Archiwum autora: jola2019

Starość też radość

Dużo jest racji w powiedzeniu „starość nie radość”, ale ja bym je nieco zmieniła… Może na takie, że starość podobnie jak młodość ma swoje wady i zalety, wszystko zależy od proporcji. Nie ucieknie się przed zużyciem ciała, bo z każdym rokiem jest ono słabsze. Dopadają nas choroby i wydolność organizmu znacznie spada. Zmieniają się rysy twarzy. Wydaje się, że w lustrze patrzy na nas całkiem młoda osoba, wciąż ta sama, jedynie te kilka zmarszczek pod oczami można zauważyć, ale kiedy już pstrykniemy sobie selfie to jednak zobaczymy kogoś .. starszego, a więc w drugiej połówce życia. Na zdjęciach więcej widać, bo aparat jest nieczuły na nasze marzenia i chciejstwa. No cóż… pozostaje akceptacja tego stanu.

Starość ma również swoje zalety, o których zdajemy się zapominać, albo większość z nas po prostu nie daje sobie szansy skorzystania z nich.

Wielu marzy, aby ze swoim dzisiejszym rozumem, doświadczeniem stać się znów młodym ciałem i niższym peselem, bo kiedy spojrzy się wstecz na te wszystkie „daremne żale, próżny trud”, to smutek człowieka ogarnia, jak wiele było niepotrzebnych emocji, decyzji, błędów i wypaczeń… Ile czasu zmarnowaliśmy na te wszystkie rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy są nieistotne, wręcz głupie.

Taka jest młodość… górna i durna. Nad którą teraz możemy lać łzy czyste, rzęsiste, jak to nasz wieszcz pisał.

Jakie są te zalety starości?

To czas refleksji, zadumy, pracy nad sobą… świadomości. Ale również dzielenia się swoim doświadczeniem z młodszymi.

Raczej to nie jest czas podsumowań, bo jaki to ma sens? Robienie bilansów zawsze kończy się lekkim lub dużym niedosytem.

A w ogóle słowo „starość” jest … wieloznaczne? Bo kogo dotyczy? Tego, co skończy 80 lat czy 70? A może już po 50-tce zaczyna się starość?

A co jest pomiędzy młodością a starością? Nie ma określenia na ten czasu pomiędzy? Wiek dojrzały? Średni? I jak długo on trwa?

Moim zdaniem starość to stan umysłu, a nie wiek.

Jest jednak moment, który powoduje, że dopada nas mocniej świadomość przemijania, na przykład wtedy, gdy odchodzą nasi rodzice, oczywiście pod warunkiem, że odchodzą we „właściwym” czasie. Wtedy mamy ok. 60 lat i świadomie lub podświadomie czujemy, że to już jest ten okres życia, a przynajmniej czas się ze starością pogodzić, a nawet zaprzyjaźnić.. Bo kiedy „za nami” już nikogo nie  ma i zaczynają brać z naszej półki, wtedy słowo „starość” przestaje nam zgrzytać, przestajemy się buntować i oszukiwać rzeczywistość. Oczywiście nie wszyscy.

Każdy wiek ma swoje prawa i nie da się zawrócić prądu rzeki, nawet gdybyśmy bardzo tego chcieli.

A niektórzy próbują, co widać szczególnie w programach typu „Sanatorium miłości”, czy „The voice senior”. Nie mam nic przeciwko spełnianiu marzeń o śpiewaniu w wieku już mocno dojrzałym, mam jedynie zastrzeżenia do udawania kogoś, kim się nie jest i już się nie zostanie. Sama poszukuję miejsca, gdzie można by śpiewać dla przyjemności i relaksu. W domach kultury w dużych miastach są takie możliwości. Nie musimy pokazywać światu naszych możliwości wokalnych, bo chyba nie o to chodzi. Ale każdy jest inny. Być może niektórzy potrzebują rywalizacji, czują niedosyt, mają wrażenie, że coś zaniedbali, coś im umknęło i próbują to reanimować. Oczywiście mają do tego pełne prawo, choć sama mam wątpliwości, czy to jest dobra droga.

Szczególnym przykładem w tym kontekście jest program „Sanatorium miłości”, którego nie oglądam (poza pierwszym sezonem) i w zasadzie nie powinnam się na jego temat wypowiadać, ale internet obfituje w informacje o przebiegu tego programu więc siłą rzeczy coś mi wpadnie do oka. Pierwszy sezon oglądałam od czasu do czasu, aby wyrobić sobie o nim zdanie i tyle.

Nie mam pretensji do tych, którzy program produkują i emitują, bo zdaję sobie sprawę, że chodzi o oglądalność i pieniądze… Problem w tym, że takie programy kształtują opinie, ale też kreują pewne postawy i zachowania.

Popularne stwierdzenie, że do sanatorium jedzie się na podryw, a nie w celach leczniczych staje się jeszcze bardziej przystające do rzeczywistości. No dobra, nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka… Staram się, ale nie jestem ślepa, bo o ile sama z sanatorium jeszcze nie korzystam, to wielu znajomych zdaje mi relacje z tego, co tam się dzieje.

Panowie stroszą piórka jak koguty, kobiety przebierają się jak nastolatki i jest zabawa. Mnie to nie śmieszy, a wydaje mi się być momentami żenujące. Może powinnam chociaż jeden odcinek obecnego sezonu tego programu obejrzeć, ale po prostu nie jestem w stanie i zwyczajnie, szkoda mi na to czasu. Mnie tego typu programy nie interesują, ale nie chcę krytykować tych, którym on odpowiada. Może chcą się pośmiać z przygód miłosnych równolatków, może chcą dokonać porównań do swojego własnego życia, a może w tym gąszczu telewizyjnej sieczki, stanowi on lekką rozrywkę. Nie twierdzę, że seniorzy nie mają prawa zakochiwać się, chodzić na randki, skakać ze spadochronem, szaleć na parkiecie. Mogą robić wszystko, ale czy trzeba robić z tego widowisko dla innych, sprzedawać swoją prywatność, wręcz intymność? Uczucia nie potrzebują blasku fleszy, im cichsze i skromniejsze, tym bardziej szczere i prawdziwsze.

Może starość to też umiejętność odróżnienia tego, na co warto tracić czas, a co nie jest tego warte. Może dlatego, że tego czasu mamy coraz mniej i staje się on tym bardziej cenny. Nie rozumiem ludzi, którzy się nudzą. Rozumiem tych, którzy nic nie robią, bo chcą odpocząć, zrelaksować się, pomyśleć…

Zdarza mi się od czasu do czasu tracić czas na scrollowanie stron internetowych i jestem w coraz większym szoku, jakie informacje nam się podaje i jakimi tytułami je opatruje wyłącznie po to, aby klikalność była wyższa. Kiedy spędzamy czas na przeglądaniu wiadomości to tak jakbyśmy wpuszczali do swojego organizmu wirusa, który zatruwa nasze myślenie, nastrój, niszczy pogodę ducha, zwyczajnie dołuje. Tak mało jest optymizmu…. radości, uśmiechu, ale jak się dobrze poszuka to można coś pozytywnego i inspirującego znaleźć.

A czy starość nie zaczyna się wtedy, kiedy człowiekowi nic się nie podoba, kiedy staję się zbyt krytyczny wobec otaczającej rzeczywistości? Czy to przypadkiem nie o mnie? 😉

Kolejny rok

Gorąco polecam film o tym tytule z 2010 r. Nie pierwszy zresztą raz na tym blogu, bo kiedy zbliża się koniec roku wracam do niego i odkrywam wciąż coś nowego, jakbym dojrzewała do niektórych prawd w nim zawartych.  

Bohaterami „Kolejnego roku” są Gerri i Tom, szczęśliwe małżeństwo z wieloletnim stażem, oraz ich przyjaciele i znajomi. W czterech porach roku reżyser Mike Leigh zamknął opowieść o codzienności, o rodzinie, przyjaźni, potrzebie miłości i poczucia bliskości, o radościach i smutkach, nadziei i łzach, o życiu i śmierci.

I tak upływa kolejny rok…

….każdemu z nas.

Wracam do tego filmu, bo w nim jest wszystko, co w życiu najważniejsze. W każdej z mocno zarysowanych postaci można odnaleźć kawałki siebie. Swoje trudne emocje i niespełnione marzenia. Można też odkryć, co daje szczęście i jak można je osiągnąć.

Szczęśliwego Nowego Roku 😊

Ostatnia łza

Nie znałam nawet jego imienia. Po prostu pan z warzywniaka, obok którego przechodziłam w drodze do pracy przez prawie dwadzieścia lat. Nadal chodzę tą samą trasą, ale warzywniak jest zamknięty. Przez kilka dni paliły się tam znicze, a teraz widać tylko jeden, już wypalony, ale dający do myślenia. Był człowiek, nie ma człowieka. Zaglądam przez okno, widać … słoiki z ogórkami, kilka cytryn i jabłek, uschnięta marchewka. Do szyby przyklejona karteczka napisana przez córkę, która od czasu do czasu zastępowała ojca. Informacja dla klientów zainteresowanych zakiszonymi własnoręcznie ogórkami, aby dzwonili i składali zamówienia, Jeszcze zdążył w tym roku zrobić zapasy. No cóż, ogórki trwalsze niż życie ludzkie? Nie wiem, co się stało. Czy zmarł nagle, czy chorował? Nie był wcale stary. A jaki wiek jest dla mnie „stary”? Kiedyś w szkole średniej „stara” była dla mnie 30-letnia nauczycielka. Perspektywa nam się z wiekiem zmienia.

Okres jesienno-listopadowy skłania do melancholii, która jest moją drugą naturą, więc nic dziwnego, że i dziś pójdę tą drogą. Od dłuższego czasu wybieram lektury egzystencjalno-nostalgiczno-depresyjne. Szukam takich tekstów w gazetach czy w internecie, lubię oglądać tego typu filmy, a więc coś, co skłania do myślenia, zadumy, wzruszenia, wywołuje łzę w oku. Chyba byłam taka zawsze, ale tę część mojej natury zepchnęłam na kilkadziesiąt lat gdzieś w podświadomość, zakopałam głęboko, bo życie dostarczało wiele weselszych i ciekawszych zajęć oraz myśli. Może to również dlatego, że wszyscy dookoła żyli pełnią życia, że pogrzeby, choroby i nieszczęścia były rzadkim zjawiskiem albo tylko tak się wydawało, albo dotyczyły kogoś „dalszego”. Nawet odejście babci i dziadka dało się jakoś … przeżyć. Gorzej z rodzicami. Kiedy jesteśmy w wieku już zaawansowanym nasi rodzice są w końcówce swoich dni i trzeba zmierzyć się z ich chorobami i odejściem, co jest najczęściej doświadczeniem trudnym.

Trafiłam niedawno na dwa poruszające wywiady, oba z mężczyznami, choć wydaje mi sie, że temat umierania, a zwłaszcza towarzyszenia w umieraniu bliskiej osobie, jest bardziej „kobiecy”, bo to my najczęściej występujemy w roli opiekunek dla schorowanych i niedołężnych rodziców. Obaj panowie twierdzą, że temat umierania jest u nas tabu, że nie jesteśmy nauczeni rozmowy o życiu, które się kończy.

Jeden ze wspomnianych panów towarzyszył swojemu ojcu z aparatem fotograficznym w ostatnich miesiącach życia i cierpienia, oczywiście za jego przyzwoleniem. Przemysław Chudkiewicz, bo o nim tu mowa, wydał album ze zdjęciami z tego okresu (1). Jego intencją nie było fotografowanie odchodzenia ojca, po prostu tak wyszło. Razem z bratem opiekowali się ojcem terminalnie chorym i z perspektywy czasu uważają, że uwiecznienie tych ostatnich dni było dobrym pomysłem, choć początkowo budziło opory w nich samych i części rodziny.

Zdaniem P. Chodkiewicza temat śmierci jest u nas tabu. Nie rozmawiamy o śmierci i umieraniu. Dziś umiera się szybko, aby jak najmniej na TO patrzeć. Dlatego chciał pokazać umieranie swojego taty jako temat, który dotyczy każdego z nas. Miał dość udawania, bo zajmując się fotografią reklamową, w pewnym sensie sam dokłada cegiełkę do retuszowania świata.Temat śmierci czy chorowania został jakby wyretuszowany z życia. Niepotrzebnie boimy się o tym rozmawiać. Bo nazywanie rzeczy po imieniu, choć trudne, jest uwalniające. Najbardziej poruszające zdjęcie zostało wykonanie niemal w ostatnim momencie jego życia, z łzą w oku. Przychodzi moment, kiedy nie ma słów pocieszenia, kiedy człowiek jest bezradny. I żeby się tym nie zamartwiać, bo to nic nie da, po prostu trzeba BYĆ przy umierającym. Trzymać za rękę, rozmawiać, dotykać, przytulać, czuć zapach. Bezradność uświadamia, że wszystko przemija, pozostaje tylko obecność.

I takie doświadczenie bezradności było udziałem drugiego pana, na rozmowę z którym trafiłam niedawno w Gazecie Wyborczej (2), i który zrobił na mnie duże wrażenie. Mateusz Pakuła jest pisarzem i dramaturgiem, który też opiekował się umierającym ojcem. Kiedy nie było już nadziei, a cierpienie i ból coraz większe, ojciec wyraził chęć poddania się eutanazji i poprosił syna o pomoc ze świadomością, że w naszym kraju jest to przestępstwo. Gdy minął pierwszy szok Mateusz Pakuła nie miał wątpliwości, że cierpiącemu człowiekowi taka możliwość się należy, że nikt nie powinien za nas decydować o przedłużaniu życia w cierpieniu. Wbrew obiegowym opiniom cierpienie wcale nie uszlachetnia. Chcąc nadać jakikolwiek sens cierpieniu ojca, napisał książkę pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, traktując ją jako swoisty manifest w dyskusji o eutanazji. Jego zdaniem proces umierania jest w Polsce wciąż tematem tabu. Temat straty i żałoby jest obecny, ale wokół umierania panuje cisza.

Kiedy odwiedzamy groby naszych bliskich dobrze jest pamiętać też o żywych, cierpiących, umierających, często bez wsparcia, w samotności i zapomnieniu. Tym, których już nie ma, nie jesteśmy w stanie pomóc. Dla tych, którzy żyją, możemy jeszcze coś zrobić… przynajmniej pozwolić im w miarę godnie odejść z tego świata.

*

1/ Wywiad z Przemysławem Chudkiewiczem („Tutaj jest koniec” GW-WO 20 sierpnia 2022 r.) Album ze zdjęciami nosi tytuł.„Nie ma takiego snu” .

2/ Wywiad z Mateuszem Pakułą („Potrzeba godnej śmierci”, GW-WO 22.10.2022 r.) autor książki „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”.

Jak znaleźć czas DLA SIEBIE

Życie potrafi zaskakiwać i bywa, że stawia przed nami zadania, których nie tylko się nie spodziewaliśmy, ale do których nie jesteśmy przygotowani. I tak stało się ze mną po niedawnej refleksji o tym, że życie czasami bywa znośne.

Kiedy już mi się wydawało, że wszystko mam zaplanowane i poukładane, kiedy postanowiłam ograniczyć aktywność zawodową, aby mieć więcej czasu DLA SIEBIE, los postawił przede mną inne zadania, których podjąć się musiałam i które z mozołem staram się realizować. Opieka nad chorym rodzicem jest zadaniem niełatwym, ale nikt nie ma wątpliwości, że koniecznym. Problem w tym, aby nie dać się obowiązkom wobec innych pochłonąć, aby zostawić dla siebie trochę przestrzeni, taki swój …. kawałek podłogi.

Zostaliśmy tak wychowani, czy nauczeni, żeby dawać z siebie jak najwięcej i w tym dawaniu często o zapominamy o sobie samych, albo nam się wydaje, że myślenie o sobie jest egoizmem. Bardzo trudno tu o balans. Nikt nie mówi, żeby stawiać siebie przed innymi, żeby przestać pomagać, chodzi o równowagę. Pomagam tyle, ile jestem w stanie. Żeby pomagać innym, sama muszę być sprawna, wyspana, wypoczęta, zadbana. Moje życie nie kończy się wtedy, kiedy muszę skoncentrować się na opiece nad kimś bliskim. A takie można odnieść wrażenie, że zafiksowani na życiu innych, przestajemy … istnieć, stajemy się tylko robotami do wykonywania zadań, do ogarniania spraw i problemów. Nie tędy droga, ale trzeba czasu, żeby do tego dojrzeć. Nikt nam nie wskaże kierunku, bo wszystkim dookoła jest wygodnie, kiedy bierzemy na siebie jak najwięcej. Widocznie tyle jesteśmy w stanie udźwignąć – pomyślą, a w tym czasie my możemy sukcesywnie sami siebie pozbawiać radości życia i energii niezbędnej do dźwigania tych wszystkich ciężarów, jakie los na nas zesłał.

Takie dylematy mają szczególnie kobiety, bo to one najczęściej opiekują się chorymi bliskimi, również chorymi dziećmi, bywa że opuszczone przez mężczyznę, muszą radzić sobie z przeciwnościami losu. Jak być dobrą matką, córką, siostrą, opiekunką, nie tracąc jednocześnie z pola widzenia SIEBIE, swoich potrzeb, marzeń, przyjemności? Czy to jest możliwe?

Życie czasami bywa znośne

Zdarzają się w życiu takie momenty, kiedy człowiek ma ochotę powiedzieć: kurcze, jest całkiem fajnie, chyba jestem szczęśliwy. Oczywiście ze świadomością, że szczęście bywa ulotne, a poczucie szczęścia dotyczy wyłącznie „tu i teraz”. Kiedy już trochę lat się przeżyło na tym ziemskim padole łez człowiek boi się słowa … szczęście, bo nie raz poznał jego drugą stronę. I w zasadzie to ze szczęściem kojarzy mu się tylko brak nieszczęścia.

Nie wiadomo skąd szczęście się bierze… może zapisane jest w gwiazdach i wystarczy spojrzeć w górę, aby je dostrzec. Może znajdziemy je w innym człowieku, który raptem okazuje się jego uosobieniem, wbrew światu a często wbrew nam samym. A może jest gdzieś ukryte w zakamarkach naszej duszy i tylko czeka, aby sobie o nim przypomnieć, bo przecież ono zawsze tam było… najbardziej szczęśliwe wtedy, kiedy my nawet tego słowa nie potrafiliśmy wypowiedzieć, a świat odbieraliśmy wyłącznie zmysłami, bez dodatkowych szkieł i wzmacniaczy. Po prostu.

To nasza wspaniała Noblistka Wisława Szymborska powiedziała w jednym wywiadów, że życie czasami bywa znośne… co wydaje mi się najbardziej adekwatne do takiego stanu, gdy jest mi dobrze … Nie musi to być jakiś szczególny błogostan, nie musi wszystko przebiegać idealnie, nie musi świecić słońce,  a świat rzucać się do naszych stóp. Jedyne co musi się zdarzyć, to nasza akceptacja tego, co jest. Pogodzenie się ze sobą. Schowanie ostrych narzędzi, którymi próbowaliśmy walczyć albo się bronić. Niech będzie to, co ma być…

Nie samym chlebem i cukrem człowiek żyje…

Kto pija gorzką kawę nie rozumie, jak można ją słodzić? Po prostu mu nie smakuje. Niełatwo przestać słodzić, kiedy przez kilkadziesiąt lat swojego życia, człowiek używał sobie cukru do woli. A co z chlebem, naszym powszednim, bez którego nie sposób wyobrazić sobie ojczystego domu? Chlebem i solą witamy przecież gości czy państwa młodych.

Ile nam się w okolicy piekarni namnożyło, grzybki, lubaszki, putki i wszystko połączone z cukiernią, bo przecież samo pieczywo to za mało, aby poczuć sytość? Ile razy po drodze do pracy zahaczałam o piekarnię kupując bułeczki, chlebuś czy drożdżóweczki? A jak dodamy jeszcze chaczapuri, do jedzenia którego zachęciła mnie koleżanka, to mogę stwierdzić, że piekarnie wszelkiej maści sporo na mnie zarobiły. Podobnie lodziarnie, bo ze słodyczy, to lody stanowią mój ulubiony przysmak. Za cukierkami nigdy nie przepadałam i nie przechowuję ich w domu, dla bezpieczeństwa, świadoma faktu, że najlepszym sposobem, aby nie zgrzeszyć jest nie mieć pod ręką.

Zajmowałam się na tym blogu swoją psyche, a może warto zająć się też fizis. Ostatecznie z każdym rokiem człowiek się … zużywa, a kiedy dostarcza sobie w nadmiarze, nie tylko strawy duchowej, ale tej drugiej, wymagającej trawienia, to zużywa się jeszcze szybciej.

Czy da się żyć bez cukru i chleba (a raczej mąki)? Spróbować można i takiego wyzwania się podjęłam jakiś czas temu. Po co? Oczywiście dla zdrowia. Z chlebem i wyrobami mącznymi sobie radzę, gorzej z cukrem. Dwa tygodnie nie słodziłam kawy i piłam ją z niesmakiem, aż któregoś dnia koleżanka z pracy wyjeżdżająca na długi urlop zostawiła mi cukier w kostkach i tak sobie po tej jednej kosteczce wrzucam. Nie powiem, kawa jest znacznie smaczniejsza i chyba nie dam rady całkowicie z cukru zrezygnować.

Od czego to wszystko się zaczęło? Moja endokrynolog stwierdziła, że trzeba coś zrobić z wysokim cholesterolem, najlepiej byłoby brać statyny, przed którymi bronię się rękami i nogami, bo naczytałam się różnych krytycznych opinii na ich temat. Zaczęłam więc buszować w internecie w poszukiwaniu jakiejś „łatwej” metody zmniejszenia cholesterolu, bez głodzenia się i bez konieczności wylewania potu na siłowni. Przypadek sprawił, że trafiłam na braci Rodzeń i ich filmiki na youtubie. Styl jedzenia niskowęglowodanowego bardzo mi się spodobał. Do przejścia na KETO z pewnością się nie kwalifikuję jako osoba, która za mięsem nie przepada, ale właśnie ograniczanie węglowodanów, to był – w moim przekonaniu – strzał w dziesiątkę.

Odstawienie pieczywa przyszło łatwo. Kiedy pozwoliłam sobie na więcej tłuszczu, jajek, i takiego mięsa, jakie lubię, to okazało się, że przestałam odczuwać głód, a energii miałam znacznie więcej. Dodałam do tego okno żywieniowe 16/8, zwane też postem przerywanym, co też okazało się być stworzone dla mnie. Nie sądziłam, że potrafię wytrzymać bez jedzenia 16 godzin, zwłaszcza w godzinach wieczornych, a jednak pięknie mi to niejedzenie wychodziło i nadal, z małymi odstępstwami, wychodzi.

Nie muszę już chudnąć, bo te kilka kilogramów, które mi „spadły” jako efekt uboczny po zimie w zupełności wystarczą, dlatego nie jestem w stosowaniu zasad postu przerywanego czy diety niskowęglowodanowej, ortodoksyjna. Pozwalam sobie na pizzę wieczorem z koleżankami, ale to oczywiście sytuacje wyjątkowe. Sporadycznie i lody zjem. Jednak, co do zasady, unikam węglowodanów, a w to miejsce wprowadzam to, co mi smakuje a nie ma z nimi nic wspólnego.

Za dwa miesiące zbadam poziom cholesterolu, aby się przekonać, czy taki sposób jedzenia służy mojemu zdrowiu. Nota bene nie o wielkość całkowitą cholesterolu chodzi, a raczej o proporcje między HDL i LDL, a także trójglicerydami. Wierzę w potęgę medycyny, ale jeszcze mocniej wierzę w to, że człowiek jest dla siebie najlepszym lekarzem. Tabletki są ostatecznością, kiedy już inne metody zawodzą.