Czy mogłabym żyć poza Polską? Pewnie tak, choć nie miałam okazji tego sprawdzić… ale możliwości były. Wiele osób z mojego roku wyemigrowało na początku lat 80-tych. Nasza młodość przypadła na czasy przełomu. Burzliwy sierpień 80 to czas, kiedy byłam na praktykach studenckich. Wielkie miasto, nowi ludzie, nowe otoczenie, smak studenckiego życia. Nadchodzące z Gdańska sygnały nie wzbudzały moich szczególnych emocji. Inne sprawy wydawały mi się ważniejsze.
W roku 1981 nie byłam już biernym obserwatorem, pamiętam niejedną noc przespaną na deskach Audytorium Maximum. Pamiętam tę chwilami podniosłą, a chwilami nieco zabawną atmosferę strajków studenckich. Przynoszone nam i podawane przez bramę posiłki i napoje od mieszkańców stolicy z wyrazami poparcia. A z drugiej strony koledzy spędzający noce na graniu w pokera (na pieniądze). Było różnie, wszystko mieszało się ze sobą, poczucie uczestnictwa w czymś ważnym z atmosferą luzu i zabawy. Ostatecznie nie było zajęć, co dla wielu też miało zalety. Pamiętam wykłady prof. Jadwigi Staniszkis, i pamiętam, że dowiedziałam się o nich nie dlatego, że były interesujące i politycznie niepoprawne, ale dlatego, że pani profesor dawała zaliczenia wszystkim jak leci, nie trzeba było na wykłady chodzić.
Pamiętam, że z paszportem w ręku czekałam na dzień 16 grudnia z zamiarem wyjazdu na saksy do Berlina Zachodniego. A co by było gdyby stan wojenny zastał mnie w Berlinie? Jechałam tam z chłopakiem, może więc zostałabym na stałe, zauroczona dobrobytem i pozorną łatwością jego zdobycia.
Już po kilku latach będąc wielokrotnie na Zachodzie, zwłaszcza w Berlinie Zachodnim, spotykałam wielu takich jak ja, którzy jednak mieli to szczęście lub nieszczęście wyjechać przed 13 grudnia i zostać. Jedni trochę narzekali, inni byli szczęśliwi. Jedni pracowali, inni bimbali na zasiłku zalewając robaka. Ci, którzy chcieli się uczyć mogli to robić, jednocześnie pracując, choć stypendium też wystarczało na przyzwoite życie. Wiele możliwości, wiele szans, świat stojący otworem i chłonny tego, co mamy mu do zaproponowania. Takie przekonanie było dominujące. Tak mi się wydawało. A tubylcy mili, pełni empatii dla ludzi ciemiężonych przez komunistów. Choć w interesach niezmiernie skrupulatni. Pamiętam swoje doświadczenia z saksów, kiedy to pracowałam w firmie Finkenrufen (sprzątanie w domach u starszych ludzi) i miałam okazję niejednokrotnie przekonać się, jak Niemcy liczą pieniądze. A nawet przyłapałam współpracowniczkę Niemkę na próbie oszukania mnie i zaoszczędzenia kilkudziesięciu marek. Może nie mówiłam zbyt dobrze po niemiecku, ale z liczeniem nie miałam problemów, więc udało mi się wytłumaczyć szefowi firmy, o co chodzi i wyegzekwować to, co mi się należało.
Rola ubogiego krewnego nie każdemu odpowiada. Praca fizyczna też może być dołująca. Nie myślałam więc o pozostaniu na stałe na Zachodzie, choć wielu kolegów ze studiów poprzez obozy w Austrii lub Włoszech przeflancowywało się na grunt amerykański, czy kanadyjski. Ich wolny wybór.
Z mojego roku wyemigrowało kilkanaście osób. Przyjeżdżają do kraju. Ich dzieci są już obywatelami świata. Sentymenty? A cóż to takiego? Patriotyzm? Też nie za bardzo rozumieją o co chodzi. O historię? Ich dzieci już nie dywagują o straconym czy nie straconym pokoleniu swoich rodziców. Oni po prostu żyją intensywnie i nie odstają w niczym od zachodnich rówieśników. Wtopili się w ten świat. Córka kolegi z USA jest prawnikiem, syn będzie lekarzem, wybierają miejsce gdzie chcą pracować i gdzie chcą żyć. Ona prawdopodobnie wybierze Europę, ale nie Polskę.
A ich rodzice? Czyli moi koledzy? Jeden wylądował w fabryce butów i osiągnął szczyt kariery jako brygadzista, a potem kierownik działu, drugi jeździł na truckach i chyba też na tym skończył. Kontakty się rozluźniły, a po pewnym czasie zamarły. Niewiele jest wspólnych tematów. A samymi wspomnieniami żyć się nie da. Byli też zapewne i tacy, którym udało się osiągnąć sukces. Może również zawodowy, nie tylko materialny. Choć jedno z drugim się łączy. Zapewne, ale ja nic o takich osobach nie wiem.
Kiedy próbuję zgłębić przyczyny, dla których jedni wyjechali a inni zostali, na pierwszym miejscu stawiam z jednej strony odwagę, z drugiej tchórzostwo. A może mieszankę tych dwóch postaw? Odwaga u tych, którzy mieli możliwości i szanse osiągnąć jakiś przyzwoity status w kraju, ale woleli wypłynąć na szerokie wody kapitalizmu uznając, że tam stanie się to szybciej. Odwaga, bo ruszyli w niewiadome, za marzeniami, często złudzeniami. Ale skoro wielu nie miało NIC w Polsce, często nawet rodziny, albo żyli na garnuszku rodziców, to czy wyjazd rzeczywiście był dowodem odwagi? A może tchórzostwem i pójściem na łatwiznę? Wyjechali uważając, że tamten świat jest lepszy, że w Polsce nie mają szans. Nie musieli wyjeżdżać, jako dysydenci, po odwołaniu stanu wojennego socjalizm w Polsce to już była inna bajka. Dlatego motywy polityczne tych wyjazdów nie są dla mnie przekonujące. Mur berliński już się porządnie chwiał, a jego obrońcy powoli schodzili z posterunku.
Młodzi ludzie bezpośrednio po studiach nie mieli wiele do stracenia? Bo jakie perspektywy dawało im państwo, będące u schyłku socjalizmu, a dopiero w dalszej mglistej perspektywie kapitalizmu, na którego efekty w postaci dobrobytu przyszłoby długo poczekać? Pokolenie pomiędzy tymi formacjami już nie było w stanie skorzystać z konfitur, które dawało socjalistyczne państwo (np. mieszkanie spółdzielcze), a załapanie się do awangardy przemian wymagało jakiegoś ryzyka. Najlepiej było cwaniakom, ludziom sprytnym, wykorzystującym każda okazje do zdobycia szmalu, potrafiącym pływać w mętnej wodzie. W latach osiemdziesiątych rodziły się wielkie fortuny, zaczynane od budki czy łóżku polowym na bazarze. Drobne handelki wykorzystujące różnice w cenach, w poziomie życia między Zachodem a demoludami. Nazywając rzecz po imieniu była to zwykła spekulacja, z którą socjalistyczne państwo niby walczyło, ale z której jego strażnicy też żyli. Pamiętam bazar na ul. Polnej, gdzie zaopatrywała się śmietanka towarzysko-finansowa stolicy, pracownicy ambasad, i pamiętam kolegów ze studiów dostarczających tam „towar” z wielokrotnym często przebiciem. Drobny przemyt, drobny handel, tak tworzyły się późniejsze i obecne fortuny.
Niektórzy rośli w siłę, inni upadali, również w sensie dosłownym, bo znam przypadek kolegi z roku, który wpadł w hazard i zostawił w kasynie równowartość kilku domów i mieszkań. Znam też przypadek asystenta na wydziale, który zaczynał od handelku włoskimi butami i do tej pory tym się zajmuje, dorobił się budki w hali kupieckiej i dużego mieszkania, w którym wieje chłodem, bo rodziny nie udało mu się stworzyć.
Każdy przypadek jest inny, uogólnianie nie ma sensu. Bo musiałabym też wymienić kolegę, który stworzył duże przedsiębiorstwo, a potem je sprzedał, gdyż się… wypalił. Musiałabym wymienić ministra w jednym z rządów lat 90-tych, którego trzeba by chyba zaliczyć do beneficjentów zmian. On się załapał na ten pociąg, przynajmniej w sensie politycznym.
Moje pokolenie jest takie POMIĘDZY. Ani nie obaliło socjalizmu, ani nie zbudowało kapitalizmu, nawet tak kulawego jak nasz. Pewne jest tylko to, że żyliśmy w ciekawych czasach 😉