Archiwa miesięczne: Lipiec 2021

Jak uciekamy od siebie, czyli rozproszenia…

Zabieram się za czytanie, ale nie mogę się skupić. Albo nie jestem w stanie, bo umysł przeskakuje jak szalony na inne tematy albo co chwilę przychodzi jakiś sms, mail, dzwoni telefon, i nawet nie wiem, kiedy odrywam się od książki i włączam … cokolwiek innego. Czasami mam wrażenie, że to się samo dzieje.

Spotkałam kilka dni temu Anetę, dawno nie widzianą znajomą. Po kilku informacjach dotyczących aktualności z naszego życia, pojawiły się tematy … z pierwszych stron portali internetowych. Dowiedziałam się o zakończeniu związku znanej Martyny z niemniej znanym Przemkiem, co akurat mnie samej nietrudno było nie zauważyć, gdyż każdy portal epatował tym wydarzeniem przez kilka dni. Druga kwestia poruszona w rozmowie dotyczyła problemów polskich pływaków, którzy nie zostali dopuszczeni do igrzysk olimpijskich z jakichś powodów.

Pytam Anetę, jaki wpływ te dwie informacje mają na nasze życie…. W zasadzie nie mają, odpowiada, ale …. to przecież straszne, po co oni brali ślub, skoro tak szybko się rozstali, a pływacy to są tak rozgoryczeni tym całym bałaganem, który uniemożliwił im udział w olimpijskich zmaganiach…. Nie umniejszam wagi tych spraw, ale to są ich uczucia, ich życie, nie Twoje – mówię do Anety. A ona nadal uważa, że to sprawy ważne, poza tym trzeba się interesować tym, co aktualnie dzieje się na świecie.

Też racja….

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem…. Sama też nie uciekam od aktualności, a nawet plotek z celebryckiego świata, co nie znaczy, że nie dostrzegam ich miałkości, a to z kolei wcale mnie nie rozgrzesza …. 😉

A może te wszystkie „ważne” informacje powodują, że przestajemy żyć, tylko obserwujemy życie (innych), co zajmuje nam tyle czasu, że na własne życie już go brakuje? Dlaczego się rozpraszamy? Bo nie chce nam się wziąć za rzeczy naprawdę ważne, zwłaszcza te wymagające wysiłku?

Na temat rozproszeń trafiłam na moim ulubionym portalu selfmastery.pl. Dowiedziałam się tam między innymi, jak rozproszenia działają na naszą zdolność skupienia się, uczenia i tworzenia, jak burzą spokój, zabijają kreatywność, satysfakcję z pracy, utrudniają odpoczynek, rozwiązywanie problemów i podejmowanie decyzji i wreszcie jak odwracają uwagę od głębi, tego kim naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że ciągłe rozpraszanie się powoduje, że uczymy się funkcjonować w rozproszony sposób. Za tym idą fizyczne zmiany w mózgu, które powodują, że z czasem jesteśmy jeszcze bardziej skłonni do tego, żeby tym rozproszeniom  ulegać, bo nasz mózg dostosowuje się do tego, co i jak robimy.

Wszystkie ważne rzeczy w naszym życiu wymagają pracy, wysiłku, energii i czasu. A trudno zaangażować się w życie i nie zaniedbywać ważnych spraw, kiedy wsiąkniemy w najprostsze czynności (np. przeglądanie Facebooka czy YouTuba) zapominając o tych wszystkich troskach i trudnych rzeczach, z którymi trzeba sobie radzić. Kiedy jesteśmy „zajęci” problemami małżeńskimi pani Martyny, czy aferą wokół niedoszłych olimpijczyków, wtedy nie zwracamy uwagi na inne rzeczy, ale to nie znaczy, że te rzeczy przestają istnieć. Obejrzenie kolejnego serialu na Netflixie nie sprawi, że znikną nasze problemy zdrowotne czy finansowe, że znajdzie się jakaś partnerka czy jakiś partner, że praca i kariera nabiorą tempa.

Kiedy skupiamy się na bzdetach, umykają nam rzeczy ważne. Wszystko to, od czego tak uparcie odwracamy uwagę i tak nas dopadnie jako brak spełnienia, sensu i poczucie beznadziei. Kiedy odczuwamy pustkę, staramy się ją zapełnić czymkolwiek, patrzeniem w telefon albo oglądaniem serialu, możliwości jest całe mnóstwo, aby nie zostać sam na sam ze sobą. Uciekamy od siebie. Boimy się tego, choć w rzeczywistości bycie sam na sam ze sobą pomaga w wielu rzeczach, z którymi mamy trudność. Pomaga na przykład w regulowaniu emocji, uspokaja, pomaga rozwiązywać problemy, paradoksalnie pomaga też budować lepsze relacje z innymi i podejmować decyzje życiowe. Brakuje nam kontemplacji, a w jej miejsce wchodzi powierzchowność i kompulsja, zgiełk.

Brak czasu spędzonego ze sobą, bez rozproszeń, nie tylko odciął nas od naszych ciał i emocji, ale przede wszystkim od tego cichego głosu wewnętrznego, który daje nam jasne i kategoryczne sygnały, wskazówki. Który mówi – tak albo nie. Coraz częściej mamy kłopot z wsłuchaniem się w ten głos i to nie jest nic dziwnego, bo głośniejsza jest muzyka, wiadomości w tv, czy kolejny serial. A jak jest nam źle, to piszemy smsa do koleżanki z pytaniem – co mam robić ze swoim życiem? A zdarza się, że takie pytania rzucamy w internetową przestrzeń, z nadzieją, że wujek Google zna na nie odpowiedź. 😉

Zainteresowanych tematem rozproszeń zachęcam do odwiedzenia strony selfmastry.pl

Jedz, módl się i kochaj… czyli emocje na talerzu

Książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” czytałam raz i to dawno temu, a film o tym samym tytule od czasu do czasu przypomina telewizja. Ostatnio postanowiłam doczekać do momentu, aż pojawi się mój ulubiony aktor Javier Bardem. Bo i książka, i film to taka lekka i przyjemna rozrywka, co nie znaczy, że nie skłania do myślenia…. Za każdym razem na coś innego zwracam uwagę (co chyba świadczy o tym, że treść nie jest taka naiwna jak się z pozoru wydaje). Tym razem zaintrygowała mnie apoteoza … jedzenia. Pomyślałam, że w zasadzie z tych trzech rzeczy wymienionych w tytule pozostała mi tylko ta pierwsza 😉

Co do modlenia się, to jest jeszcze szansa, że w wieku mocno starszym coś się we mnie przełamie i zacznę odmawiać jakieś litanie. Nie mam nic przeciwko modleniu się, ale sama tego nie potrafię. Nota bene modlitwa w rozumieniu autorki książki to też nie są jakieś powtarzane formułki, raczej … medytacja, którą ćwiczę, lubię i cenię, chociaż jeszcze nie potrafię tego robić tak dobrze, jakbym chciała.

O kochaniu nie będę pisać, bo to sfera, którą na blogu rzadko poruszam i jak nietrudno się domyślić, nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów.

Wracając do jedzenia, to patrząc na biesiadowanie i oglądając spożywane potrawy, których nie można zaliczyć do dietetycznych, pomyślałam, że sama też jeść i gotować lubię, ale skutki tego uwielbienia odczuwam nie tylko w nieco większym ostatnio rozmiarze garderoby, ale też w wynikach cyklicznych badań poziomu cholesterolu zleconych mi przez lekarza. Być może gdybym była Julią Roberts to miłość do jedzenia nie miałaby dla mnie skutków ubocznych, ale nią nie jestem…. Poza tym mam jedną cechę, która w kontekście jedzenia nie jest zbyt dobra, czyli ambiwalentne podejście do jedzenia, w którym uczucie przyjemności łączy się z poczuciem winy. Zauważam, że coraz częściej jem, aby poczuć się lepiej… a nie dlatego, że jestem głodna. Okazuje się bowiem, że za tą biologiczną potrzebą zaspokojenia głodu kryje się często cała masa znaczeń, które wpływają na nasze życie. Ta relacja nierzadko bywa bardzo skomplikowana. I o tym traktuje ciekawa książka pt. „Emocje na talerzu. Jak odbudować zdrową relację z jedzeniem” autorstwa Elżbiety Lange, której fragmenty pozwolę sobie w tym wpisie wykorzystać.

Są ludzie, dla których jedzenie jest naturalną funkcją organizmu, jak oddychanie. Takie osoby jedzą po prostu, żeby żyć.  Ich relację z jedzeniem można scharakteryzować jako neutralną. Znam takich ludzi, ale nie jest to jakaś liczna grupa.

Wielu z nas znaczną część swojego życia spędza na myśleniu o pożywieniu i na pochłanianiu go. Napełnianie żołądka i utrzymywanie poczucia nasycenia staje się integralną częścią naszego życia z różnych powodów. Często pozwala zapanować nad uczuciami i potrzebami. Jedzenie może zmieniać nasz stan emocjonalny, ponieważ pokarm jest źródłem przyjemności. Po dobrym posiłku czy zjedzeniu czegoś słodkiego zwiększa się poczucie szczęścia. Dlatego ciągnie nas do cukru i tłuszczu, zamiast do jedzenia regularnych podstawowych posiłków.

Powodem do sięgania po jedzenie może być również nuda i brak urozmaicenia w życiu codziennym. W chwilach znudzenia czy zmęczenia jedzenie może być środkiem przywracającym wewnętrzną równowagę. Ponieważ sam akt przyrządzania i spożywania pokarmu jest działaniem, przez to staje się świetnym wypełnieniem wewnętrznej pustki, nudy i braku przyjemnych akcentów w życiu. Dobrze jest „podkręcić” nudny dzień dobrym jedzeniem. Dzięki temu odwracamy uwagę od nieprzyjemnych doznań i braku kontaktu ze sobą, które dają o sobie znać właśnie podczas znudzenia. Czy mamy wtedy odwagę wsłuchać się w siebie i swoje emocje? Czego one naprawdę pragną?

Nadmierna koncentracja na jedzeniu może być również formą maskowania problemów życiowych. Wtedy to jedzenie, a nie rzeczywistość, staje się źródłem stresu. Problem żywieniowy jest tylko objawem tak naprawdę zupełnie innego cierpienia. Ale z jakiegoś powodu łatwiej jest zajmować się jedzeniem, niż dokonać zmiany w swoim życiu i odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Być może odwracamy wzrok od nieudanego związku, przytłaczających problemów, braku sukcesów, wewnętrznych konfliktów, przeszłości, braku pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa, straty kogoś bliskiego, nieudanych relacji, niesatysfakcjonującej pracy, niskiego poczucia własnej wartości, traumy. Pamiętajmy, że porażka pochłania tyle samo energii, co dokonanie zmiany.

Jeśli myślimy o jedzeniu, a świat kręci się wokół talerza, kalorii, zakupów, to teraz pomyślmy, o czym myśleć nie chcemy. I jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy przestali się tym zajmować. Jedzenie nie pozwala nam przeżyć go w pełni.

Bardzo często używamy jedzenia do tłumienia złości. Z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że sam akt jedzenia jest bardzo agresywny. Fizycznie musimy zębami zmiażdżyć pokarm. W naszej szczęce kumuluje się bardzo dużo stresu. Dlatego lubimy chrupać i podjadać. Rozgryzanie działa kojąco na spiętą głowę. Wzmożona aktywność żuchwy, która pomaga nam rozdrobnić pokarm, powoduje rozluźnienie najbardziej zaciśniętych mięśni. Chrupanie relaksuje i uspokaja. Używamy jedzenia do tłumienia złości, ponieważ uważamy to uczucie za coś złego. Bardzo często decydują o tym nasze doświadczenia z dzieciństwa. Być może gdzieś głęboko w środku nadal jesteśmy małym przestraszonym dzieckiem, które doświadczało agresji lub było jej świadkiem. Mały człowiek nie potrafi krytycznie odnieść się do sytuacji, dlatego podejmuje niedobre dla siebie decyzje. Być może twoją było postanowienie, że nigdy nie będziesz się złościć. Dlatego teraz unikasz konfliktów i wycofujesz się, zamiast odważnie wyrazić niezadowolenie. Nie jesteś świadomy, że nadal reagujesz z poziomu tego małego, przestraszonego dziecka, mimo że już dawno stałeś się dorosły. Prawdopodobnie, żeby zyskać akceptację, musiałeś zawsze być grzecznym dzieckiem, więc teraz zamiast stawić czoło sytuacji, uśmiechasz się miło, a potem wieczorem nie możesz przestać jeść.

Nadmierna potrzeba jedzenia może również tłumić silny lęk przed bliskością, który jest następstwem pewnych doświadczeń życiowych. Jeśli natura wyposażyła nas w dużą wrażliwość smakową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w trudnych sytuacjach będziemy szukać pocieszenia w jedzeniu. Po latach trudno jest już uzmysłowić sobie, jaka rzeczywista potrzeba lub lęk tkwi w niepohamowanym jedzeniu. Relacja z jedzeniem często obnaża nasze wewnętrzne konflikty między przyjemnością a poczuciem winy, między pragnieniem a odmową jedzenia. Może być również sposobem manifestacji samokontroli, a także rozładowywać napięcie seksualne. Źródło tych konfliktów najczęściej tkwi w niezaspokojonej potrzebie i w sprzeczności przekonań, które w nas są. Możemy się kierować dwoma zupełnie różnymi przekonaniami. Jakaś część nas lubi słodycze, a inna wie, że nie warto ich jeść. Jedząc słodycze, możemy mieć przyjemność, a odmawiając ich sobie – szczupłą sylwetkę. Ten wewnętrzny konflikt budzi w nas masę wątpliwości, kiedy chcemy na przykład zjeść kawałek ciasta.

Jedzenie lub niejedzenie może również stanowić sposób na zdobycie kontroli, której brakuje nam w codziennym życiu. Wiele osób zamiast skupić się na odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w swoim życiu zaczyna kontrolować jedzenie. Z czasem staje się ono jedyną sferą, na którą, w ich mniemaniu, mają wpływ. Błędne koło między całkowitą kontrolą a jej utratą może trwać latami. Dlatego u osób cierpiących na zaburzenia odżywiania, takie jak anoreksja bądź bulimia, kontrola prowadzi do reżimu dietetycznego, natomiast w przypadku otyłości czy kompulsywnego objadania się jest to próba zdobycia kontroli, która często kończy się porażką i kolejnym postanowieniem.

Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, wystarczy popatrzeć na to, co i jak jemy. Może spożywamy wytworny posiłek przy stole nakrytym pięknym obrusem? A może jemy w zaśmieconym samochodzie, pełnym papierków, słomek i okruchów? Może jemy w biegu jak automat albo zdarza się nam spontaniczne obżarstwo przy kuchennym zlewie? A może w ogóle nie zawracamy sobie głowy jedzeniem i wrzucamy do żołądka co popadnie?

Warto przyjrzeć się bliżej naszej relacji z jedzeniem, bo w niej możemy zobaczyć nasz stosunek do samych siebie. Na ile się kochamy i szanujemy, dbamy o swoje ciała i zdrowie. Czy dostarczamy naszemu organizmowi odpowiedniego paliwa, czyli odżywczych składników. Bo jeśli nie potrafimy o siebie zadbać na podstawowym poziomie, to jak będziemy realizować nasze wyższe potrzeby? Idąc za popularną radą, powinno się jeść, by żyć, a nie żyć, by jeść.

Należy uczciwie się zastanowić, jaką rolę w naszym życiu pełni pokarm, do czego używamy jedzenia i czego zobaczyć nie chcemy. Jeżeli jemy emocjonalnie, spróbujmy choć przez chwilę tego nie robić i odważmy się zobaczyć, co z tego wyniknie. Przy odrobinie wysiłku z zamętu wyłoni się nasze prawdziwe życie. Wszystko, co było stłumione, automatycznie wypłynie na powierzchnię.

Ktoś z przeszłości…

Miałam sen. Byłam w jakimś pomieszczeniu, w którym przebywało wraz ze mną dwóch panów z mojej przeszłości. Bardzo zależało mi, aby porozmawiać z jednym z nich, a drugiego próbowałam uniknąć. Chciałam poprosić Andrzeja o numer telefonu, bo go zgubiłam. Podeszłam do niego, wyraziłam swoją prośbę, podnoszę wzrok, a to wcale nie jest on, tylko ten drugi. Szok. I w tym momencie zadzwonił budzik…. Niestety.

Jak ten sen zinterpretować? Faktem jest, że nie mam do Andrzeja numeru telefonu. Po prostu kontakt się urwał. Dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio przejeżdżałam obok jego bloku, po raz pierwszy od wielu lat i jakaś nostalgia mnie dopadła. Bo wspomnienia mam tylko dobre. A rozstaliśmy się… bo po prostu tak wyszło.

Czy istnieje coś takiego jak „żałoba po związku”?

Spotkałam się z opinią, że taka „żałoba” powinna trwać tyle samo, co związek (sic). Przerażająca wizja, przynajmniej dla mnie.

Nie wiem tak naprawdę, co autor owego poglądu miał na myśli. Czy chodzi o to, aby się przez ten czas umartwiać, leczyć rany, nie zakochiwać się, nie próbować wchodzić w nowe związki?

Nie mam pojęcia, ale z poglądem trwania w takowej żałobie (dłużej niż rok) nie mogę się zgodzić, choć zdaję sobie sprawę, że coś jest na rzeczy.

Kiedy miłość odchodzi, kiedy wieloletni związek rozpada się to wszyscy wychodzą z tego poturbowani (nie tylko on i ona, ale ich dzieci, a może i inni członkowie rodziny).

Rozumiem, że pojawia się potrzeba odreagowania, zwłaszcza po traumatycznym związku. Trzeba jednak nad nią zapanować. Tym bardziej kiedy ma się „na głowie” dzieci. Właśnie odpowiedzialność za nie powinna powstrzymywać nas przed rzuceniem się w wir przygód. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest szokiem, bardzo trudnym doświadczeniem, a one w tym wszystkim kompletnie przecież nie zawiniły (podświadomie będą siebie winić, niestety). Nie jest dobrze, kiedy funduje się dzieciom kolejne wstrząsy związane choćby z „wujkiem”, z którym mama zaczyna spędzać coraz więcej czasu, a tatuś też będzie prowadzał się z jakąś „ciocią”. Nie twierdzę, że bezpośrednio po związku nie da się kogoś normalnego, dobrego, kochanego poznać. Niektórzy w drodze na pocztę, czy w autobusie spotykają kolejne „miłości swojego życia”. Jednak z poszukiwania (choćby przez portale randkowe) lepiej – moim zdaniem – zrezygnować. I na to przyjdzie czas, kiedy już sprawy z eks unormują się, a emocje opadną.

Wiem, że nie da się precyzyjnie określić owego okresu żałoby, choć sama optuję za maksymalnie jednym rokiem. To kwestia indywidualna, bo każdy jest inny i potrzebuje mniej lub więcej czasu na tzw. pozbieranie się. A może niektórzy potrafią dopiero po rozpadzie chorego związku złapać wiatru w żagle, odetchnąć pełną piersią? Może oni byli chorzy w związku, a wraz z jego rozpadem następuje cudowne ozdrowienie? Jednak każda choroba wymaga rekonwalescencji, jak po operacji np. kręgosłupa, niby jest już dobrze, ale i dźwigać nie można, na ćwiczenia i rehabilitację trzeba chodzić, po prostu należy UWAŻAĆ.

Jeśli związek nam nie wyszedł to choćbyśmy czuli, że naszej winy w tym nie ma żadnej, to prawda leży najczęściej pośrodku. Albo na początku popełniliśmy błąd i brnęliśmy dalej (dlaczego?), a może po drodze coś zgubiliśmy (dlaczego?), nie potrafiliśmy dostrzec znaków ostrzegawczych (dlaczego?). Takie pytania można mnożyć. Rozpad związku, jakakolwiek byłaby jego bezpośrednia przyczyna, jest zawsze naszą osobistą porażką. A każdą porażkę trzeba „przerobić”, aby móc wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Dlaczego – moim zdaniem – trzeba w ogóle zakładać sobie jakąś żałobę? I co pod tym słowem mam na myśli?

Głównie spokój i wyciszenie emocji, pogodzenie się z realiami, załatwienie kwestii logistycznych (rozwód, mieszkanie, praca, alimenty itp.). Jeśli ktoś sądzi, że w całym tym porozwodowym zamieszaniu jakiś kochanek na odreagowanie nie przeszkadza, to w zasadzie mogę się zgodzić, pod warunkiem, że to właśnie „kochanek” (sporadyczne spotkania, brak emocjonalnego zaangażowania, ot czysta chemia). Nie mam nic przeciwko, ale za długo na tym świecie żyję i za dobrze znam kobiety, aby nie wierzyć w nasze (babskie) predyspozycje do … nieangażowania się. Może jakieś wyjątki od reguły są, ale najczęściej to my kobiety wpadamy jak śliwki w kompot, zakochujemy się. Czy czas po rozpadzie jednego związku, kiedy to jesteśmy zdołowane, niedowartościowane, niedopieszczone, pełne różnych, w tym negatywnych emocji to jest dobry czas na zakochiwanie się? Nie. A tym bardziej na budowanie nowego związku.

W przypadku panów (rozwiedzionych) sytuacja jest trochę inna. Jeśli to nie pan spowodował rozwód znajdując sobie nowszy model, to taki pan (prawdopodobnie sam mieszkający, uwolniony z domowo-rodzinych obowiązków) może sobie spokojnie odreagowywać i skakać z kwiatka na kwiatek. Coś takiego jak „żałoba po związku” wydaje mi się w przypadku panów trudna do realizacji. Wiem, wiem, że trafiają się panowie wrażliwi, empatyczni, którzy po rozwodzie też muszą się pozbierać i nie w głowie im jakieś hulanki i swawole. Owszem, ale jeśli będą chcieli zagłuszyć ból rozstania, odreagować wchodząc w romanse, to tak naprawdę mniej ryzykują i jestem przekonana, że łatwiej im realizować scenariusz „znajomości bez zobowiązań”. Różnimy się. Kobiety i mężczyźni. Jeśli mężczyzna w fazie odreagowywania twierdzi, że  jego aktualna partnerka (kochanka) ma takie samo podejście to jestem skłonna mu wierzyć, że takie ta partnerka sprawia wrażenie. A jaka jest prawda? Znam kobiety.

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytania, na których odpowiedź wydaje mu się prosta, kiedy decyduje się na nowy związek, kolejny romans, przygodę, chwilę zapomnienia. Problem w tym, że wiele naszych założeń kompletnie rozmija się z tym, co możemy potem poczuć lub nie poczuć. Bo uczuć nie da się kontrolować. I wtedy znów ktoś będzie cierpiał.

No cóż, takie jest życie…