Archiwa miesięczne: Październik 2020

Ostateczna perspektywa, czyli memento mori

Człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny. Umierają wszyscy wokół, tylko nie my. A kiedy nadchodzi nasz czas, jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni. To już koniec? Myślenie o własnej śmiertelności ma dwie strony, dobrą i złą. Zła polega na poddaniu się i nihilizmie. Dobra na uznaniu, że każda minuta, która dzieli nas od tego momentu, może być cenna i na wykorzystaniu jej w maksymalny sposób. Jednak najczęściej wybieramy niemyślenie o śmierci. Zagłuszamy, przykrywamy i spychamy w podświadomość wszystko, co budzi nasz niepokój, a myśli o śmierci należą do tej kategorii. Co zrobić, aby myślenie o śmierci uczynić pożytecznymi, aby myśleć o niej w sposób, który paradoksalnie pomaga żyć, który ustawia nasze życiowe priorytety, który czyni nasze życie lepszym?

O tym, że istnieje coś takiego jak śmierć dowiedziałam się mając 6 lat, kiedy umarła babcia. Pamiętam, bo trumna stała w domu, co robiło wrażenie, zwłaszcza na nas, dzieciach. A potem trzeba było pocałować babcię na pożegnanie w rękę, która była lodowata, przezroczysta, blada. Wiedziałam więc już, że śmierć istnieje, ale nie wiedziałam, że dotyczy również mnie. Ta prawda z kolei dotarła do mnie z całą mocą, kiedy miałam już lat kilkanaście. I chyba nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, aby ta dojmująca i depresyjna myśl o śmierci mną owładnęła, a po prostu tzw. trudny wiek, który u mnie zaznaczył się między innymi rozmyślaniem o kresie życiowej wędrówki.

Potem były lata bujnej młodości i niełatwej dojrzałości, kiedy o egzystencjalnych kwestiach się nie myślało, bo nie było na to czasu. Na szczęście los oszczędzał moich bliskich. I dopiero w wieku mocno średnim zaczęło mi ich ubywać, a i myśli o ostatecznej perspektywie zaczęły coraz natarczywiej dobijać się do głowy prosząc o refleksje. Najpierw były to myśli podszyte strachem, paraliżujące, przygnębiające, a potem człowiek się z nimi oswoił i w jakimś sensie zaakceptował. Pamiętam, jak Tata zbudował pomnik (grobowiec) dla naszej rodziny, czym wywołał niezadowolenie, irytację, popłoch… i pamiętam jacy byliśmy całą rodziną niechętni, żeby ten pomnik obejrzeć. W końcu przełamałam się, choć ten pierwszy raz, kiedy pojechałam go oglądać był szczególnie trudny. Dotarło do mnie, że stoję w miejscu, gdzie sama kiedyś spocznę na wieki, co wydało mi się …straszne, porażające, a teraz wydaje się naturalne. Z czasem i do myśli o tym, i do miejsca przywykłam, tym bardziej od czasu, kiedy doczesne szczątki Taty … zostały tam złożone.

W dzisiejszym świecie śmierć, czyli ta ostateczna perspektywa stała się tematem, przed którym nie sposób uciec, choć robimy wiele, aby myślenie o własnej śmiertelności zagłuszyć, przykryć, schować. O ilu tragediach, wypadkach, katastrofach dowiadujemy się z mediów. Im więcej … trupów, tym większa oglądalność. Ta śmierć, o której dowiadujemy się z newsów, wydaje nam się jednak odległa, jakby nas nie dotycząca. Zawsze jest gdzieś, bliżej lub dalej, ale nas nie dotyka, nawet jeśli umiera ktoś, kogo znamy, to jednak nie my. Żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Umierają i bliscy, i dalsi, a my nadal trwamy na posterunku. Wszystko, co nie jest nami, jest na zewnątrz, jest jakby …oglądanym przez nas filmem. Każdy z nas widzi świat przez swój własny filtr, a to znaczy, że świat każdego z nas jest inny. Nie ma dwóch takich samych. Mamy więc kilka miliardów różnych światów. Odchodząc zabieramy ze sobą „nasz świat”, a ten świat, który zostaje nie jest już nasz, więc czy jest czego żałować i trzymać się tak kurczowo tego życia? Przecież razem z nami odchodzi nasz świat, a skoro jego nie będzie to jakby całego świata nie było, bo przecież nasz świat jest dla nas…. całym światem 😉

A czego najbardziej nam żal, kiedy przychodzi i na nas czas? Ktoś pokusił się spisać te wszystkie refleksje snute na łożu śmierci i powstała książka pełna „niespełnionych marzeń”, tych skoków na bungee, czy wspinaczek na szczyty świata, których się nie zdobyło i nie przeżyło, choć kusiły… Nam, jeszcze żyjącym ma to dać do myślenia, abyśmy zaczęli robić to, czego zaniechania moglibyśmy potem żałować. Coś w tym jest, z pewnością. Sama też czasami myślę, ile rzeczy mnie ominęło, których nie zrobiłam ze strachu. Nie chciałam ryzykować, byłam zachowawcza. Może czasem trzeba było skoczyć głową w dół i poczuć ten lęk. Bo czyż nie jest tak, że jeśli ktoś boi się umrzeć, to boi się też żyć?

Nie wiem, jak często zdarza się innym ludziom myśleć o ostatecznej perspektywie, mnie w drugiej połówce życia zdarza się to dość często. Paradoksalnie myślenie o tym pomaga w wielu życiowych problemach, kiedy stajemy przed jakimś dylematem, kiedy coś nam nie wyjdzie, kiedy coś nas boli…. Wystarczy sobie wtedy wyobrazić nasz koniec, i dość szybko wracamy do pionu, no bo przecież jeszcze żyjemy, jeszcze mamy wpływ na to, co się wokół dzieje, jeszcze nie wszystko stracone. Każda sytuacja z perspektywy śmierci okazuje się być całkiem znośna, a nie tak beznadziejna jak nam się wydawało. Ale niełatwo jest takie podejście osiągnąć. Dla wielu z nas myślenie o śmierci bywa paraliżujące, depresyjne, odbierające chęć do życia. Myślimy, że skoro i tak umrzemy, to jaki sens jest starać się… takie myślenie nachodzi nas zwłaszcza w wieku mocno dojrzałym, kiedy bliżej nam do końca, kiedy już naprawdę niewiele można z tym życiem zrobić, a ostateczna perspektywa wydaje się być bardzo bliska. Poddać się jest zawsze najprościej. Z takim pesymistycznym kierunkiem myślenia trzeba walczyć. Każdy bowiem ma chwile załamania, kiedy nic go nie cieszy, i nic nie mobilizuje. Trzeba to przeczekać, a potem znów podnieść się, a przynajmniej próbować. Zainspirowała mnie koncepcja, aby wykorzystać ostateczną perspektywę do …ulepszenia i zmiany swojego życia, którą znalazłam na stronie selfmastery.pl. Autorka twierdzi, że myśl o śmierci potrafi wzmocnić nasze zaangażowanie w życie, otrzeźwić, obudzić nas na to, co rzeczywiście robimy ze swoim życiem i może być paradoksalnie wzmacniająca, może dodawać nadziei i energii do życia. Ludzie wtedy jaśniej widzą, co jest ważne, co trzeba zrobić, co powinni zmienić w swoim życiu i mają do tego więcej odwagi i chęci.

Jeżeli unikamy myślenia o swojej śmiertelności i śmierci – odbieramy sobie potężne narzędzie do ulepszenia swojego życia. Myśl o śmierci potrafi nam poukładać hierarchię ważności spraw, pozwala nabrać właściwego dystansu, zobaczyć jasno rzeczywistość. To pozwala z kolei do trudnych sytuacji podchodzić spokojniej, z większym luzem, swobodą a to daje większą szansę na powodzenie, na wyjście z tej sytuacji. Po prostu spuszcza z nas trochę powietrza, zdejmuje presję. My w ogóle myślimy, że te wszystkie rzeczy, które robimy i którymi się tak bardzo przejmujemy są takie ważne i niezbędne. Robimy problemy z rzeczy, które być może na łożu śmierci wydadzą nam się nic nie znaczące albo absurdalne. Możemy z tego skorzystać już dzisiaj i złapać ten dystans.

Perspektywa śmierci może dać nam doping do tego, żeby maksymalnie wykorzystać swoje życie. Możemy zyskać więcej nadziei i zbudować dla siebie lepsze życie, skupione na wartościowych dla nas rzeczach. Życie jak byśmy byli nieśmiertelni jest drogą do rozczarowań, do patrzenia na swoje życie z żalem osoby, która sama siebie zawiodła i w pewnym sensie zmarnowała swój czas. Jest mnóstwo rzeczy, które przykuwają naszą uwagę i dosłownie konsumują nasz czas, zbliżając nas do śmierci krok po kroku, mimochodem, bez naszej świadomości i właśnie dlatego potrzebujemy tej perspektywy śmierci jak nigdy wcześniej. Możemy mieć z tego masę korzyści. Jakie one mogą być?

Po pierwsze, pamiętanie o śmierci może nam pomóc w znalezieniu życiowego celu, bo zaczynają nam przychodzić do głowy pytania o ten cel i mamy świadomość, że trzeba się spieszyć z odpowiedzią. Ostateczna perspektywa pomaga też bezbłędnie oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Dzięki temu możemy podejmować lepsze, mądrzejsze decyzje, choćby takie, na co warto przeznaczać swój ograniczony czas a na co nie. Kolejny plus jest taki, że możemy mieć więcej odwagi i śmiałości w dążeniu do naszych marzeń, celów i do realizowania swojego potencjału, bo mamy poczucie, że nie ma czasu do stracenia, a to potrafi bardzo motywować i pomaga dobrać priorytety. Myślenie o śmierci pomaga odrzeć wiele rzeczy z pozorów i pozwala poczuć głębszą więź z innymi ludźmi. Bo jednak śmierć jest tym, co nas łączy, bez względu na to kim jesteśmy, co posiadamy, gdzie mieszkamy. Bez względu na to wszystko i tak umrzemy – każdy. Czy warto więc marnować swój czas na kłótnie, podziały? Czy nie lepiej być bardziej empatycznym i życzliwym, dla innych i dla siebie? Myślenie o śmierci pomaga też w byciu tu i teraz. Uświadamiamy sobie, że ten konkretny moment już nie wróci, konkretny oddech już nigdy się nie powtórzy, że te rzeczy należą do przeszłości.

Myślenie o śmierci powoduje, że możemy czuć wdzięczność, cieszyć się z tego, co mamy, bez względu na to, czy to jest dużo czy mało. Łatwiej nam docenić wszystkie doświadczenia – te dobre a nawet te gorsze, bo jednak żyjemy. A w konfrontacji ze śmiercią wszystko wydaje się paradoksalnie bardziej znaczące i mniej znaczące jednocześnie. Śmierć daje dystans, ale też zbliża nas do życia. I chociaż może brzmi to dziwnie daje radość z tego jak jest – bez względu na to jak jest. Poza tym perspektywa śmierci pozwala nie brać rzeczy tak bardzo do siebie, bo tworzy dystans. To jest nie do przecenienia, bo im więcej wdzięczności tym lepsze życie i tym więcej z życia.

Pamiętanie o śmierci może nam pomóc żyć lepiej, pełniej, odważniej dążyć do tego czego naprawdę chcemy. Może pomóc przetrwać trudne chwile, docenić te dobre i podejmować dobre decyzje w oparciu o to, co jest dla nas ważne. To jest świetne i niedoceniane narzędzie chociaż wiele osób używa go nie tak jak trzeba czyli jako wymówki żeby się wycofać albo nie używa go w ogóle. Ale myślenie o śmierci naprawdę może pomóc. Na pewno pomaga w tym, żeby strząsnąć z siebie strach przed życiem i podejmowaniem odważnych decyzji, pomaga przezwyciężyć wątpliwości i pełniej zaangażować się w życie, jeżeli użyjemy tej perspektywy dobrze.

*

Zainteresowanych tematem ostatecznej perspektywy, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści (również cytaty) zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to przez autorkę wybaczone 😊

Pozytywne myślenie – czy można zachować optymizm bez względu na okoliczności?

Nie martw się, wszystko będzie dobrze – taki tekst słyszymy często od przyjaciół czy rodziny, kiedy dopadają nas problemy. I sami też pocieszamy w ten sposób innych. Ale czy takie słowa nam pomagają? Czy czujemy się zrozumiani? Kiedy mamy za sobą lub przed sobą ciężkie doświadczenie, z którym trzeba się zmierzyć albo ponieść konsekwencje i nie ma od tego ucieczki, to po prostu trzeba z tym problemem stanąć „twarzą w twarz”. Czy w takiej sytuacji chcemy usłyszeć słowa „będzie dobrze…”? Mam co do tego wątpliwości. Bo nikt nie wie, co się wydarzy, może być dobrze, ale może też być źle,  a może po prostu będzie inaczej niż się spodziewamy. A jeśli będzie źle, to co z tego wyniknie? Czy popadniemy w depresję i niemoc, czy podniesiemy ten ciężar, który na nas spadł, a potem diametralnie zmienimy swoje życie? I wyjdzie nam to na dobre.

Najlepszy przykładem traumatycznego doświadczenia, na które mogę się w tym kontekście powołać, jest rozwód. Bez względu na to, jaki jest powód rozstania się dwojga ludzi, jest to zawsze ciężki i stresujący czas. Jeśli przyjmiemy, że małżeństwo było nieudane, że oboje małżonkowie byli nieszczęśliwi w tym związku, to rozwód jawi się jako wyzwolenie. Tylko, że wszystko, co wiąże się z rozwodem jest trudne do przejścia. I sam rozwód jest ciężki. Można też na niego spojrzeć jako na życiową porażkę. Bo przecież nie po to wchodzimy w związek, aby się rozwodzić, zważywszy dodatkowo na naszą katolicką mentalność, gdzie mamy wdrukowaną do głowy przysięgę „i nie opuszczę Cię aż do śmierci….

Kiedy spojrzymy na to przeżycie z perspektywy czasu, który minął (w moim przypadku 25 lat), to jak oceniamy to wydarzenie? Co dla nas z niego wyniknęło? Czy poklepanie po plecach i tekst z ust przyjaciółki „nie martw się, wszystko będzie dobrze” pomógł nam ten okres przetrwać? Często jest tak (jak w moim przypadku), że decyzja o rozwodzie była jedyną słuszną i z perspektywy czasu korzystną. Ale wtedy, kiedy jeszcze się miotałam, nie wiedząc, co robić, a potem, kiedy przechodziłam przez ten czas, kiedy opuściłam wspólne mieszkanie i musiałam zamieszkać w miejscu nowym, wynajętym, bo na nic innego nie było mnie stać, nie było mi wcale wesoło. Niełatwo jest zaczynać od nowa i tego bałam się najbardziej, wiedziałam, że przynajmniej na początku będzie mi bardzo ciężko.

Są ludzie, którzy zawsze patrzą optymistycznie w przyszłość… Sama takich znam i czasami zazdroszczę. Dochodzę do wniosku, że tego nie sposób się nauczyć, że podstawą są geny… Ja optymizmu w genach nie dostałam, ale pracuję ciężko nad tą częścią siebie, niezależną od genów, aby chciała wierzyć, że „szklanka jest do połowy pełna….”, żeby była pozytywnie nastawiona do życia. Ale, po pierwsze to trudne, po drugie, czy to ma sens? Czy takie podejście nie jest swoistą atrapą, ucieczką od tego, co negatywne, ciężkie i nieładne. Można śmiać się, kiedy deszcz leje jak z cebra, a my nie mamy parasolki… fajnie się to ogląda np. w filmie, gorzej, kiedy trzeba dotrzeć do domu w przemoczonym ubraniu i butach, a następnego dnia leczyć przeziębienie. Są takie sytuacje, kiedy cała teoria bierze w łeb, kiedy nic nam nie wychodzi, kiedy gorzej być nie może, kiedy tracimy coś albo kogoś. Jak wtedy zachować pozytywne myślenie i czy to w ogóle jest możliwe? Podobno można to zrobić. Tak przynajmniej twierdzi Magda z selfmastery.pl a ja próbuję jej uwierzyć. Podobno jest możliwe uniezależnienie naszego pozytywnego podejścia do życia od tego, co akurat dzieje się w naszym życiu, czyli dostajemy od losu cios, ale to nie zmienia naszego nastawienia? Trudno w to uwierzyć. Większość ludzi nie ma pojęcia jak to zrobić i żyje na takiej huśtawce – raz w strefie pozytywnego podejścia do życia, bo akurat chwilowo wszystko jest dobrze, raz w strefie rozpaczy, martwienia się, strachu, stresu i cierpienia, bo akurat jest źle.

Pierwszy krok, bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy, to poddanie i akceptacja, co – wbrew pozorom – nie oznacza bierności. Spróbuję to przełożyć na moje rozwodowe doświadczenie. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce, wiedziałam, że jest to decyzja ostateczna i nic jej nie zmieni, pogodziłam się i zaakceptowałam fakt, że trzeba się rozstać. Wcześniej zdarzały mi się próby odejścia, ale nieskuteczne. Wcześniej nie docierało do mnie, że to już koniec, pozostawiałam zawsze jakąś minimalną furtkę na zmianę decyzji. Albo nie chciałam widzieć tego, co wszyscy widzieli. Byłam ślepa.

Drugi krok to… zrozumienie, że nie wszystkie sytuacje, które wydają się nam w danej chwili złe, na podstawie naszych bieżących odczuć, rzeczywiście są złe i nie wszystkie sytuacje, które teraz wydają się dobre, rzeczywiście wyjdą nam na dobre.

Musiałam zacząć od zera, nic nie miałam, i nic ze wspólnego gospodarstwa nie wzięłam, oprócz paru kwiatków doniczkowych i zastawy stołowej, otrzymanej w prezencie ślubnym od mojej rodziny. Moje życie diametralnie się zmieniło, w niektórych kwestiach na lepsze, w innych na gorsze. Skromna pensja pozwalała się utrzymać, ale nie pozwalała na oszczędzanie na własne lokum. Reasumując, wpadłam z jednego dołka w drugi. Ale z tego drugiego dołka, już bez męża, próbowałam mozolnie się wygrzebywać. Sama. Potem pojawił się ktoś ważny, z którym spędziłam kilka spokojnych lat.

Patrząc z perspektywy ćwierćwiecza na tamten trudny czas, z pewnością rozwód to była dobra decyzja, jedyna słuszna. Może nie wszystko później zrobiłam tak, jak trzeba. Ale kto wie, co „trzeba”? Kto dałby mi gwarancję, co by było gdyby… Podejmujemy takie, a nie inne decyzje, i nikt nam nie powie, czy te, których nie podjęliśmy byłyby w efekcie bardziej korzystne. W jakim sensie „korzystne”? Trzeba mieć dystans i wiedzieć, że nie wszystko to, co wydawało nam się kiedyś lepsze, byłoby takie później, a to co gorsze, nie zmieniłoby się na lepsze. Nikt tego nie wie. Trzeba o tym pamiętać, że wielkie porażki mogą się zmienić  w wielkie sukcesy. Ale może też być odwrotnie. I w zasadzie nie wiadomo, które doświadczenia są złe a które dobre? Dlatego trzeba być otwartym na wszystkie możliwe opcje i możliwości, nie oceniać, będzie co ma być.

Kiedy kilka lat po rozwodzie poznałam tego DRUGIEGO, byłam już z PIERWSZEGO wyleczona, a przynajmniej tak mi się wydawało. On też był po rozwodzie i też poraniony, i chyba do końca nie wyleczony. Kiedy spojrzę na te lata naszego spotykania się, bez zobowiązań, to myślę, że mogło być inaczej, a przynajmniej inaczej mogło to się skończyć, ale oboje byliśmy pełni obaw i żadne nie chciało wziąć odpowiedzialności za projekt pt. „razem”. Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, ale z dzisiejszej perspektywy patrząc, myślę, że moglibyśmy zawalczyć o poważny związek, może nawet do tzw. końca. Ale to jest dzisiejsza perspektywa, która nie wie, co by było gdyby… wtedy rozstanie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, choć bolało. Jego zapewne bardziej niż mnie.

Wracając do teorii… Mamy dwa kroki – akceptację i poddanie w połączeniu ze świadomością, że w sumie nie wiemy czy to, co dzieje się w naszym życiu jest dobre czy złe. I to prowadzi nas do trzeciego kroku, którym jest… postawa ucznia i zaufanie. Ze wszystkich doświadczeń możemy czerpać wiedzę, i patrzeć na nie jak na szansę do nauki. Żeby to zrobić, kluczem jest zaufanie do życia, zaufanie do tego, że cokolwiek się dzieje, nie ma tam niczego, czego nie powinniśmy doświadczyć.

Problem w tym, że wiedza płynąca z doświadczeń, nie zawsze przekłada się na nasze postępowanie.  Bywa, że wciąż powtarzamy te same błędy, dokonując złych wyborów, jakbyśmy grali w filmie „Dzień świstaka”. Kiedy spojrzę z perspektywy czasu na swoje relacje damsko-męskie po rozwodzie, wydaje mi się, że robiłam wszystko, aby nic z nich finalnie nie wyszło.  A jeśli już coś wychodziło, to przyjaźń. Gdybym naprawdę chciała (angażowała się) mogłabym … ale nie chciałam, nie zależało mi na tym. Dlaczego? To już zupełnie inny temat. 😉

*  * *

Zainteresowanych tematem pozytywnego myślenia, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

Wszyscy jesteśmy uzależnieni…

Jeśli ktoś powie, że nie jest od niczego uzależniony, nie uwierzę. Nie tylko dlatego, że rzeczy, czy zachowań, od których można się uzależnić są tysiące, ale mam wrażenie, że sami nie jesteśmy w stanie uznać tego, co robimy albo czego używamy, jako uzależnienie, albo to bagatelizujemy. Czy zaglądanie do telefonu 100 razy dziennie jest uzależnieniem? A łykanie codziennie tabletek od wszystkiego i niczego? A oglądanie kilka godzin „rozrywki” w telewizorze? Nawet od bloga można się uzależnić 😉

W dzisiejszych czasach uzależnienia rozwijają się w ogromnym tempie tak jak zmienia i rozwija się cywilizacja. Mamy taki wybór możliwości uzależnienia się, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Oczywiście uzależnienie uzależnieniu nierówne.

W swoim życiu zetknęłam się z takimi poważnymi, niszczącymi, ale też mniej dotkliwymi, a nawet subtelnymi. Sama miałam nieprzyjemność popaść w nałóg palenia papierosów, przez co puściłam z dymem (gdyby tak policzyć koszty tych 20 lat palenia) niezłej klasy samochód, o aspekcie zdrowotnym nie wspomnę, bo tego na żadne pieniądze nie da się przeliczyć. Inne uzależnienia, do których bez bicia się przed sobą przyznaję, były lub są mniej szkodliwe dla zdrowia, ale utrudniające życie, a na pewno bardzo chciałabym się ich pozbyć.

W moim otoczeniu bliższym i dalszym na przestrzeni kilkudziesięciu lat życia zetknęłam się z dość liczną grupą osób uzależnionych, nie wszyscy z nich przyznaliby się do problemu, bo sami najczęściej go nie dostrzegali, np. koleżanka zakupoholiczka. Było jednak kilka przypadków, które głęboko zapadły mi w pamięć, a skutki uzależnienia dla bohaterów tych historii nadal trwają.

Kuzyn Waldek zaczął grać w automaty na stacji benzynowej, traktując to jako zabicie czasu, rozrywkę, ucieczkę… cokolwiek. Trudno powiedzieć od czego uciekał, a co chciał osiągnąć. Słyszałam, że zdarzyło mu się kiedyś wygrać w toto lotka niezłą sumę (20 tys. zł) i wtedy odezwała się w nim żyłka hazardzisty. Może poczuł taki poziom adrenaliny, z którym nic innego nie mogło się równać i chciał coś takiego jeszcze raz przeżyć, tym razem przy automacie? Może miał kryzys wieku średniego? Syn dorosły, żona siedząca w domu i marudząca. Czego szukał i przed czym uciekał? Nie wiem. W każdym razie grał na tych automatach długo i namiętnie. A jak z jednego przybytku go wyrzucili, bo u wszystkich bywalców się zapożyczył, to znalazł drugie miejsce, gdzie mógł trwonić te resztki pieniędzy, które udało mu się pożyczyć albo zarobić. W ten sposób, w ciągu dwóch, trzech lat stracił wszystkie oszczędności. Niewiele brakowało, aby stracił dom. Na szczęście pomogła rodzina. Zrzucili się spłacając dłużników. A syn na progu swojego dorosłego życia nie tylko nic od ojca nie dostał, ale musiał wziąć go na swoje utrzymanie i pilnować, aby znów nie poszedł do salonu gier. Teraz żyją z żoną biednie, oboje w depresji. Syn wyprowadził się, ale kredyt, jaki wziął aby spłacić długi ojca długo będzie mu ciążył. Na szczęście znalazł dziewczynę, która przyjęła go z dobrodziejstwem inwentarza i jest duża szansa, że założą szczęśliwą rodzinę.

W czasach studenckich los zetknął mnie z Michałem, człowiekiem zdolnym, dobrze zapowiadającym się, przed którym świat roztaczał swoje możliwości, a on je roztrwonił na alkohol, hazard i kobiety. A początki były niewinne. Bystry, przystojny, zjednujący sobie ludzi, zaczął robić interesy już na studiach. Polska w czasach przemian gospodarczych stwarzała ludziom szansę szybkiego wzbogacenia się. Niektórzy zaczynali od drobnego handlu. Mury runęły, granice stanęły otworem, wystarczyło mieć smykałkę do interesów, aby z dnia na dzień zacząć obracać sporym kapitałem. Tak było z Michałem. Pieniądz robi pieniądz – twierdził i pomnażał ten swój majątek każdego dnia. Było tych pieniędzy coraz więcej i więcej, część inwestował, a część wydawał na przyjemności. Najpierw był poker z kolegami z roku, potem ruletka w hotelowych kasynach, a na końcu automaty. Kilka lat to trwało, zanim zaczął się zjazd w dół. A było z czego zjeżdżać. Chłopaka w okresie prosperity stać było na kupno domu, a nawet dwóch w stolicy, ale skoro „pieniądz robi pieniądz”, to Michał nie kupował żadnych domów ani mieszkań, siedział sobie w wynajętej kawalerce i inwestował. Kiedy interesy szły gorzej, chodził do kasyna, gdzie widział szansę na zdobycie wielkich i łatwych pieniędzy. W jego ulubionym filmie „Żądło” tak właśnie było. On też chciał znaleźć sposób na wygraną. I znalazł. Raz udało mu się wygrać dużą kwotę, tak dużą, że mógłby kupić kawalerkę w centrum miasta, którą wynajmował. Ale on musiał grać dalej. Nie mógł poprzestać na tej wielkiej wygranej, bo uwierzył, że można wygrać więcej. Bywało, że grał non stop 2 noce i 2 dni, przy tym pił alkohol. Im gorzej szły interesy, tym więcej grał i pił. Chciał jeszcze raz przeżyć wielką wygraną, poczuć się „bohaterem dnia”, stawiać wszystkim szampana, po prostu być królem życia, którym zawsze się czuł. Niełatwo pogodzić się z przegraną, kiedy wiesz, jak to jest czuć się zwycięzcą. Dlatego próbował to zagłuszać alkoholem. Dziewczyna, która kochał odeszła, więc szukał pocieszenia w ramionach innych. Kiedy już nie miał pieniędzy, ożenił się dla pieniędzy, z panienką z bogatego domu. Ona też odeszła, kiedy przegrał i przepił wszystko, co dostała od rodziców. Michał został sam, w mieszkaniu komunalnym po babci, w starej kamienicy. Nadal chodził do kasyna, ale tylko … towarzysko. Przyglądał się, jak grają inni, a jak ktoś wygrał to prosił go o małą pożyczkę i wrzucał to do automatu. Mówił, że kiedyś się odegra. Alkohol zniszczył mu zdrowie, zaczął chorować. Nie mam pojęcia, co się z nim teraz dzieje. Słyszałam, że pracuje w sklepie. Michał, najprzystojniejszy i najzdolniejszy chłopak na roku, dziś człowiek przegrany i załamany.  

I jeszcze jeden przykład uzależnienia, może mniej hardcorowego, ale równie niebezpiecznego, czyli od jedzenia. To nasza kobieca domena. Większość moich koleżanek albo się odchudza, albo zamierza się odchudzać, albo narzeka, że nie może schudnąć, a przecież je jak wróbelek. Najbardziej narzekają te, których „otyłość” nie rzuca się w oczy. Nie trzeba być od jedzenia uzależnionym, żeby być na permanentnej diecie, ale w tym miejscu chodzi mi o uzależnienie, kompulsywne jedzenie. Uzależnienie od jedzenia jest specyficzne, bo nie można go odstawić lub zrezygnować, tak jak alkohol, papierosy czy hazard. Jednak za tym uzależnieniem, podobnie jak za innymi kryje się ten sam mechanizm, czyli szukanie pocieszenia, leczenie bólu, niezadowolenia, niepokoju, który się odczuwa jako impuls do jedzenia.

I tu na scenę wchodzi Zosia, która chciałaby zgubić nadprogramowe kilogramy, i walczy z uzależnieniem od jedzenia od wielu lat. Odkąd pamiętam jest na nieustającej diecie. Jednak problem z jedzeniem pojawił się wtedy, gdy straciła pracę. Przez pierwsze miesiące siedziała w domu i nawet nie chciało jej się szukać czegoś nowego. Potem zaczęła wysyłać CV i próbować swoich sił w kilku miejscach. Nigdzie nie została przyjęta. Poczuła się…. niechciana, odtrącona. zbędna. I zaczęła zajadać to swoje bezrobocie. Nie chciała pójść do pracy „byle jakiej”, która nie byłaby dla niej satysfakcjonująca. Żyła wspomnieniami czasów, kiedy jej stanowisko i pozycja zawodowa coś znaczyły. Sprzedała mieszkanie po rodzicach, aby mieć z czego żyć. Wystarczyło na kilka lat, a nawet na kilka szkoleń, z których niewiele wynikało. Lata mijały. Nie podjęła żadnej próby pójścia do jakiejkolwiek pracy, ten temat jakby nie istniał. A kupka pieniędzy ze sprzedaży mieszkania topniała w zawrotnym tempie. W takim samym tempie rosła waga, zatrzymując się na 100 kg, które pogorszyły stan zdrowia, a potem pojawiły się problemy z poruszaniem. Nadwaga była skutkiem uzależnienia, a jedzenie stało się plastrem na poczucie braku sensu, celu i pustki. Zosia zbliża się do emerytury, nadal jako bezrobotna. Na szczęście ma wypracowaną wystarczającą liczbę lat, aby świadczenie dostać. Życie będzie prowadzić skromne, ale przynajmniej co miesiąc jakieś środki na konto wpłyną. Ale co zrobić z nadwagą, która stała się w tej chwili jej największym problemem? Można przyjąć, że gdyby nie straciła pracy, nie popadłaby w uzależnienie od jedzenia. Ale zamiast skoncentrować się na poszukiwaniach i niełatwej codziennej rutynie, schowaniu wybujałego ego, popadła w odrętwienie i w niemoc, w którym to stanie tylko jedzenie okazało się przyjemnością, ulgą, chwilą wytchnienia, takim swoistym pocieszycielem. W ten sposób do pierwotnego problemu, czyli braku pracy, doszedł drugi problem, czyli uzależnienie od jedzenia i nadwaga.

Jeśli chodzi o alkoholizm, czyli ten najbardziej rozpowszechniony i hardcorowy nałóg, miałam szczęście nie poznać go z bliska, wiedzę o nim czerpałam głównie z opowieści i literatury. Czytałam Pilcha „Pod mocnym aniołem” i prof. Wiktora Osiatyńskiego z jego cyklem o alkoholizmie i książki te zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kiedy na mojej drodze spotykam pijaka, jest mi go zwyczajnie żal. Nałóg nie określa wartości człowieka, nie można powiedzieć, że osoba uzależniona jest zła czy dobra. Człowiek uzależniony jest bezsilny. Jego życie kręci się wokół pragnienia napicia się. Ale jaka jest różnica między alkoholikiem, a osobą uzależnioną np. od jedzenia? Jeśli nie potrafi odmówić sobie batonika i czuje się bezsilna wobec tego pragnienia, to czym różni się od pana spod budki z piwem? No tak, po batoniku nie będziemy się zataczać, bełkotać, a potem leczyć kaca. Batonik nie powoduje aż takich konsekwencji, po prostu nie są one tak widoczne, ale szkodzi tak samo jak alkohol, jedynie ta szkodliwość jest bardziej rozciągnięta w czasie.

Ale mechanizm wszystkich uzależnień jest podobny. Przynosząc chwilową, pozorną ulgę, zabierają nam wolność. Odbierają też energię, czas, motywację do zmian, jasność myślenia…

I tu trochę teorii zaczerpniętej ze strony selfmastery.pl. Przyznam, że sporo o uzależnianiach czytałam, ale tak dobrego wyjaśnienia ich źródła nigdzie nie znalazłam.

„Uzależnienie oznacza, że dzieje się coś na poziomie nieświadomym i taki człowiek po prostu na to reaguje, próbuje się w pewnym sensie leczyć z bólu, który odczuwa. To nie jest samo w sobie nic złego. Problem w tym, że uzależnienie niczego nie leczy. To jest takie malowanie spróchniałego płotu zamiast zmierzenia się z problemem i wymienienia płotu. Z czasem uzależnienie powoduje, że człowiek staje się niezdolny do czegokolwiek i to jest chyba najgorsze. Będzie miał związane ręce, bo jego wszystkie myśli i cała rzeczywistość będzie się sprowadzała do jakiejś rzeczy albo zachowania, które go pochłonie. (…)

Rzeczy same w sobie nie są uzależniające. Sedno uzależnienia tkwi w naszym stosunku do nich, w tym jak do nich podchodzimy i do czego tak naprawdę ich używamy. Czyli zakupy same w sobie nie są uzależniające, ale mogą się takie stać, kiedy zaczniemy ich używać do tego, żeby uciekać od jakiegoś dyskomfortu wewnętrznego, problemu. Albo kiedy są próbą wypełnienia jakiegoś braku, pustki, którą odczuwamy na poziomie wewnętrznym. I to nie ma znaczenia czy to będzie piwo czy pieniądze – natura uzależnienia bez względu na rzecz czy zachowanie przez jakie to uzależnienie się manifestuje, jest taka sama. Mechanizm jest identyczny. U podstaw każdego uzależnienia jest jakiś ból psychiczny, emocjonalny, egzystencjalny od którego staramy się uciec. Najbardziej boimy się zostać sam na sam ze sobą, najbardziej od siebie próbujemy uciekać.  (…) Praktycznie nie mamy kontaktu ze sobą. Boimy się zostać sam na sam ze sobą. Ale w taki sposób niestety zamiast pozbywać się bólu, odczuwamy coraz większy ból. Uciekamy od siebie regularnie, kierujemy się cały czas na zewnątrz a to sprzyja uzależnieniom. Nie wiemy, co nas boli, co czujemy i co się z nami dzieje i ciągle się rozpraszamy, żeby tego nie widzieć. Jesteśmy bardziej podobni do ludzi, którzy zagłuszają swój ból i pustkę alkoholem albo narkotykami niż nam się wydaje. Na poziomie mechanizmu uzależnienia robimy dokładnie to samo. Mamy tylko inny sposób na to, ale różnica nie jest za duża. Tak czy inaczej, jeżeli często próbujesz w jakiś sposób odwracać swoją uwagę od chwili obecnej, od swoich emocji tu i teraz, od jakiegoś bólu, wewnętrznej pustki, problemów i prawdziwych potrzeb, wolisz od tego wszystkiego uciec i robisz to często, to ta rzecz albo zachowanie, którego do tego używasz, może się stać uzależniające. Dzięki temu unikasz pracy, jaką trzeba byłoby wykonać, żeby spełnić prawdziwe potrzeby czy rozwiązać problemy, ale to nic nie daje. Cierpienie ma to do siebie, że nie znika tylko dlatego, że na chwilę o nim zapominasz. Zaatakuje Cię jeszcze mocniej jak oprzytomniejesz.

Za uzależnieniem zawsze kryje się jakieś poczucie braku, jakieś wewnętrzne pęknięcie. Bo nie da się wypełnić wewnętrznej pustki zewnętrznymi rzeczami. Nie da się w ten sposób nasycić, ale to nie przeszkadza nam próbować i mieć nadzieję, że kolejny raz zadziała. Dlatego tak trudno wyjść z wiru uzależnienia – pustka nie znika mimo tego, że ciągle robimy zakupy, jemy albo siedzimy na facebooku. Ta strategia nie działa, na pewno na stałe nie działa, ale dalej próbujemy. Robimy wszystko oprócz jednej prostej rzeczy – przyjrzenia się czym ten ból i pustka są i skąd się biorą. Tak mocno zajmujemy się wypełnianiem pustki, że nawet nie wiemy co tam jest. Nie zostawiamy nawet milimetra przestrzeni na to, żeby jakiekolwiek emocje wypłynęły na powierzchnię. Myślę, że stoi za tym ogromny lęk przed tym, że to, co tam jest nas zniszczy, pochłonie. Każda osoba uzależniona chce od tego uciec i myśli, że uda jej się ten niepokój zgasić i pustkę wypełnić, kiedy wystarczająco długo będzie uciekać przed tym. Wydaje nam się, że ta pustka zniknie, jak odwrócimy od niej wzrok. I właśnie to nam dają uzależnienia – pozwalają uciec od rzeczywistości, ale problem polega na tym, że rzeczywistość to jedyna rzecz, która nigdy nie znika ani się nie zmienia. Czyli pustka jest jedyną rzeczą, która nigdy nie znika. Nie da się od tego skutecznie uciec. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że im bardziej próbujesz wypełnić brak wewnętrzny rzeczami zewnętrznymi tym dalej jesteś od prawdziwej pełni. Im dalej jesteś od pełni, tym więcej cierpienia i silniejsze uzależnienie – tak właśnie uzależnienie przejmuje nad Tobą kontrolę. Z czasem nie będziesz widział innego sposobu na życie.

Żeby coś się zmieniło nie możemy ciągle tych lęków i bólu zagłuszać, musimy zobaczyć powód naszego bólu i stanąć twarzą w twarz z pustką. Pozwolić, żeby różne emocje wyszły na powierzchnię, bo nie mamy szans na to, żeby wykształcić inną odpowiedź na ból, dopóki nie zobaczymy, co się z nami tak naprawdę dzieje. Jak tego nie zobaczymy to dalej będziemy sobie łamać rękę, żeby odwrócić uwagę od tego, że boli nas noga. Mniej więcej tak nam pomaga uzależnienie w rozwiązywaniu naszych problemów. Współczesny człowiek ma jeden, podstawowy i najważniejszy problem – zapomniał kim jest i próbuje się odnajdywać przez identyfikowanie się z zewnętrznymi rzeczami. Wszystko opiera się na poczuciu braku pełni, odłączeniu od źródła naszego istnienia, poczucia izolacji, samotności, odcięcia od nas samych. Uzależnienie jest nieudolną próbą naprawienia tego wszystkiego i przywrócenia poczucia pełni. Żeby to zrobić próbujemy wszystkiego poza zajrzeniem do środka. Budujemy całe konstrukcje w swoim życiu, żeby przykryć tą pustkę – zarabiamy pieniądze, dbamy o wizerunek, kupujemy różne rzeczy, które mają nas jakoś określić, ale to jest puste i wiemy o tym a ból wcale nie znika. Na głębokim poziomie to nas wcale w całość nie skleja, bo w ogóle nie tędy droga. Ale nasza niechęć do zajrzenia do środka jest taka duża, że gotowi jesteśmy powtarzać to samo w kółko chociaż to się nie sprawdza. (…)

Dobrze byłoby przyjrzeć się swoim zachowaniom i sobie pod kątem cech, które ma każde uzależnienie. Te cechy to bardzo silne pragnienie, przymus wewnętrzny zrobienia czegoś, dążenie do tego, żeby zrobić to jak najszybciej – najlepiej już, teraz i natychmiast, chwila ulgi po wszystkim, odcięcie, potem konsekwencje – czasem kłamstwa, manipulacje, żeby coś ukryć, potem pojawia się poczucie winy a za jakiś czas znowu silne pragnienie, czyli mamy nawrót. Trudno to u siebie zaobserwować nawet jak się wie jak to działa. Często nawet nie wiemy, dlaczego coś robimy i co się z nami dzieje, kiedy sięgamy znowu po papierosa albo po jedzenie. Nie widzimy, jak działa schemat, nie widać emocji ani cierpienia, które gdzieś tam głęboko jest ukryte i z którym próbujemy sobie jakoś poradzić. To, co jest dla nas dostępne to to, że odczuwamy impuls, który pcha nas do czegoś i odgrywamy ten schemat bez świadomości i kontroli. Ciężko obserwować swój własny umysł swoim własnym umysłem. Ale jest prostszy sposób, żeby stwierdzić, czy jesteś uzależniony czy nie. Wystarczy przestać coś robić na parę dni i zobaczyć, czy pojawi Ci się silne pragnienie i potrzeba, żeby po to sięgnąć albo żeby to zrobić. Spróbuj przez parę dni nie włączać telewizora albo odłączyć Internet, wyłączyć telefon i zobacz co się będzie działo. Jak pragnienie się pojawi i będziesz niespokojny to znaczy, że jesteś uzależniony. Jak się nie pojawi to znaczy, że nie jesteś uzależniony. Chyba nie ma prostszego testu. Możesz sobie go zastosować do wszystkiego. To jest proste, ale jak uwalniać się od uzależnień? Przede wszystkim trzeba przestać uciekać od bólu i pustki, które odczuwasz. Czyli najpierw zidentyfikuj swoje uzależnienia, potem przyznaj się przed sobą, że nie masz kontroli nad tym, co robisz. I tu pojawia się problem, bo nasze ego nie za bardzo lubi się przyznawać do tego, że jest bezsilne. Ale to jest konieczne. Kolejny krok to stanięcie ze swoim bólem twarzą w twarz. Uciekanie od bólu daje tylko więcej bólu. Trzeba przestać się rozpraszać przy każdym najmniejszym dyskomforcie. Trzeba przestać uciekać przed sobą i zobaczyć, co się z nami tak naprawdę dzieje (…) Chodzi o to, żeby przestać się ciągle rozpraszać i skupiać na rzeczach zewnętrznych i zajrzeć do środka.

Istnieje w nas coś, co zagłuszamy, kiedy ciągle się stymulujemy. (…) Leczenie sprowadza się do zrobienia temu miejsca i przestrzeni. Prawda, którą mamy w sobie chce zobaczyć samą siebie. Uzależnienie i stymulowanie się bez przerwy to unikanie tej prawdy. Uzależnienie się kończy, kiedy jakieś zachowanie albo rzecz nie jest ani dobra, ani zła ani jakoś specjalnie ekscytująca – kiedy po prostu jest. To wymaga odpuszczenia tego uzależnienia i tego, co ono Ci daje. Odpuszczenia tego całego mechanizmu wypełniania się albo uspokajania się przez coś tam, nieważne czego używasz. Zamiast tego jesteś z tym wszystkim. Ostateczne uzdrowienie na poziomie duchowym polega na tym, żeby rozpoznać, że nigdy nie było nic zepsute i że jesteśmy całością. Ale jest jeszcze poziom emocjonalny. I tutaj dobrze oprócz obserwowania swoich schematów i impulsów stworzyć sobie alternatywną wizję swojego życia bez uzależnienia, która będzie taka dobra, że odciągnie Cię od tego telewizora czy telefonu. Chodzi o to, żeby to było coś interesującego i ważnego dla Ciebie. Ważny jest pomysł na życie bez uzależnienia. Osobie uzależnionej ciężko sobie w ogóle to wyobrazić, ale połączenie obserwowania swoich schematów z tworzeniem takiej alternatywnej wizji jest potężne. Chodzi o to żebyś zaczął naprawdę spełniać swoje głębokie potrzeby i rozwiązywać problemy zamiast od nich uciekać. Chodzi o zbudowanie swojego życia na nowo, na właściwych podstawach. Ostatecznie chodzi o pełną wolność.”

Zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl i obejrzenia filmu o uzależnieniach oraz przeczytania całości tekstu, którego fragmenty wykorzystałam w tym wpisie.