zaraz po wejściu, rozebraniu się, wypakowaniu ewentualnych zakupów, włączamy telewizor… Zabieramy się za domowe, w tym kuchenne obowiązki, a telewizor nadaje, więc słuchamy, raz uważniej, ale najczęściej jednym uchem. Kiedy przychodzi czas, że moglibyśmy wziąć się już za coś … poważnego i pożytecznego (dla każdego będzie to coś innego, dla mnie np. joga) łapiemy za pilota i latamy po kanałach, i na 99 procent na którymś z nich będzie leciało coś, co przykuje naszą uwagę, nawet jeśli to będzie obejrzany już dziesiątki razy film, to okaże się, że jest tak zabawny, że postanowimy chwilę obejrzeć, przynajmniej do reklam… Przyjmujemy pozycję wygodną, fotel, kanapa etc. Po jakimś posiłku, wiadomo, że energii w człowieku niewiele, bo większość pochłania trawienie. A film leci dalej… A nam coraz mniej chce się robić coś … pożytecznego. Walka wewnętrzna trwa może z godzinę po to, aby poddać się … niecałkowicie, bo przecież to, czego nie zrobiliśmy dziś, możemy zrobić jutro…
A jeśli jutro nie nadejdzie….
Może warto uzmysłowić sobie, że taki scenariusz powtarzany wielokrotnie staje się nawykiem, a dni zamieniają się w tygodnie, potem w miesiące, lata, na koniec w całe życie. I można obudzić się z myślą, że tak naprawdę to nie żyliśmy własnym życiem, ale dramatami serialowych bohaterów, karierą złych i dobrych (naszym zdaniem) polityków, emocjami sportowymi przy występach reprezentacji. Może się okazać, że naszego prawdziwego życia i prawdziwych emocji jest w tym czasie niewiele. A szkoda…
Bo życie i czas spędzony na tej ziemi ma się tylko jeden i tylko ten raz można dokonywać wyborów.
Pamiętam, że Babcia oglądała taki amerykański tasiemiec „Moda na sukces”. Kiedyś spojrzałam na jeden z odcinków i nie mogłam zrozumieć, co ona w nim widziała, skromna kobieta ze wsi, gdzieś pod lasem emocjonowała się romansami ludzi z amerykańskich wyższych sfer. Czy to na zasadzie bajki, której nigdy nie doświadczyliśmy i nie doświadczymy, a o spełnieniu której lubimy pomarzyć? Nie miałam i nie będę już mieć okazji jej o to zapytać.
Może kiedyś mniej pytań sobie zadawałam i zadowalała mnie często lekka rozrywka. Książka dla samego czytania, film dla samego oglądania, muzyka dla słuchania. Teraz sięgając po książkę, pytam siebie, po co? Co z jej treści dla mnie wynika? Czego się nauczę? Czy język mi się podoba? Bywa, że odkładam po kilku, czy kilkudziesięciu stronach, nawet wtedy, kiedy wcześniej przeczytałam wiele wspaniałych recenzji. Nie wszystko, co obiektywnie wartościowe, jest dobre dla mnie.
Co jeszcze zabiera telewizja, z czego nie zdajemy sobie często sprawy? Samodzielne myślenie i wyciąganie wniosków stało się rzadkością. Kiedy rozmawiam z kimś na tematy np. polityczne dostrzegam, że posługujemy się przekazami medialnymi. Mając określone poglądy otwieramy się tylko na treści, które są z nimi zgodne. Inne odrzucamy na wstępie i nawet nie próbujemy zrozumieć „drugiej strony”. Taka postawa stała się szczególnie zauważalna w Polsce w ostatnich latach.
Na koniec tego wpisu, do którego inspirację zaczerpnęłam ze strony selfmastery.pl, fragment wykładu Magdy, która wskazuje nam kierunek, kiedy już pozbędziemy się nawyku wiecznie włączonego telewizora 😉
Prawda jest taka, że jeżeli oglądasz dużo telewizji, dużo czasu bez sensu spędzasz przeglądając różne strony w Internecie, ciągle jesteś dostępny w mediach społecznościowych – to jest sygnał, że nie ma w Twoim życiu czegoś ważnego dla Ciebie na czym skupienie się byłoby ważniejsze niż to wszystko. I jeżeli nie masz czegoś takiego to sposobem na to żeby Twoje życie stało się lepsze nie jest włączanie serialu po to żeby zapomnieć o braku celu czy kierunku tylko odkrywanie go. Bo kiedy masz coś ważnego dla siebie w życiu nad czym pracujesz, czego się uczysz, co Cię pochłania to nie masz czasu na siedzenie przed telewizorem. Szkoda Ci na to czasu.
Zastąp telewizję czymś ważnym dla siebie. Odzyskasz swój czas, swoje życie. Nagle będziesz mógł swobodnie iść na siłownię czy poczytać książkę. Nagle będziesz się mógł wyspać, będziesz pełny energii, będzie Ci łatwiej być kreatywnym, spokojnym i zadowolonym z życia. Stań się twórcą a nie zjadaczem bezużytecznych informacji. Zamiast oglądać czyjąś wizję, stwórz swoją. Stwórz swój program na życie. Patrz ze swojej perspektywy, myśl po swojemu. Kiedy tego posmakujesz już nic nie będzie takie samo, życie zyska na realności, prawdziwości. Będziesz myślał coraz jaśniej, łatwiej będzie Ci się wsłuchać w siebie. Kiedy już minie jakiś czas zawsze możesz sobie pozwolić na to żeby czasem coś obejrzeć, czasem wejść na Facebooka, ale myślę, że po takim czasie bez mediów jak włączysz wiadomości to długo nie wytrzymasz. I to dobrze, bo to Ci nie służy.
Jaki jest nasz życiowy cel? Takie pytanie wywołuje zaskoczenie, a potem milczenie… bo przecież nikt się nad tym na co dzień nie zastanawia. O co chodzi? Co to za pytanie? Realizujemy przecież różne cele, ale czy to się da określić jednym słowem?
Większość z nas ma trudności w nazwaniu tego swojego życiowego celu, bo nie tylko nikt nam takiego pytania nie zadaje, ale nie zadajemy go sobie sami. Nie mamy czasu i okazji, aby o czymś takim pomyśleć. Żyjemy w pośpiechu, realizując zadania, podejmując wyzwania, spełniając obowiązki i powinności. Rzadko myślimy o kwestiach takiego kalibru, albo po prostu czujemy intuicyjnie, że realizujemy jakiś cel, na który składają się różne elementy, nie dające się sprowadzić do jednego mianownika. Czy życiowy cel można ograniczyć do kwestii zawodowych, pasji? A może wyłącznie do sfery prywatnej? Pewnie u każdego wygląda to inaczej, ale… Może warto zapytać siebie, czy nasze życie jest satysfakcjonujące, czy jesteśmy z niego zadowoleni? Jeśli tak, to czy można uznać, że …swój życiowy cel realizujemy? A jeśli nie jesteśmy zadowoleni i nie czujemy się spełnieni, czegoś nam brakuje, to może się okazać, że między życiem, jakie prowadzimy, a tym, jakie chcielibyśmy prowadzić jest rozdźwięk.
Nawet jeśli odkryjemy, że żyjemy nie realizując swojego życiowego celu, który gdzieś sobie w naszej głowie drzemie, to najczęściej nie podejmujemy żadnych kroków, aby nasze życie zmienić. Być może ze strachu przed zmianą, która jest niepewna i która mogłaby zburzyć nasze status quo, być może z lenistwa, a może właśnie z braku czasu, bo mamy na głowie inne, bardziej prozaiczne problemy. Bywa też tak, że te nasze życiowe cele wrzucamy do worka mrzonki, nie dajemy im szans realizacji, więc pozostajemy (a może tkwimy) w tym życiu, które jest znane, w miarę ciepłe i stabilne. Ileż odwagi trzeba, aby je obrócić o 180 czy nawet o 360 stopni? Co powiedzą na to nasi bliscy, ci, którym musimy zapewnić środki do życia? Jeśli zajmiemy się realizacją marzeń, kto zapłaci czynsz, czesne za szkołę, ubrania dla dzieci, prywatnego lekarza dla rodziców, opiekunkę, etc. Bo czy z realizacji marzeń można żyć? Może niektórym to się udaje, ale wielu klepie biedę…przynajmniej na początku. Biografie sławnych artystów pełne są takich przykładów. Tylko ich spadkobiercy mogą czerpać wymierne korzyści z tego, że przodek realizował swój życiowy cel. Ale chyba nie o to nam chodzi. Gdyby się tak głębiej zastanowić, to czy obecna rzeczywistość tak bardzo odbiega od tej sprzed stuleci? Ilu filozofów i historyków pracuje na etatach kompletnie nieprzystających do kierunków, w których się wyedukowali. A może wybór studiów też był przypadkowy? Bo nie dostali się na przykład na wybrany kierunek, a na innym były wolne miejsca.. Sama też trafiłam na kierunek, którego sobie nie wymarzyłam. Można powiedzieć, że to los zdecydował… że po szkole średniej, która była liceum zawodowym („musisz mieć zawód w ręku, a studia? jak będziesz chciała też będziesz mogła pójść”) jeszcze nie widziałam do końca, co chciałabym robić zawodowo. Ale po pierwszym kierunku, wiedziałam już cokolwiek więcej, więc poszłam na studia podyplomowe. Udało mi się pracować w zawodzie, który mnie satysfakcjonował, choć nie jestem pewna, czy to było to, o czym marzyłam? Firma mała, moja siła przebicia równie niewielka. Na pewno bardziej mi ta praca odpowiadała niż to, co zaczęłam robić później, choć przecież w każdej pracy można znaleźć rzeczy, które są dla nas ciekawe, a bywa, że pasjonujące.
Magda z selfmastery.pl twierdzi, że życiowego celu się nie szuka, jego się odkrywa. Jest to taki dar do odkrycia. Piękne określenie. Bardzo podoba mi się również sformułowana przez Magdę definicja: „życiowy cel to jest wspólna przestrzeń pomiędzy Twoimi naturalnymi zdolnościami, talentami, skłonnościami, zainteresowaniami – czyli wszystkim tym, czego wykorzystywanie przynosi Ci radość i poczucie sensu – a służbą innym, inaczej można powiedzieć potrzebą świata. Czyli krótko mówiąc – Twój życiowy cel, jest tam gdzie Twoja największa radość spotyka się ze służbą innym i potrzebą świata.” Brzmi to poważnie, nawet górnolotnie i człowiek się zastanawia, czy on czyli taki zwykły człowiek jest w stanie takiej definicji podołać? Może takich ludzi, którym udaje się życiowy cel osiągnąć jest niewielu, ale można przecież mieć cel … bardziej prozaiczny, co nie znaczy, że gorszy. Ważne, abyśmy potrafili go realizować. Jaki życiowy cel ma pan Waldek, który na emeryturze musi dorabiać, sprzątając biura, także w mojej firmie? Z tego, co wiem, pan Waldek pracował kiedyś w administracji jako tzw. pracownik umysłowy (tak się kiedyś mówiło), nie wiem, czy lubił tę pracę czy nie. Nie pytam go też, czy lubi obecne zajęcie. Nie wygląda na przybitego. Jest uśmiechnięty, miły, uczynny, inteligentny… Raz w roku wyjeżdża do syna i wnuków w Norwegii, bo w Polsce nie ma już bliskiej rodziny. Nie zapytam go o życiowy cel, bo takie pytanie każdy sam powinien sobie zadać, o ile w ogóle taki temat go interesuje.
Czy bez życiowego celu da się żyć? Z pewnością. Ale czy jest to życie szczęśliwe, spełnione? Jeśli ktoś uważa, że jego życie nie potrzebuje zmiany, że jest satysfakcjonujące, to gratuluję i życzę szczęścia. Ten tekst nie jest dla niego. Jeśli jednak czegoś nam brakuje, nie czujemy satysfakcji z tego, co robimy, wtedy pytanie o życiowy cel warto sobie zadać. Od czego zacząć? Najpierw trzeba wiedzieć, co jest naszym naturalnym talentem, do czego mamy dryg, a jak nie widzimy (nie dostrzegamy) czegoś takiego, to popytajmy znajomych, rodzinę, co im się podoba u nas? Co nam dobrze wychodzi? Jak byłam małą dziewczynką uwielbiałam śpiewać, wykorzystywałam każdą okazję, aby występować, gdzie tylko się dało. Czy miałam talent do śpiewania? Nie mam pojęcia, ważne, że wszystkim się to moje śpiewanie podobało. Występowałam na dużych uroczystościach szkolnych i kościelnych, a raz nawet przed …. przed Prymasem Polski. Do czasu pojawienia się w wieku nastoletnim tremy, śpiewanie było tym, co lubiłam najbardziej. Trema, brak wiary w siebie, pierwsze nieudane występy (w moim mniemaniu nieudane, a realnie po prostu nie zdobywałam nagród) spowodowały, że śpiewać przestałam. Sentyment do śpiewania do tej pory mi pozostał, i próbowałam wielokrotnie znaleźć jakieś miejsce do amatorskiego muzykowania, ale nie sądzę, aby śpiewanie było tym kierunkiem, w którym miałabym w drugiej połówce życia pójść 😉Kiedy zobaczymy, albo inni nam podpowiedzą, jakie są te nasze naturalne talenty, to już zrobiliśmy duży krok do przodu. Nikt nam jednak nie wskaże życiowego celu, bo do tego trzeba dojść samemu. Może stanie się to metodą prób i błędów, i w takim przypadku trzeba przyznać, że młodzi ludzie mają na takie próbowanie dużo czasu. Inaczej jest w wieku dojrzałym, nie mówiąc o ograniczeniach wynikających z wieku. Nawet jeśli jest entuzjazm, to z siłami i możliwościami psychofizycznymi jest gorzej. Aczkolwiek…. widziałam niedawno 88-letnią kobietę szalejącą na parkiecie z młodszym o 40 lat mężczyzną w amerykańskim „Mam talent”. Trudno uwierzyć, że takie wygibasy są w tym wieku możliwe. Czy to nie dowód, że ograniczenia są tylko w naszej głowie?
Kiedy obserwuję bliższych i dalszych znajomych, widzę, że dla wielu życiowy cel kręci się wokół spraw materialnych. Takie cele najbardziej ich ekscytują. Najpierw mieszkanie, potem dom, a potem lepszy samochód, i jeszcze większy dom, tak duży, że już nie można się w nim odnaleźć… Czy życiowym celem może być zarobienie miliona złotych? Owszem, może niektórym taki cel przyświeca i dążą do niego z różnym skutkiem. Wyobraźmy sobie jednak, że już ten milion mają i co dalej? Jaki wtedy będzie ten życiowy cel? Może 2 miliony? A może coś innego, również materialnego. Albo kariera, pięcie się po jej szczeblach na sam szczyt. Dzisiaj wielu młodych ludzi robi tzw. karierę w tempie zawrotnym. Kiedy patrzę na młodych ministrów, posłów, dyrektorów to mam mieszane uczucia. Sama doświadczyłam awansu w swojej pierwszej pracy, było to jednak stopniowe i obejmowało, co najmniej 5 szczebli, a kolejny awans miał miejsce co jakiś, określony, czas. Teraz można zostać szefem dużego zespołu (instytucji) bezpośrednio po studiach, czy to dobrze? Jest teoria, że tacy ludzi są nieskażeni .. korporacyjnością, mają świeże spojrzenie, dlatego potrafią dokonać zmian w skostniałej często strukturze. Nie zgadzam się z tym poglądem, i uważam, że przynosi to więcej szkód niż pożytku. Kiedy zostaje się szefem działu, ale wcześniej przeszło się w tym dziale kilka szczebli awansu i zna się dobrze tę pracę, wtedy kierowanie zespołem jest i łatwiejsze i chyba efektywniejsze, nie mówiąc o aspekcie ludzkim, choć z tym różnie bywa.
Zastanawiam się, czy próby odkrywania życiowego celu w okresie zbliżania się do wieku emerytalnego mają jakiś sens? Bardziej to pasuje do ludzi młodych, albo przynajmniej w kwiecie wieku. A może właśnie to jest dobry okres, bowiem wtedy człowiek nic nie musi, i może robić to, co chce. Do głosu dochodzi intuicja, serce. Jak mówi Magda z selfmastery.pl „odkrycie życiowego celu czy powołania, nie jest wcale kwestią decyzji, kwestią przemyślanego wyboru, woli czy narzucenia sobie czegoś, polega za to na słuchaniu i kierowaniu się w swoich działaniach tym, co słyszymy, zaufaniu temu”.
Każdy najlepiej wie, co mu w duszy gra. Koleżanka z biura, z którą rozmawiałam o planach na emeryturę, wspomniała o wolontariacie. Jeszcze nie wie konkretnie, co to miałoby by być, ale poszłaby raczej w kierunku ekologii i ochrony zwierząt, bo to ją interesuje, przynosi satysfakcję i sprawia radość. Druga koleżanka mogłaby już przejść na emeryturę, ale nie chce, bo … co ona będzie robić na tej wsi, w swoim dużym i pustym domu? Córka z wnukiem mieszkają w mieście i nieczęsto ją odwiedzają, a ona nie ma pomysłu na siebie jako emerytkę. Ma tylko pracę i trzyma się jej mocno, pomimo stresu i przejawów mobbingu ze strony przełożonego. Radzę jej, aby czegoś poszukała w mniejszym wymiarze czasu pracy, np. doradztwo w dziedzinie, którą się zajmuje. A może coś innego? Widzę pustkę i lęk w jej oczach. Bo czy po 40 latach pracy w jednym miejscu i w jednej dziedzinie, można zacząć robić coś innego? Można. Ale to ona sama musi to odkryć. Nikt jej nie podpowie, co to miałoby być.
Mam z określeniem „życiowy cel” ten problem, że takie sformułowanie sugeruje objęcie nim dużej części naszego życia, a po 50-tce czy 60-tce człowiek widzi, że tego czasu to już niewiele mu zostało, więc czy warto cokolwiek zmieniać, czy warto podejmować jakieś wyzwanie, skoro jego realizacja będzie … krótka? I w tym miejscu przypomina mi się tytuł „lepiej późno niż później” oraz słowa Magdy z selfmastery.pl, że przecież nie trzeba rzucać wszystkiego, co do tej pory się robiło, czy osiągnęło, że można zacząć realizować swój życiowy cel krok po kroku. Chodzi w uproszczeniu o to, aby wykorzystać swój potencjał i zacząć robić to, co się lubi, a każdy wie, co lubi. Polecam wątpiącym taką wizualizację:
„Czy gdybyś dzisiaj miał 100 lat i spojrzał na swoje życie z tej perspektywy to miałbyś poczucie, że Twoje życie miało sens? Jeżeli od dzisiaj do tej setki będziesz żył tak jak żyjesz, do tej pory, to będziesz miał poczucie sensu na końcu czy nie? Jeżeli nie, to co możesz zrobić inaczej od dzisiaj do tej setki, żeby to poczucie się pojawiło? Od czego byś zaczął? Ciekawe pytania.”
Przypadek sprawił, że w gąszczu internetowych stron, tekstów, filmików, pogadanek i pogaduszek, znalazłam coś wyjątkowego, a mianowicie stronę traktującą o samorozwoju, trudnych życiowych dylematach i wyborach, życiu wewnętrznym, naszych słabościach i atutach, o życiowych celach i sensie codziennych zmagań. Taka praktyczna psychologia, ale bez psychologizowania😉
Autorka tej strony ujęła mnie prostotą, taktem, wielką klasą, kulturą, powagą, precyzją w wyrażaniu myśli. Czułam, że jej słowa mogą mi pomóc wyjść z pewnej stagnacji, wyzwolić to, czego potrzebuję i na czym chciałabym się skoncentrować, choć z drugiej strony bałam się tego i nadal boję, bo zgodnie z mottem Magdy „nic tak nie pomaga i nie przeraża jak świadomość, że wszystko zależy od Ciebie”.
Zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl tych, którzy szukają odpowiedzi na trudne egzystencjalne pytania, którzy chcieliby swoje życie zmienić, a może raczej swój stosunek do życia i siebie samych, którym zwyczajnie bywa źle ze sobą, z innymi, ze światem, którzy buntują się przeciwko nie wiadomo czemu, a potrzebują wskazania kierunku… jakiejś zmiany, a może zrozumienia, że zadowala ich status quo.
Wielu z nas potrzebuje drogowskazu, aby odnaleźć się w labiryncie różnych teorii i sposobów…. na przeżycie życia, a może bardziej na postrzeganie siebie w tym życiowym labiryncie.
Autorka strony Magda Adamczyk jest autentyczna, konkretna, precyzyjna. Świetnie mówi, znakomicie pisze, w jej tekstach nie ma ani jednego zbędnego słowa. Kocham takie pisanie.
Wielu autorów blogów traktuje je jako swoistą autoterapię, ja również od tego zaczęłam i do tego chciałabym wrócić. Zdarza się nawet, że to psycholog poleca pacjentowi zajęcie się blogowaniem i dzieleniem swoimi myślami, jako dobry sposób na wyrażanie emocji, taki dzienniczek emocji. Oczywiście każdemu inaczej to wychodzi. Jedni pływają po powierzchni, inni wpadają w topiel. Osobiście wolę złoty środek, czyli więcej tego, co czuję, niż tego, co robię.
Okazuje się często, że blog spełnia rolę „przyjaciela”, bo nie mamy wokół siebie ludzi, którym możemy się zwierzyć, a może jesteśmy tak zajęci, że nie ma czasu na bezpośrednie spotkania, a nawet telefony, a może jesteśmy „dziwni”, oryginalni, za poważni, a trudno nam znaleźć podobnych ludzi, na co w necie jest większa szansa.
Nawet mając rodzinę i przyjaciół, potrzebujemy sfery, która pozwoli nam otworzyć się … jakby inaczej. Nie chodzi o dzielenie się szczegółami z prywatnego życia, a raczej dzielenie się swoimi myślami o życiu. W tzw. realu rzadko pytamy – co czujesz? Kiedy dzwonimy do rodziny czy znajomych, zaczynamy od pytania: co słychać? jak się czujesz?
Kluczowe pytanie – co czujesz? nie pada, albo pada rzadko.
A blog daje taką możliwość. Czujemy smutek, radość, entuzjazm, miłość, złość, niechęć… piszemy o tym, nazywamy to, co czujemy. I chyba taki jest sens blogowania, oczywiście dla niektórych, bo przecież każdy jest inny.
Ale szukamy ludzi podobnych i internet stwarza nam nadzieję (a może iluzję), że nie jesteśmy sami.
Są takie momenty w życiu, kiedy potrzebujemy impulsu, drogowskazu, a może po prostu wsparcia. Dlatego strona selfmastery.pl okazała się być dla mnie „darem z nieba” i wielką inspiracją. Dziękuję.
Na stronie jest wiele inspirujących filmów (tekstów), które zamierzam analizować i zastanawiać się nad ich przełożeniem na własne życie, a wnioski i refleksje postaram się prezentować na blogu. To taka moja autoterapia.
Na pierwszy ogień pójdzie temat „Życiowy cel”. W drugiej połówce życia zmierzenie się z takim tematem to jest dopiero wyzwanie 😉