Archiwa miesięczne: Luty 2021

Bliscy choć dalecy

Niektóre osoby wzbudzają naszą sympatię od „pierwszego wejrzenia”. A inne wydają się od razu odpychające. Nawet nie musimy kogoś znać osobiście, aby go polubić. Można lubić osoby, których blogi odwiedzamy, choć bywa, że nawet nie wiemy, jak wyglądają. Pomimo to, czujemy bliskość, jakieś mentalne porozumienie, i wydaje nam się, że z każdą z tych osób w tzw. realu złapalibyśmy dobry kontakt.

Moja Babcia mawiała, że dobrze komuś z oczu patrzy, a ja dodam od siebie, że wcale nie trzeba spojrzeć w te oczy, aby czuć bliskość, bo najważniejsze jest przecież … niewidoczne dla oczu. Dotyczy to zwłaszcza osób znanych z mediów, które stają się nam bliskie poprzez twórczość, ale też swoje życiowe doświadczenia, którymi się z nami dzielą. Po prostu są nam bliscy, choć jednocześnie tak dalecy. Mam kilka takich „bliskich” mi osób znanych jedynie z ekranu, do których zaliczam między innymi Mariusza Szczygła. Uwielbiam jego ciekawość świata i ludzi, jego uważność i empatię. Podoba mi się świat widziany jego oczami.

Dobry, wartościowy, autentyczny… brak słów, aby go opisać tak, jak na to zasługuje. Jego życie osobiste, o którymi niewiele wiadomo, nie jest jakieś celebryckie, Żyje w pojedynkę, ale ma wielu przyjaciół. Jedną z jego przyjaciółek była aktorka Zofia Czerwińska, niestety niedawno odeszła. Kiedyś trafiłam na wzmiankę o tym, że jest mocno związany z rodzicami, a może był, bo nie wiem, czy jeszcze żyją. Zaskoczyła mnie informacja o depresji, z którą walczy od ponad 6 lat. Któż by w to uwierzył, taki witalny, radosny, energiczny człowiek? Jak to możliwe? A jednak… wydaje się nam, że ktoś, kto jest wesoły (jakby z natury), pełen życia i wigoru nie może być chory na depresję. Może nadal pokutuje w nas przekonanie, że depresja to tylko taki smutek… z którym można sobie poradzić bez wsparcia medycyny. Sama też jestem obarczona takim stereotypem i ciężko mi się od niego uwolnić. Wydaje mi się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a depresja też, choć choroba, musi mieć swoje źródło, często nie do końca uświadomione. Psychoterapia jest po to, aby to źródło odnaleźć.

Ciekawie o depresji opowiadają dziennikarze, Andrzej Bober i Małgosia Serafin. Ale o tych osobach może innym razem kilka słów napiszę.

Wracając do Mariusza Szczygła, to wywiad, jakiego ostatnio udzielił portalowi noizz.pl zawiera wiele bardzo ciekawych i bliskich mi spostrzeżeń. Oprócz depresji mówi o religijności i Bogu oraz o polityce. Jego poglądy na wiele kwestii podzielam w 100 procentach, jakby były moimi. Pozwolę sobie dokonać skrótu tego wywiadu, z uwzględnieniem tych fragmentów, które są szczególnie ważne z mojego punktu widzenia.

Podobnie jak większość z nas wykorzystał okres pandemii na przeczytanie zaległych książek i obejrzenie filmów, na które nigdy nie miał czasu. Czuł się na tyle dobrze, że zaczął odstawiać tabletki antydepresyjne. Wszystko szło w dobrym kierunku do czasu… wygranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Przypadek? Psychiatra stwierdził, że jeśli depresja gdzieś się czaiła, to wystarczył nawet … wynik wyborów. Wrócił więc do tabletek, bo odnosił wrażenie rozmawiając z ludźmi, że tylko gra przyjemnego gościa i mówi jakieś wesołe rzeczy, a depresja podsuwa zupełnie nie jego myśli, np.: “O! Jakby fajnie było skoczyć teraz z balkonu”. Teraz jest lepiej, ale przydałaby się psychoterapia.

Ciężko przechodzi obecny czas w sferze polityki.

Uważa, że rządzący powielają wszystkie wzorce rodem z PRL: są niby antykomunistami, ale tylko zamienili sierp i młot na krzyż – mechanizmy stosują te same! Najbardziej boli go fakt, że następuje upadek inteligencji jako sposobu bycia, sposobu myślenia. Kiedy obecni notable otwierają usta, można czuć zażenowanie poziomem, który nam proponują. Przypomina to czasy Gomułki, który był cwanym prostakiem i to za jego kadencji, ukuto powiedzenie “dyktatura ciemniaków”.  A teraz historia zatacza koło, a nami rządzi dyktatura ciemniaków. Mieszka dwa kilometry od Pałacu Prezydenckiego, gdzie urzęduje człowiek, który nie jest partnerem dla inteligenta, a co dopiero dla intelektualisty.

Depresja nie ma nic wspólnego z religijnością. Każdy może zachorować, również ksiądz.

Ze swojego życia jest zadowolony, niemniej dostrzega, że jest w nim tzw. pustka po Bogu. Bardzo mi się to określenie podoba, bo dotyczy chyba wielu z nas, którzy zostaliśmy wychowani w wierze katolickiej, a potem zapomnieliśmy o Bogu, albo go nie odszukaliśmy na nowo. Bywa, ze zazdrościmy innym tej duchowości i tego silnego związku ze Stwórcą. Sama słucham czasami na you tubie księdza Adama Szustaka, korzystam z medytacji prowadzonych przez mistyków karmelitańskich i widzę jak liczna jest grupa ludzi, również młodych, którzy takich treści słuchają, modlą się i głęboko wierzą. Nie każdy to potrafi, a może nie każdemu dana jest łaska wiary.

M. Szczygieł kiedyś wierzył, modlił się o coś, by to coś nastąpiło, po czym to następowało. Później szedł do kościoła za to dziękować. Dziś ocenia, że to było takie prymitywne traktowanie Boga i dobrze się stało, że mu to przeszło, bo nie było w tym głębi. Nie przypomina sobie impulsu, który mógł spowodować, że nagle przestał wierzyć. Jak mówi, wiara wyciekła z niego jak z pękniętego naczynia. Pomyślał sobie: „Przecież to jest jakiś rodzaj teatru jednego aktora. I to bez widza”. Przypomina to monodram, tylko czy gdzieś jest widownia? Gdzie jest choć jeden widz?  Może bliżej mu do teisty, bo jest przekonany, że jest coś, co nas przerasta, ale prędzej ten mechanizm wyjaśni nam fizyka kwantowa niż Biblia.

Usiłuje żyć bez Boga sensownie, z zasadami, dobrą drogą próbuje dojść do śmierci. Nie ma tego kogoś, komu mógłby powierzyć swoje myśli, może powierzyć je tylko sobie. Nawet najbliższy przyjaciel nie jest powiernikiem absolutnym, którym dla wielu wierzących jest Bóg. Powiernikiem w jego przypadku jest on sam. Jest w tym też pewne niebezpieczeństwo. Bo można tak funkcjonować do momentu, kiedy nasz mózg nie zacznie szwankować. A on ma swoje ograniczenia, wynikające z chorób typu demencja. I co wtedy? Człowiek przestaje na starość być swoim powiernikiem i już sam na siebie nie może liczyć?

Wiara w Boga to także wiara w nadzieję, “na coś lepszego”, a  on nie przywiązuje do tego, tylko cierpliwie czeka na to, co będzie, na znaki od losu. I wtedy nie jest rozczarowany, kiedy wydarzy się coś złego. Bo na nic nie liczy, nie nastawia się na cokolwiek – ten dystans mu pomaga.

Nie ma też parcia na tworzenie relacji. Musiałby się zakochać, a to jest niezależne od nas – tak samo z wiarą w Boga. To pewna łaska, której możemy dostąpić, ale nie musimy; nie mamy na to żadnego wpływu, to jak życiowa loteria.

Nic dodać, nic ująć. Albo coś się zdarza albo nie, i nie ma znaczenia czy staramy się losowi pomóc, czy nie. On i tak zrobi swoje, nawet wbrew nam samym.

Los chętnego prowadzi, niechętnego wlecze siłą… 😊

Small talk czyli nie chce mi się z Tobą gadać….

Rozmowy telefoniczne stały się w dobie pandemii najczęstszą formą kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, a nawet dalszą rodziną. Osoby, z którymi mam kontakt częsty i systematyczny, mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki. Na drugiej zliczyłabym koleżanki i kolegów. I to do nich dzwonię od czasu do czasu. Zatem kiedy nadchodzi wieczór, który przeznaczam na takie small-talki, to jednocześnie przychodzi mi do głowy refleksja, czy dzwonię bo … tak wypada, kontakt trzeba zachować, łączy nas przeszłość, bo …. Czy dzwonię z potrzeby serca?

A jak odpowiedź na drugie pytanie jest negatywna, to rodzi z kolei wątpliwość, czy wszystko ze mną jest ok., skoro nie łaknę tego kontaktu, skoro znajomi są mi w zasadzie obojętni… Dlaczego rozmowa nie sprawia mi przyjemności, a jest raczej „obowiązkiem”? Czy stałam się wyalienowana? A może po prostu przestałam lubić ludzi, albo jestem wobec nich zbyt krytyczna …. Nie wiem, ale jest faktem, że coraz mniejszą przyjemność takie rozmowy mi sprawiają.

Przeszkadzają mi „dobre rady”, bo najczęściej sama najlepiej wiem, co należałoby zrobić, a czasem po prostu chcę się wygadać. Przeszkadzają mi historie o przeżyciach i chorobach nie moich znajomych. Przeszkadzają mi dygresje o kwestiach ważnych, ale zbyt ogólnych, dla mnie osobiście mało znaczących. Poza tym, nie lubię wszechwiedzących. Wolę rozmowy o tym, co czuję, czyli to, co tkwi wewnątrz mnie i chciałabym tymi swoimi myślami podzielić się z innymi ludźmi. Natomiast nie jestem zainteresowana, co się stało z koleżanką koleżanki, którą boli noga, albo co sąsiedzi stawiają obok swoich drzwi wejściowych, albo jaki kolor blatów do kuchni wybrać.

Wiem, wiem, rozmowę można tak poprowadzić, aby skupiała się na kwestiach dla nas istotnych, ale … chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Są tematy, których z koleżankami nie poruszam, a nawet jak próbuję, to widzę brak zainteresowania albo zdziwienie. Nie chcę być odbierana jako ktoś, kto… odleciał, bo wiem, że na świecie są ludzie podobni do mnie… gdzieś tam, najczęściej daleko, dlatego prowadzę bloga, bo dzięki niemu „wysyłam w świat” pewne refleksje, których moje otoczenie nie odbierze. Po prostu nadajemy na innych falach.

Nie dziwię się sobie i nie dziwię się innym ludziom, którzy piszą na blogach o swoich rozterkach, problemach, emocjach… mają więc potrzebę zwierzania się, bo w najbliższym otoczeniu bardzo trudno jest im znaleźć osobę, której można te swoje myśli powierzyć, które nie będą krytykować, które po prostu akceptują nas takimi, jacy jesteśmy. Sama o sprawach osobistych piszę niewiele, natomiast brakuje mi w realu osób, które byłyby zainteresowane tematami, które poruszam na blogu.

Choć z drugiej strony, skoro zwierzamy się … ekranowi komputera, to może jednak mamy jakiś problem? Może trzeba zastanowić się, czy dałoby się coś z tym zrobić. A może  to samotność popycha nas do kontaktów, które nie są satysfakcjonujące, ale są? Może to ona powoduje, że siadamy przed ekranem komputera wysyłając w świat sygnał „piszę, więc jestem”?

Samotność samotności nierówna, poza tym każdy co innego pod tym słowem rozumie. Można mieszkać i żyć w pojedynkę i wcale nie czuć się samotnym, można żyć w rodzinie i samotność odczuwać. Niektórzy mogą być bardziej predystynowani do jej odczuwania, mogą mieć trudność z zawieraniem znajomości i czerpaniem satysfakcji i wsparcia z kontaktów międzyludzkich.

Samotność nie ma chyba wiele wspólnego z liczbą relacji w naszym życiu, bo i z własnego doświadczenia i obserwując innych ludzi widzę, że można mieć takich relacji wiele, ale … ich jakość bywa różna. Istotnym komponentem samotności nie jest brak ludzi wokół tylko więzi z nimi.

Więź to słowo kluczowe. Żeby zbudować więź potrzeba nie tylko woli dwóch stron, jakiegoś dopasowania, ale też czasu i … pracy. Zresztą takie same prawa rządzą każdą relacją. Bez poświęconego czasu i pracy, nie ma efektów.

Może to pandemia spowodowała, że pozamykani w domach zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę łączy nas z ludźmi, czy zbudowaliśmy jakieś trwałe więzi, czy to tylko taka powierzchowna relacja i niewiele znaczące rozmowy o wszystkim i o niczym.

Kiedy zapytamy siebie, na kogo tak naprawdę możemy liczyć, to oprócz rodziny, nie ma takich osób zbyt wielu. Ale ważne, że są i nawet jeśli nie zawsze mamy wspólne tematy do small-talków, to wiemy, że ten ktoś w każdej chwili, kiedy będzie taka potrzeba, stanie u naszych drzwi, by pomóc.