Archiwa miesięczne: Listopad 2020

Nie można mieć wszystkiego, czyli jak przestać się porównywać…

Koleżanka przysłała mi zdjęcia wnętrz swojego nowego domu. Patrzę i z perspektywy mojego skromnego mieszkania w bloku widzę duże dysproporcje między tym, co ma ona, a co mam ja. Z jednej strony nie chcę czynić porównań, ale z drugiej takie porównanie samo mi się narzuca. Czy jest w tym zazdrość, albo, nie daj Boże, zawiść? Nie sądzę. Chyba raczej taki podskórny żal. Bo fajnie byłoby mieć większą łazienkę, kuchnię, garderobę, taras… i taki piękny widok z okna, choć i mój nie jest zły. A czy koleżanka jest szczęśliwa mając ten piękny i duży dom? Niby tak, ale jednocześnie marudzi, że wolałaby mieć dom parterowy i nie bliźniak, czyli taki jaki ma z kolei jej koleżanka Ewa. A więc ona też się porównuje i też nie jest w pełni zadowolona… Czy to ma sens?

Kiedy się nie porównujemy, nie czujemy tego dyskomfortu, niespełnienia, poczucia bycia … gorszym. Możemy dla równowagi porównać się do innych, choćby takich, którzy w ogóle nie mają własnego lokum, a wynajmują coś na wolnym rynku i tak naprawdę nigdy nie czują się u siebie.

Zawsze się porównywałam. Oczywiście z tendencją do porównywania się z lepszymi, według własnej hierarchii wartości. No bo kto porównywałby się z gorszymi i w jakim celu? Żeby poprawić sobie samopoczucie? Może na zasadzie, nie jest ze mną jeszcze tak źle, bo inni mają gorzej. W szkole podstawowej byłam jedną z lepszych uczennic, ale chciałam być najlepsza, każda gorsza ocena była porażką. Podstawowa kwestia sprowadzała się do tego, że chciałam być lepsza od Gośki i Kaśki, dwóch uczennic, które deptały mi po piętach. Podobnie było w szkole średniej, gdzie też miałam konkurentki, w końcu została tylko jedna, z którą przegrałam na maturze, bo ona miała z matematyki 5 a ja 4. Pogodziłam się z tym, wiedziałam, że są dziedziny, w których moje szanse na wyższe miejsce w rankingu są niewielkie. Tak, w nauce byłam niezła, gorzej było w innych kwestiach, np. materialnych. Na niewiele rzeczy było mnie stać, kiedy zaczęłam studia w stolicy, a porównując się do koleżanek z roku czułam się często jak Kopciuszek. Na szczęście w akademiku miałam współlokatorki równie skromnie sytuowane, więc nie odczuwałam tej różnicy zbyt boleśnie. Koncentrowałam się na dziedzinach, w których mogłam być lepsza, choćby w nauce. Starałam się więc zachować równowagę tłumacząc sobie, że … nie można mieć wszystkiego.

Im jestem starsza tym mniejsze znaczenie mają sprawy materialne (aczkolwiek ten dom koleżanki nadal robi na mnie wrażenie), a bardziej pociąga mnie sfera duchowości, pasji, zainteresowań, zaangażowania… Porównuję się z mądrymi i dobrymi ludźmi (jak Magda z Selfmastery.pl) i myślę sobie, taka młoda kobieta, a jaki intelekt, jaka pasja, elokwencja, oczytanie. Ona zna odpowiedzi na trudne pytania, których ja w jej wieku w ogóle sobie nie zadawałam. Może tamten mój świat nie skłaniał do refleksji, a może każdy musi mieć swój czas na pewne wnioski. Podziwiam ludzi z pasją. Oglądam piękne zdjęcia na blogach koleżanek (vide zielona pirania) i zachwycam się. Sama nie potrafię, więc nawet nie inwestuję w sprzęt fotograficzny. Są ludzie, którzy potrafią mocno się w coś zaangażować, nie tylko w sprawy zawodowe, a ja mam do wszystkiego stosunek … letni. Nie potrafię się w czymś … zatracić. Wiele rzeczy lubię robić, ale czy jest coś szczególnego, przy czym … zapominam o Bożym świecie? Chyba nie. Dlatego ciągnie mnie do ludzi pozytywnie zakręconych, zaangażowanych w coś w szczególny sposób, ale porównując się do nich wciąż odczuwam niezadowolenie z siebie. Wiem, że to nie jest dobre. Choć z drugiej strony… mobilizuje mnie jednocześnie do poszukiwań czegoś, co byłoby w stanie mnie porwać. A jeśli czegoś takiego nie ma? A jeśli jest, a problem tkwi w czymś innym, w mojej gotowości do zaangażowania się w coś? Ale to już zupełnie inny temat.

Problem z porównywaniem się jest taki, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy, i w wielu dziedzinach możemy znaleźć osoby, z którymi porównanie się wypadnie na naszą niekorzyść. Jednych będzie to mobilizować, motywować, a innych dołować… Jeśli czujemy, że jesteśmy w stanie osiągnąć coś, co widzimy u innych, wtedy walczymy i jesteśmy zmobilizowani. Jednak częściej jest tak, że cel wydaje się być odległy lub nieosiągalny i wtedy takie porównywanie się może być nieco dołujące.  Sedno sprowadza się do tego, aby zaakceptować to, co się ma, i pogodzić się z tym, że czegoś się nie ma. Trzeba mieć świadomość własnych ograniczeń i być realistą w ocenie swoich szans na zdobycie czegoś. Ale jeśli realna ocena wskazuje, że mamy szansę, to porównywanie się może dać nam impuls do podjęcia prób zdobycia czegoś, na czym nam zależy.

Kiedy osiągamy jakiś wyższy poziom czujemy, jak nasze poczucie własnej wartości wzrasta. Ale druga strona medalu jest taka, że kiedy spadamy w rankingu to i poczucie wartości spada.

Porównując się chcemy też dopasować się do otoczenia. Najlepszym przykładem niech będzie sposób ubierania się i moda. Mając młodsze koleżanki korzystam z ich rad w sprawie mody… zauważyłam jednak, że to, co im pasuje, mnie już niekoniecznie, wiec porównywać to ja się mogę z koleżankami w moim wieku… a tak w ogóle to najlepiej mieć swój własny styl. Porównywanie się może być dowodem na to, że brak nam pomysłu na siebie, że nie jest nam dobrze we własnej skórze, dlatego potrzebujemy porównań i potwierdzeń.

Porównując się do innych tracimy z oczu siebie mierząc się miarą sztucznych, zewnętrznych kryteriów.

Najczęściej porównujemy się w górę, do ludzi, którzy mają coś, co sami chcielibyśmy mieć…. np. wielki talent. Młode dziewczyny porównują się do aktorek, piosenkarek, modelek, czyli ogólnie celebrytek, a chłopcy do sportowców, zwłaszcza piłkarzy. Zapominamy, że jest to tylko wycinek tej osoby. Porównujemy czyjeś najmocniejsze strony ze swoją słabością, z czymś czego nie mamy. Jak wypadniemy w takim porównaniu? Patrząc tylko przez soczewkę tego, co ktoś ma, a my nie mamy, niewiele wiemy o innych cechach i niedoskonałościach tej osoby. O tym jak ten ktoś żyje i jaki jest, za to doskonale wiemy ile nam brakuje do jego ideału, który sobie tworzymy w głowie. Patrząc przez tę soczewkę, kompletnie zapominamy, że człowiek nie składa się z jednej cechy i nie staje się przez nią ideałem ani ona nie czyni też jego życia idealnym. Porównując się nie można zawężać obrazu danej osoby tylko do jednej wyidealizowanej części tego człowieka. Może amator śpiewania chciałby mieć talent, sławę i majątek Michaela Jacksona, ale kto chciałby mieć takie życie, jakie było jego udziałem, o końcu tego życia nie wspomnę? To, co zazwyczaj porównujemy to są rzeczy nieporównywalne. Wizerunek, który tworzą media, zwłaszcza społecznościowe, zawsze jest podrasowany. Ludzie pokazują to, co chcą pokazać i to jest normalne, ale kiedy uznajemy to za pełną prawdę o nich i o ich życiu i patrzymy na prawdę o sobie to czujemy się tylko gorzej. To wynika z tego, że nie wiemy o tych ludziach za wiele, za to o swoim życiu wiemy dużo. Możemy nawet wiedzieć, że to, co prezentuje ta osoba to tylko wizerunek ale to nie zmienia faktu, że pojawiają się w nas jakieś uczucia i to wpływa na nasze zachowanie. Czasami porównujemy się do ludzi, którzy mają gorszą sytuację od nas, żeby poprawić sobie samopoczucie. Jednak w praktyce to świetny sposób na to, żeby poczuć się ze sobą gorzej a nie lepiej. Bo takie zachowanie robi z nas małego człowieka, a nie człowieka jakim chcielibyśmy być, co wpływa negatywnie na poczucie własnej wartości.

Ani porównywanie się z wielkimi postaciami ani porównywanie się z osobami, które mają gorszą sytuację nie jest dobrym sposobem na szukanie własnej wartości czy tożsamości. Jest z góry oparte na fałszywie nadanych wartościach w dodatku w oparciu o fałszywe kryteria.

Porównywanie się może wydawać się pouczające, motywujące i potrzebne, jednak częściej bywa źródłem zawodu, spadku pewności siebie i generalnego poczucia, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Może też prowadzić do zniechęcenia. Wyobraźmy sobie, że piszemy wiersze i kiedy złapie nas wena udaje nam się stworzyć coś wspaniałego. Jesteśmy zachwyceni naszym dziełem, do czasu, kiedy wejdziemy na stronę poetów amatorów, gdzie możemy poczytać dzieła innych autorów. Nagle przestajemy być zadowoleni z tego, co napisaliśmy. Porównanie się do innych w takiej sytuacji odbiera radość i satysfakcję z tego, co stworzyliśmy. Nagle to, co było dobre, stało się niewystarczająco dobre. Nasze osiągnięcie zostało przyćmione. To może działać zniechęcająco i sprawić, że w ogóle przestaniemy pisać wiersze.Z powodu porównywania się możemy w ogóle nie zacząć czegoś robić. Kiedy sobie obejrzymy wspaniałe dzieła, obrazy, książki, zdjęcia, artykuły, możemy dojść do wniosku, że nie ma sensu nawet próbować, bo szanse są zerowe, skala czyichś osiągnięć, kiedy się do nich porównujemy, po prostu nas paraliżuje. Może się też pojawić podejrzenie, że oni mieli szczęście, albo lepsze warunki, albo więcej pieniędzy na sprzęt czy promocje. A prawda jest najczęściej taka, że ludzie ci musieli w to włożyć mnóstwo pracy. Może zarywali noce, żeby pisać teksty czy się uczyć. Albo, że po prostu są pracowici i wcale nie mają bogatych rodziców, może odkładają pieniądze z marnej pracy, żeby mieć na te warsztaty i sprzęt.

Czy nie lepiej byłoby przestać porównywać się do innych, skoro ma to więcej minusów niż plusów? A może robić to po prostu inaczej, tak żeby mieć z tego korzyść i żeby realnie pomogło nam to odnaleźć swoje miejsce i być zadowolonym z siebie. Można używać tych, do których się porównujemy, jako źródła inspiracji i świadomości, że to, co zrobili jest również w zasięgu naszych możliwości. Potrzebujemy swoich własnych kryteriów oceny tego, co robimy, które nie będą produktem porównań i pozwolą nam robić rzeczy po swojemu, w swoim tempie i rozsądnie korzystając z doświadczeń innych. Ustalenie własnych kryteriów powoduje, że przestaniemy rozglądać się dookoła a zaczynamy patrzeć na siebie i swoje wnętrze, bo tam wszystko się rozgrywa i tam należy szukać swoich standardów, a nie w porównaniach do innych ludzi.

*

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selfmastery.pl, która stanowi dla mnie inspirację i kopalnię tematów. Wpis zawiera również fragmenty zaczerpnięte z tej strony.

Precz z czarnowidztwem, czyli jak przestać się martwić?

Dzisiaj temat na czasie, no bo jak w dobie pandemii nie martwić się o przyszłość? W zasadzie każdy się martwi, jedni mniej, drudzy więcej. Są i tacy, którzy martwią się niemal o wszystko i prawie non stop. I z takim zamartwianiem się warto walczyć, bo nie jest to nic dobrego. Ale jak z tym walczyć? Jak sobie radzić z lękiem o zdrowie swoje i bliskich? Jak wyrzucić z głowy „czarne scenariusze”, które nas nawiedzają? Dla mnie samej to temat wyjątkowo trudny, bo martwienie się mam w genach, które w parze z czarnowidztwem jest domeną kobiet w mojej rodzinie, więc ja też od nich nie odbiegam.

Oczywiście pracuję nad sobą usilnie, czego przykładem są treści zamieszczane, zwłaszcza ostatnio, na tym blogu. Bo nie ma co ukrywać, że wraz z wiekiem, moje czarnowidztwo rośnie. Martwię się o przyszłość, pracę, starość, rodzinę, mieszkanie, pieniądze, zdrowie, politykę ….

Martwienie się i czarnowidztwo nie tylko niszczy życie osób dotkniętych tymi cechami, ale ma też ogromny wpływ na otocznie. Mam w rodzinie osobę chorą na epilepsje lekooporną. Wiem, że większość takich ludzi żyje w miarę normalnie, pracuje, zakłada rodziny … U nas podejście do tej choroby nie było… zdrowe i sama też takim podejściem przesiąknęłam. Wiadomym jest, że jeśli epileptyk dostanie silnego ataku i ten atak nie zostanie przerwany, to grozi mu … śmierć. Ale takich przypadków jest naprawdę niewiele Ponieważ taka groźba jednak istnieje osoba chora została przez moją rodzinę … odizolowana, a każdy atak, nawet niewielki był traktowany jako niebezpieczny dla życia. Takie podejście źle wpłynęło na całą rodzinę, o samym chorym nie wspomnę. To jest właśnie przykład takiego czarnowidztwa, jakie otrzymałam w genach, więc naprawdę jest z czym walczyć. W tym przypadku problem nie sprowadzał się tylko do nieadekwatnych do zagrożenia reakcji, ale też stworzenia wokół atmosfery życia z bombą zegarową, której wybuchu nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Coś takiego potrafi skutecznie zniszczyć radość życia i jakiekolwiek jego przejawy…

Niektórzy w obliczu problemów przyjmują pozytywne scenariusze, a inni mają tendencje do negatywnych wizji. A przecież mówi się, że wizualizacje mają dużą szansę, aby się ziścić. I to my nadajemy im siłę (energię), aby sytuacja rzeczywista była odwzorowaniem naszych koszmarów. Z drugiej strony myślę, że przyjęcie najgorszego scenariusza ma tę zaletę, że nie jesteśmy zaskoczeni, kiedy coś złego się zdarzy, że potrafimy się z takim negatywnym zdarzeniem skonfrontować. Są ludzie „bujający w obłokach”, wiecznie uśmiechnięci i pozytywni, którym w chwilach trudnych zapada się ziemia pod nogami i często nie potrafią się z takiego dołka wygrzebać. Znam przypadki kobiet, pozytywnie nastawionych i pewnych siebie, które pogrążyły się w depresji. I choć wiem, że to choroba, na którą wpływu dużego nie mamy, a jednak podejrzewam, że to „pozytywne nastawienie” też może się wyczerpać i wtedy….dramat. Natomiast osoby… wiecznie zamartwiającej się, niewiele rzeczy może pogrążyć, bo ona już to wszystko w snach i myślach widziała 😊

Nie wiem, jak jest naprawdę. To takie trochę akademickie rozważania. Każdy jest inny i każdy inaczej pewne kwestie przeżywa. Nie można wszystkich przyłożyć do jednego szablonu, więc i martwienie się ma zapewne swoje plusy i minusy, o czym poczytałam sobie na stronie selfmastery.pl.

I czegóż ja się tam dowiedziałam? Przede wszystkim poznałam definicję martwienia się jako proces powtarzalnego produkowania, bezproduktywnych łańcuchów myśli, które przechodzą jeden w drugi i mają jedną wspólną cechę – treść tych myśli jest negatywna. Martwienie się w swojej istocie jest kreatywną wizualizacją tego, czego się boimy i czego nie chcemy, ta wizualizacja powstaje z inspiracji, jaką jest strach, ale to działa w dwie strony. To jest samonapędzający się mechanizm – ze strachu powstaje zmartwienie, które potęguje strach a strach wywołuje silne napięcie, które odbija się na rezultatach i nie zatrzymuje się na poziomie mentalnym, ale też przenosi się na nasze ciało i może powodować z czasem kłopoty ze zdrowiem.

Martwienie się jest bezużyteczne. W naturze takiego martwienia się jest bezproduktywność, zero orientacji na rozwiązanie, chodzi o sam dramat i nic więcej. Takie martwienie się nie jest nawet skupione na rzeczywistych problemach, bo w większości chodzi o potencjalne problemy, wymyślone problemy.

Zaskakującym powodem tego, że jesteśmy w stanie tak dużo i różnorodnie się martwić jest to, że jesteśmy kreatywnymi ludźmi. Nie bylibyśmy w stanie mieć tylu zmartwień gdybyśmy nie wymyślali tylu możliwych czarnych, ale jednak kreatywnych,  scenariuszy. To też oznacza, że jesteśmy inteligentnymi ludźmi z wyobraźnią. Gdybyśmy włożyli taką samą kreatywną energię w wymyślanie rozwiązań związanych z tym, o co się martwimy, nie musielibyśmy się martwić..

Dlaczego w takim razie ciągle się martwimy? Dlaczego nie przestaniemy raz na zawsze? Z prostego powodu – martwienie się nosi fałszywą maskę użyteczności. Podsycamy zamartwianie się 4 rzeczami, ze względu na które uważamy martwienie się za istotne.

Pierwsza rzecz to przekonanie, że martwienie się jest motywujące i pozwoli uniknąć nieszczęścia. W rzeczywistości to jest motywacja negatywna, która nie jest tak konstruktywna jak motywacja pozytywna. Podsycamy też martwienie się przez błędną ocenę ważności rzeczy, o które się martwimy w relacji do tego, co jest naprawdę ważne w naszym życiu. Z reguły wydaje nam się że rzeczy o które się martwimy są bardzo ważne, ale większość z nich wrzucona w kontekst sytuacji życia i śmierci nie ma żadnego znaczenia. Podsycamy też nasze martwienie się, bo myślimy, że nie martwienie się oznaczałoby, że nam nie zależy. A przecież chcemy być osobą, której zależy, która jest odpowiedzialna, jest dobrym człowiekiem i dlatego ciągle chodzi czymś zaniepokojona. Bez martwienia się moglibyśmy się poczuć jak ktoś kto ma wszystko gdzieś, nie zależy mu. Ale w rzeczywistości tylko przez wyjście z trybu martwienia się czyli de facto strachu można rzeczywiście zrobić coś z rzeczami, które nas niepokoją. Martwimy się też, bo myślimy, że martwienie się oznacza realistyczne spojrzenie na sytuację. Ale martwienie się nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, gdyż dotyczy przeszłości albo przyszłości, których teraz nie ma więc skąd pomysł, że martwienie się ma coś wspólnego z realistycznym spojrzeniem na to, co jest tu i teraz? W rzeczywistości nie mamy pojęcia co zdarzy się jutro, pojutrze. Co prawda wiemy, co już się zdarzyło, ale to są rzeczy, których nie da się już cofnąć. Jedyne, co można z nimi zrobić to radzić sobie z ich skutkami.

Jak przestać się martwić? Człowiek nie jest w stanie jednocześnie tworzyć swojego życia i ciągle w tym samym czasie się martwić o to, jak to będzie. Trzeba wybrać albo jedno albo drugie. Kluczem do pokonania martwienia się jest uznanie martwienia się za bezużyteczne, logika, relaks i działanie. Struktura martwienia się załamie się pod naporem wiedzy, a przez to problem przestanie być nierozwiązywalny, stanie się możliwe zrobienie czegoś z nim, boimy się tego czego nie znamy. Teraz czas na rozwiązania. Jakie mamy opcje? Jakie rozwiązania widzimy i jakie są konsekwencje każdego z tych rozwiązań? Nie jesteśmy w stanie robić kilku rzeczy na raz – martwić się, analizować i podejmować działania. Kiedy myślimy o rozwiązaniach wreszcie używamy swojej kreatywności i mądrości we właściwy sposób. To zaabsorbuje nas i pozwoli zobaczyć sytuację z innej perspektywy. Zatrzyma bezproduktywne kręcenie się w kółko, zastąpi je kreatywnym szukaniem rozwiązań i działaniem.

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selmastery.pl.