Archiwa miesięczne: Listopad 2021

Biegnij w swoim tempie…

Zimny poranek, wolny dzień. Można pospać dłużej. Ale po co, skoro ciągnie do parku. Patrzę za okno, czy nie pada, bo to byłaby jakaś niedogodność. Pochmurno, ale parasoli u przechodniów nie widzę. Wyciągam strój sportowy i wyruszam na poranny jogging.

Biegam od niedawna. Może słowo „biegam” to za dużo powiedziane, są to raczej takie … marszobiegi. Lubię się zmęczyć, lubię momenty, kiedy trudno mi złapać oddech…. a serce mało z piersi nie wyskoczy, wtedy czuję, że żyję. Tego maszerowanie, a tym bardziej spacerowanie nie daje. Nie daje tego też joga, z którą jestem zaprzyjaźniona od wielu lat. Nie wiem, dlaczego nie biegałam wcześniej… kiedy byłam młodsza. Na pocieszenie pozostaje stwierdzenie… nigdy nie jest za późno, aby zacząć coś dobrego dla siebie robić.  A bieganie uwielbiam.

Biegnę więc odcinkami, najpierw jedno charakterystyczne drzewo, gdzie postanowiłam robić przerwę na maszerowanie, potem znów bieg, a kiedy mijam mostek, zaczynam spacerek. W kieszeni kilka orzechów, bo nigdy nie wiadomo, czy jakiejś wiewiórki po drodze nie spotkam. Śpiew ptaków też potrafi mnie zatrzymać na chwilę… Fajnie jest też wsłuchać się w ciszę tam, gdzie nawet szum samochodów nie dociera. Patrzę, chłonę zapachy i dźwięki. Jestem tylko ja, mój oddech i przyroda… no i kilku innych biegaczy i spacerowiczów, których w porannych godzinach nie jest, na szczęście, wielu. Ciekawe towarzystwo. Kilku samotników, jak ja, ale też pary, najczęściej panowie, którzy w trakcie biegania toczą zaciekłe dyskusje o kwestiach zawodowych, bo zdarza mi się co nieco usłyszeć z ich wymiany zdań. My biegacze samotnicy patrzymy na siebie z zaciekawieniem. Czasami pojawi się lekki uśmiech, czasami pozdrowienie ręką, a czasami po prostu życzliwe spojrzenie. Nie ścigam się, ani z innymi ani sama z sobą.

Kiedy przed laty zamieszkałam blisko parku i chciałam zacząć systematycznie biegać,  nie udało się… Nie wiem, dlaczego zabrakło determinacji, o systematyczności nie wspominając. A dlaczego teraz jest mi łatwiej, choć fizycznie powinno być trudniej, bo …. kręgosłup, stawy i kolana już nie takie sprawne. Myślę, że wtedy jeszcze chciałam się ścigać. Pewnie miałam z tyłu głowy start w jakimś … maratonie. Biegałam za szybko. Męczyłam się, nadwyrężałam i zniechęcałam tym, że nie mogę przebiec założonego odcinka, że wszyscy mnie mijają. Kiedy przeginamy z ambicjami, jest druga strona medalu równie silna, którą jest frustracja. A teraz moje tempo biegania dostosowałam do możliwości, zaakceptowałam fakt, że biegam znaczenie wolniej. Ale w niczym mi to nie przeszkadza. Okazuje się bowiem, że jestem w stanie przebiec w ten sposób długie dystanse.

I w tym tkwi sedno sprawy.

Może z wiekiem przychodzi do nas świadomość, że nie ma gdzie i po co się śpieszyć, że trzeba dostosować swoje działanie do możliwości… po prostu stanąć w prawdzie i nie oczekiwać cudów. Jeśli jesteśmy w stanie przebiec tylko 200 m to też jest dużo, może następnym razem uda się zrobić 500 i z każdym dniem nasz bieg będzie dłuższy.

Kiedy jesteśmy młodzi, oczekujemy szybkich rezultatów, narzucamy sobie tempo, a potem, kiedy nam się nie udaje, mamy zjazd, wpadamy w przygnębienie, rozczarowanie, poczucie bycia niedostatecznie dobrym. A wystarczyłoby jedynie zrobić trochę więcej, niż nam się chce. Wymagać tyle, ile w danym momencie swoje życia możemy z siebie dać. Być realistą. Gdybym w takim stanie umysłu zaczynała swoją przygodę z bieganiem, zapewne mogłabym już być …. bardziej zaawansowana. Ale jest, jak jest. Liczy się tu i teraz.

Każdego dnia, kiedy idę do pracy i przechodzę obok bramy wejściowej do mojego parku, patrzę tęsknym wzrokiem na alejkę i myślę, jak cudownie byłoby tam teraz być i pobiec. Na razie mogę to robić tylko w weekendy, ale przyjdzie taki dzień i to całkiem nieodległa perspektywa, kiedy będę już …wolna i zamiast iść rano na przystanek tramwajowy i wyruszyć do firmy, pobiegnę alejką parkową tam, gdzie lubię… tak, jak lubię, w tempie, które lubię i które jest „moje”.

Squid game, czyli o gustach się nie dyskutuje…

Niełatwo mnie zainteresować, zaintrygować, wciągnąć… W niektórych dziedzinach chyba cierpię na anhedonię. Nic na to nie poradzę, że odkładam książkę po kilkunastu stronach, a film wyłączam po pierwszych kadrach. A nie wybieram przypadkowo. Czytam recenzje, pytam przyjaciół, spoglądam też na rankingi popularności. Kiedy nie jestem pewna słuszności swojego wyboru, czytam lub oglądam dalej w przekonaniu, że może jednak coś interesującego w konkretnym „dziele” odkryję.

Ostatnio miałam okazję „zmęczyć” pewną książkę, chciałam dać jej szansę, ale pozostałam rozczarowana do końca. Książka może jest obiektywnie dobra, ale … nie dla mnie. Chodzi o powieść „Szczygieł” autorstwa Donny Tartt. Autorka zdobyła za nią nagrodę Pulitzera, nie wspomnę już, że polecała mi ją osoba, której gust cenię. Na portalu „Lubimy czytać” trafiłam na wysokie noty czytelników i opinie…wspaniała, wielowątkowa, świetna. Nic z tego. Ja nie znalazłam w tej książce nic, co uznałabym za wspaniałe.

Z filmami mam jeszcze gorzej, bo odkąd korzystam z Netflixa wybór jest ogromny, ale rzadkością jest trafienie na …coś interesującego do obejrzenia, nawet dla rozrywki, czego nie uznałabym za stratę czasu. Dlatego chcąc obejrzeć ciekawy film idę w stronę klasyki, włączając TVP Kultura lub Ale kino. Czy mój gust różni się aż tak bardzo od miliona użytkowników? Czy jestem jakąś snobką? Ależ nie, nie….

A najlepszym na to dowodem jest fakt, że obejrzałam niedawno serial południowo-koreański „Squid game”. Podeszłam do tej produkcji jak „kot do jeża”, bo temat wydawał mi się kompletnie … odjechany. Przemoc, krew, okrucieństwo… nie przepadam, ale w tym przypadku w ogóle mnie nie raziły. Doprawdy nie wiem, jak to się stało, że film z pozoru nie dla mnie, utkwił mi głęboko w pamięci i mogę przyznać, że obejrzenie go nie uznałam za stratę czasu. Chodzi chyba o „drugie dno”, które mnie jako osobę zainteresowaną problematyką społeczną, kondycją współczesnego świata i problemem nierówności, skłoniło do refleksji.

Film wzbudził duże kontrowersje, również niepokój pedagogów, w tym ministra Czarnka. Ten film nie jest dla dzieci, właśnie dlatego, że sporo w nim przemocy, która bez otoczki, zrozumiałej (lub nie) dla dorosłych, może być szkodliwa.

„Squid game” to uniwersalna opowieść o nierównościach społecznych osadzona w bardzo realistycznym kontekście Korei Południowej. Zdaję sobie sprawę, że wartość artystyczną serialu można uznać za znikomą, ale to nie ma dla mnie znaczenia. Pomimo z pozoru naiwnej treści opartej na dziecięcych gierkach film wymaga od widza znajomości psychologii i socjologii. Każda z postaci biorących udział w grze, w której stawką jest życie, dokonuje moralnych wyborów, z którymi możemy się skonfrontować.

W każdym razie film nie pozostawia obojętnym … i chyba o to chodzi.