Archiwum kategorii: Bez kategorii

Ta chwila, kiedy miłość jest wieczna…

Zbliża się okres odwiedzania cmentarzy. W tych dniach myślimy o śmierci więcej i częściej. Nasze odejście z tego świata wydaje nam się jeszcze odległe i przecież nie będziemy tego świadomi (świadomi straty), bo świat widziany naszymi oczami zniknie. Po prostu my tego własnego odejścia … nie przeżyjemy, więc nie ma nad czym deliberować.

Nasze myśli biegną do tych wiekowych członków rodziny, których kiedyś stracimy i wielce prawdopodobne jest, że będzie to nie tak bardzo odległa przyszłość.

Pamiętam czas, kiedy opiekowałam się Tatą, wtedy, kiedy już był na etapie powolnego odchodzenia. Trwało to rok…a więc był czas godzenia się z tym, co nieuniknione. Pamiętam, jak bardzo starałam się być uważna i skoncentrowana na „byciu blisko”, wiedziałam, że to może być jeden z ostatnich momentów. Chciałam, aby każda z takich chwil była ze mną jak najdłużej, abym mogła je wspominać i czuć, kiedy Taty nie będzie.

Pamiętam, jak masowałam kręgosłup nieżyjącej już Babci, oczywiście robiłam to nieporadnie, ale z dużym zaangażowaniem, aby ulżyć jej bólowi. I też wtedy mocno koncentrowałam się na tej CHWILI, bo wiedziałam, że kiedyś ten moment będzie do mnie wracał. To jest tak, jakby człowiek chciał tę energię, wynikającą z bliskości z kimś, kogo się kocha „wchłonąć” i żywić się nią wtedy, gdy tych bliskich nam ludzi już nie będzie.
Dotyk, bliskość, zapach, dobre słowo… Nigdy nie wiemy, kiedy tej fizycznej powłoki drugiego człowieka może nam zabraknąć. Trzeba więc z każdej okazji korzystać, póki jest czas. Bo czy da się kochać „na zapas”? Aby wystarczyło na czas, kiedy już nie będzie tych, których kochamy? A może i nas nie będzie, ale wtedy to już nie będzie miało większego znaczenia… Spokojnych refleksji nad grobami bliskich wszystkim życzę…

Wiek to tylko liczba?

Podoba mi się to powiedzenie, tym bardziej, że sama czuję się jeszcze młoda, a jakieś zmiany w wyglądzie, które zapewne zachodzą, stają się dla mnie samej mało zauważalne. Ostatecznie patrzymy na siebie codziennie…. a zmiany są powolne. Przyzwyczajamy się i nawet jeśli jakaś kolejna zmarszczka się pojawi, to wśród innych znika.

Inaczej jest, kiedy pojawia się ta pierwsza zmarszczka, albo ten pierwszy siwy włos. Takie momenty się pamięta. A potem już się tego nie zauważa, albo nie zwraca na to uwagi. Kiedy spotykamy się z kimś dawno nie widzianym, to różnice w wyglądzie rzucają nam się w oczy. Pamiętamy kogoś innego niż osoba, którą widzimy przed sobą,  ale przecież nie skomplementujemy kogoś słowami „ ojej, ale się zmieniłeś!”, bo w domyśle będzie to oznaczać: „ale się postarzałeś”.

A czas płynie…. Nieubłaganie. Dla każdego tak samo.

Niedawno w rozmowie kolega przypominał mi swój wiek. Nie sądziłam, że to już tyle lat na tym świecie się kręci, a może zapomniałam. Pewnie dlatego, że ani na ten wiek nie wygląda, ani nie zachowuje się jak na sędziwy wiek przystało. Sama też swojego nie czuję, jestem sprawna fizycznie i intelektualnie, pracuję i nie zamierzam przestać, staram się wyglądać na co najmniej 10 lat mniej, i nieźle mi to wychodzi.

Są jednak sytuacje, kiedy odczuwam mocniej, że już nie jestem „młoda”? Dzieje się tak wtedy, gdy rozmawiam z koleżankami na komunikatorze z włączonymi kamerkami. A ponieważ mam sporo młodsze koleżanki (to chyba błąd w tym kontekście), to różnice rzucają się w oczy. Bronię się czasami przed tymi sesjami video, tłumaczę, że włosy nieumyte, że roznegliżowana, zmęczona, po kąpieli, przed kąpielą… ale dobrze wiem, że po prostu nie chcę patrzeć, bo nie chcę się porównywać. Bo dostrzegam różnice. Patrząc na twarze 30-40 latek obok swojej widzę, że jednak jestem…. starsza. Tłumaczę dziewczynom, że takie sesje to niełatwe dla mnie doświadczenie. Dlatego czasami wyłączam kamerkę, choć to nieładnie. Wiem i pracuję nad sobą, bo widzę w tym zachowaniu „brak samoakceptacji”, niezgodę na siebie dzisiejszą, bunt… smutek i żal za tym, co było. Z koleżankami rówieśniczkami jest inaczej, bo z porównań wychodzę raczej obronną ręką. Myślę sobie, że nie jest jeszcze tak źle… bo niektóre wyglądają obiektywnie rzecz biorąc na swój wiek. 😊 Ale koleżanki z mojej grupy wiekowej wolą spotykać się face to face, choć w dobie pandemii pozostają nam rozmowy telefoniczne.

Czas nikogo nie oszczędza. Można go oszukiwać, ale i to ma swoje granice. Ważne są geny, ale jeszcze ważniejsze to, co sami robimy, albo czego nie robimy. Czy warto gonić za młodością?

Może przestać udawać, że jestem ciągle młoda. Przyjąć i zaakceptować, że młoda już byłam, i niekoniecznie byłam wtedy szczęśliwa, więc powtórka nie wchodzi w grę. Nie można oczekiwać od siebie takich samych sił i możliwości, co 10 czy 20 lat temu. Każdy wiek ma swoje słabości i ograniczenia. Nie ma co wstydzić się swojego wieku i udowadniać, że nadal jesteśmy w grze. Nie ma co się oszukiwać, że dla młodych jesteśmy starzy, więc nie możemy konkurować z nimi na siłowni czy na modowym wybiegu, a raczej warto wesprzeć ich dobrą radą, empatią, doświadczeniem życiowym.

Trafiłam w necie na wywiad z Ireną Wielochą pt. Jak mam umrzeć to młoda. Zainteresowała mnie jej historia i stosunek do upływającego czasu. Początkowy entuzjazm i podziw zastąpiła refleksja, czy pani Irena nie przesadza w tej pogoni za młodością, skoro po 60-tce zaczęła chodzić na siłownię, założyła profil na Instagramie i fanpage na Facebooku, zaczęła się uczyć angielskiego, a także została … modelką? Dla mnie to by było za dużo, ale skoro ona to potrafi połączyć i jest w tym dobra, to czemu nie…. ona robi to wszystko z ciekawości do życia, bo – jak twierdzi –  niech ono będzie trudne, ale interesujące.

Chciałoby się rzec, że energia ją rozpiera, czego jej oczywiście zazdroszczę.

Pani Irena też ma problem z lustrem. W zależności od dnia widzi w nim albo fajną dziewczynę, albo nieco gorszą. Twierdzi, że jej walka ze starością będzie trwać do końca życia Jak mąż ją pyta, czemu tyle stoi przed lustrem to odpowiada, że próbuje się zaakceptować. To możliwe, ale niełatwe.

Niektóre kobiety marzą o emeryturze, żeby odpocząć, poczytać, zająć się wnukami, ale są też takie jak Irena Wielocha, które po 60-tce zaczęła swoją drugą czy trzecią młodość. Warto brać z niej przykład, dla mnie z pewnością jest wzorem do naśladowania, aczkolwiek nie czuję się na siłach, aby aż tyle i tak intensywnie ćwiczyć, ale gdybym tak chociaż połowę tej aktywności przejawiała, to już by był ogromny sukces.

Wywiadów z Irenką można znaleźć sporo, wklejam linki do dwóch.

https://www.ofeminin.pl/fitness-i-zdrowie/irena-wielocha-odkrylam-ze-pod-zwalami-tluszczu-jest-fajna-dziewczyna/mzxjltr

https://twojstyl.pl/artykul/irena-wielocha-udowadnia-ze-w-kazdym-wieku-mozna-byc-mlodym,aid,868

Ludzie są różni…

Jak mawiała moja babcia są ludzie i ludziska. Ten podział wyklucza takich, niedookreślonych, czyli większość. Bo czy człowiek może być wyłącznie dobry, albo wyłącznie zły? Zresztą kto ma prawo dokonać takiej oceny i wrzucić konkretnego człowieka do worka z napisem „zły” albo „dobry”. Znane, nie tylko z literatury, są przykłady ludzi, będących z pozoru przykładnymi obywatelami, ojcami i mężami, a okazywało się, że byli zdolni do okrutnych czynów, np. makabrycznych morderstw.

Nie ma czystego dobra i czystego zła. Są tylko złe i dobre czyny. Wśród hitlerowskich oprawców też byli dobrzy mężowe, wzorowi synowie, przykładni ojcowie. Człowiek nie jest jednowymiarowy. Ilu grzeszników nawróciło się, i zostało świętymi. Może do wielkiego dobra zdolni są tylko ci, którzy otarli się o wielkie zło?

W każdym drzemie ta ciemniejsza strona. Większość z nas jednak nie daje jej szans na ujawnienie się, bo kręgosłup moralny, wychowanie, kościół, określają co jest dobre, a co złe, a wielu z nas intuicyjnie to czuje nie potrzebując do tego drogowskazów ani autorytetów. Nie trzeba czytać biblii i chodzić codziennie do kościoła, aby wiedzieć, jaką postawę przyjąć wobec przejawów zła.

Co jednak w sytuacji, kiedy nauczyciel (kurator oświaty z Łodzi) mówi o wirusie LGBT gorszym od koronawirusa, ksiądz arcybiskup Jędraszewski o tęczowej zarazie, a prezydent Polski o tym, że LGBT to nie ludzie, a ideologia? Jeśli człowiek sam nie czuje intuicyjnie, co jest dobre, a co złe, to korzysta z takich „autorytetów”, które mu wskazują „wroga” i dają przekonanie, że on jest po właściwej, tej dobrej, stronie. Przecież słucha katolickiego radia i telewizji, słucha hierarchów, przewodników duchowych, nie wspominając o pewnym zbawcy narodu. Oni są mądrzy, oni wszystko wiedzą najlepiej, trzeba im zawierzyć i iść za nimi, choćby w ogień w obronie … religii i chrześcijańskich wartości.

Wielu ludzi nie stać na pogłębioną refleksję, na własną analizę, na swoje wnioski. Nie stać, bo albo nie mają dostatecznej wiedzy o świecie, albo nie wypracowali zdolności samodzielnego myślenia, albo mają inne życiowe sprawy na głowie, więc brak im czasu na jakąkolwiek autorefleksję. Słucham i czytam ludzi mówiących telewizyjnymi przekazami. Nie mają własnego zdania, nie mają nawet ochoty się nad tym własnym zdaniem zastanowić, bo media dają im gotowy „produkt”, w zależności od tego, po której stronie barykady stoją.

Zostaliśmy podzielenie na dwa nieprzystające do siebie światy. Oba nie są dobre. Choć po obu znajdą się ludzie nie czyniący krzywdy drugiemu człowiekowi.

Zawieszenie tęczowej flagi na figurze Chrystusa przed warszawskim kościołem nie narusza moich uczuć religijnych, ale innych katolików uczucia może naruszać. Dlatego można zapytać, po co ktoś zawiesza flagę tęczową właśnie tam? Bez refleksji, że może nie tędy droga. Wzajemne oskarżanie i prowokowanie nakręca spiralę niezrozumienia i podziałów. Jedni zrobią „strefę wolną od LGBT”, a inni w odwecie będą zawieszać przed kościołem tęczowe flagi albo niszczyć samochody z hasłami, którym się przeciwstawiają. Podejrzewam, że Chrystus nie miałby nic przeciwko tęczowej fladze na swoim pomniku. Prędzej zrezygnowałby z samego pomnika. Symptomatyczne w tym kontekście są również ostatnie słowa papieża Franciszka: Bóg nie potrzebuje być przez nikogo broniony i nie chce, aby Jego imię było używane do terroryzowania ludzi. Proszę wszystkich o zaprzestanie używania religii w celu budzenia nienawiści, przemocy, ekstremizmu i ślepego fanatyzmu.

Stwierdzam ze smutkiem, że niewielu z nas, stać na pogłębioną refleksję wobec problemów współczesnego świata, i tych prawdziwych, i tych sztucznie wykreowanych. Przyjmujemy na wiarę poglądy innych i ich interpretacje, bo tak wygodniej. Wielu z nas czyta wyłącznie tytuły, albo nagłówki artykułów, i już wiemy, co myśleć na dany temat. Nasze myślenie, zgodne z naszymi przekonaniami, z naszymi politycznymi poglądami, opiera się na tym, co dostajemy na tacy od podobnie myślących. Korzystamy z mediów, których przekaz uznajemy za właściwy. A potem posługujemy się gotowymi zwrotami i wyrażeniami, które zapadły nam w pamięć.

Wszystko odbywa się zgodnie z powiedzeniem, jeśli nie jesteś z nami, to jesteś przeciwko nam… Ja nie muszę być z nikim, nie chcę być ani po jednej, ani po drugiej stronie. Wolę być po stronie dobrych uczynków, a przeciwko przejawom zła. Nie chcę nikogo przekonywać do swoich racji, i nie chcę być przez nikogo przekonywana do jego punktu widzenia, choć nie unikam rozsądnych argumentów z różnych stron.

Ktoś powie, że to postawa strusia chowającego głowę w piasek, że jak jest „wojna” to trzeba po którejś stronie stanąć. Nie zgadzam się. Nie ma wojny, to sztucznie wykreowany konflikt służący niektórym partiom politycznym do podgrzewania atmosfery, do antagonizowania, dzięki czemu powiększają grono swoich zwolenników i mogą dzierżyć władzę. Społeczeństwo, które jest zgodne, bez konfliktów, nie popiera ekstremistów, a oni są po każdej ze stron.  Może to naiwne, ale takie społeczeństwo mi się marzy.

W swojej naiwności poszłabym jeszcze dalej i nawoływała do stosowania w praktyce biblijnego zwrotu „zło dobrem zwyciężaj”, jednak po pierwsze, czy to „zło” , które jedna strona uważa za zło, jest nim w istocie? A czym miałoby być „dobro”, skoro ci, którzy mienią się obrońcami wiary i wartości, posługują się językiem nienawiści do drugiego człowieka? Czy coś da się zrobić w sytuacji, kiedy nastąpiło zatarcie kryteriów dobra i zła?

Mam nadzieję, że może kiedyś…

Teoria vs. praktyka

Zawsze lubiłam książki psychologiczne, traktujące o duchowości, o życiu wewnętrznym, będące próbą odpowiedzi na pytanie „jak żyć”, aby to życie było lepsze, bardziej satysfakcjonujące, mniej obarczone błędami. Natomiast jakoś nigdy moich kroków nie skierowałam w kierunku psychologa, terapeuty, oprócz kilku rozmów ze znajomym, który eksperymentował na mnie swoje metody perswazji 😉

Pamiętam, jak szeroko otworzyły mi się oczy, kiedy przeczytałam książkę „Kobiety, które kochają za bardzo”, słynny poradnik autorstwa Robin Norwood o toksycznych relacjach. Ta książka była o mnie, bo akurat zakończyłam taką relację i próbowałam swoje życie układać na nowo. Potrzebowałam do tego przewodnika, który podpowie mi, jakie błędy popełniłam i czego unikać w przyszłości. Mogłoby się wydawać, że teoria przełoży się na praktykę. Ale kiedy spojrzę na ten czas z perspektywy ponad 20 lat, widzę, że nic, albo niewiele się zmieniło. Zachowywałam się podobnie, reagowałam zgodnie z wyuczoną praktyką. Może ktoś powie, że sztuką jest samo wyzwolenie się z trudnej relacji, pokonanie bezsilności, bezradności, która ogarnia osoby tkwiące w toksycznych, szkodliwych związkach.

Tylko, że odejście jest jedynie pierwszym krokiem na drodze do zdrowienia, potem powinna nastąpić ciężka praca, praca nad sobą, swoimi odruchami, swoimi celami i marzeniami. Poszukiwanie siebie, swoje sensu życia. Nie wystarczy odejść, choć to też jest sukces.

Kobiety, które uwalniają się od jednej, niełatwej relacji, najczęściej lądują w innej, równie trudnej. Dlaczego tak się dzieje? Bo nie przepracowały wcześniejszego doświadczenia? Zapewne. Nikt nas tego nie nauczył. A może nie mamy odpowiedniego wsparcia, nie mamy autorytetu, kogoś, kto podpowie, co zrobić, aby nasze życie zmieniło się nie tylko zewnętrznie, ale też wewnętrznie. Psychologów też jest wielu, ale niewiele osób stać na takie otwarcie się wobec … obcego człowieka, nie wspominając już o tym, że jest to usługa nietania.

Książka o kobietach, które kochają za bardzo zrobiła na mnie wrażenie. Do tej pory ją pamiętam i polecam młodszym koleżankom, zwłaszcza tym, które tkwią w trudnych związkach. Ale dla mnie ta książka pozostała jedynie doświadczeniem czysto teoretycznym. Za teorią nie poszło DZIAŁANIE.

Zdarza się nam, że czytając czy słuchając jakichś treści, czujemy, że to jest o nas, że to jest nasza prawda, że w zasadzie to wiemy, co robić, aby było lepiej, inaczej, tak, jak trzeba. Ale na tym koniec.

To jest tak jakby plastrem zaklejać ropiejącą ranę, bez uprzedniego jej oczyszczenia. Nota bene miałam niedawno takie realne doświadczenie, że rana po wypadku rowerowym zasklepiła się jakimś nieładnym strupem, a lekarka nawet się jej nie przyjrzała, tylko kazała smarować maścią i zaklejać plastrem. Dopiero zmiana lekarza coś dała. Okazało się, że trzeba strup zerwać (bolało jak diabli), zdezynfekować i pozwolić, żeby ropa wyciekła i zaczęło się goić, tym razem „zdrowo”.

Chyba tak samo jest z naszymi nieprzepracowanymi traumami, życiowymi porażkami, nieudanymi związkami, toksycznymi relacjami. Rana nieoczyszczona, ale przykryta strupem, na to plaster i można żyć. Co z tego, że czasem zaboli, po co ją ruszać. Jak się ruszy to trzeba będzie pocierpieć, całe to zrywanie i oczyszczanie, to okropne. Lepiej nie widzieć.

Tak właśnie najczęściej żyjemy…. I większość nie odczuwa z tego powodu dyskomfortu, albo nie ma czasu, aby takowy poczuć. Bo życie składa się z tysiąca różnych życiowych problemów, mniejszych, większych, codziennych i nie ma nawet czasu zatrzymać się i zastanowić, czy ja jestem ze swojego życia zadowolona? A jeśli nie jestem, to jak sobie wyobrażam życie, które byłoby dla mnie lepsze, bardziej satysfakcjonujące. Co chciałabym robić?

Może do takich refleksji trzeba dojrzeć? A może trzeba poczuć taki poziom niezadowolenia z tego, co JEST, że już dalej nie można ignorować głosu w głowie proszącego ZAJMIJ SIĘ SOBĄ. Wsłuchaj się w siebie. Nigdy nie jest za późno, aby coś w swoim życiu zmienić.

Jedni całe życie wsłuchują się w siebie, są świetni w teorii, a kiedy przychodzi życiowy egzamin z dojrzałości emocjonalnej, znów odzywa się małe, bezbronne dziecko. Inni żyją dniem dzisiejszym, nie dzieląc włosa na czworo, może mniej refleksyjnie, może zdecydowanie zdrowiej, ale czy na pewno? Kryzys może dopaść każdego. I każdy inaczej się z niego wygrzebuje. Jeden różowymi tabletkami, inny terapią, jeszcze inny wyszukanymi w internecie teoriami, samorozwojem, etc.

Sama też nieustannie szukam swojej drogi. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę. Może całe życie zejdzie mi na szukaniu i teoretyzowaniu. Ale to też ma sens. Może bardziej liczy się droga, niż sam CEL?

Co Bóg złączył…

W zasadzie rozwodów w kościele nie ma, są tylko unieważnienia małżeństwa, ale z racji tego, że tych unieważnień jest coraz więcej, to trudno się dziwić, że zaczęło się używać słowa rozwód. Jak wynika z danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, obecnie w ciągu roku unieważnia się około 5 tysięcy małżeństw. Na wzrost liczby unieważnień w ostatnich latach ma wpływ m.in. decyzja papieża Franciszka z 2015 r. o zniesieniu tzw. drugiej instancji badającej zasadność wyroku pierwszej instancji, co proces unieważnienia małżeństwa uprościło, stał się on także szybszy i tańszy.

Tak się składa, że miałam do czynienia z pewnym przypadkiem, który na unieważnienie być może się kwalifikował, ale stronom zabrakło determinacji, żeby ten proces pociągnąć do szczęśliwego, jak mniemam, finału. Ludzie popełniają błędy, również wiążąc się z „niewłaściwą” osobą, ale najczęściej rozstają się i każde żyje już na własny rachunek, próbując zapomnieć o przyszłości. Inaczej jest wtedy, gdy któreś z małżonków spotyka kiedyś „miłość swojego życia” i chcę jej przysięgać przed Bogiem, a nie może tego zrobić z racji wcześniejszego ślubu.

Na przykładzie głośnego w ostatnim czasie ślubu kościelnego Jacka Kurskiego, można stwierdzić, że „dla chcącego nie ma nic trudnego”. Pan Jacek po 20 latach małżeństwa, z którego ma trójkę dzieci, zaczął nowe życie, a jak spotkał kobietę swojego życia to zapragnął, jako „dobry katolik”, złożyć jej przysięgę dozgonnej miłości przed ołtarzem. I to nie byle jakim, bo w krakowskich Łagiewnikach. Kobieta jego życia również się rozwiodła i jednocześnie wystąpiła o unieważnienie poprzedniego związku. Los chciał, że oboje uzyskali swoje unieważnienia w dość krótkim czasie i dzięki temu mogli zostać połączeni tym …nierozerwalnym węzłem małżeńskim w pewien lipcowy dzień AD 2020.

Nie chce już pastwić się nad tym medialnie nośnym przypadkiem. Wydaje mi się, że dość duża łatwość, z jaką można teraz unieważnienie małżeństwa uzyskać, powoduje, że i decyzje o ślubie podejmowane są zbyt pochopnie, nie mówiąc już o decyzjach o rozstaniu. Słyszałam, że kościół też dostrzega ten problem i zamierza więcej wagi poświęcać … naukom przedmałżeńskim. Czy to się przełoży na „jakość” i trwałość zawieranych małżeństw?

Znana mi historia z unieważnieniem małżeństwa w tle dotyczyła sytuacji sprzed wielu lat, kiedy to po krótkim kilkumiesięcznym spotykaniu się, 18-letnia dziewczyna poinformowała 20-letniego chłopaka, że jest w ciąży. Chłopak chętnie by się od odpowiedzialności wywinął, ale wkroczyła jego mamusia, która uznała, że trzeba chłopaka ożenić. Myślała, że w ten sposób synalek się ustatkuje, i nie tylko przestanie skakać z kwiatka na kwiatek, ale też zajmie się rodziną, osiągnie stabilizacje, no i dla mamusi będzie miał więcej czasu. Intencje, chciałoby się rzec, dobre. Chłopak dał się wciągnąć w tę grę, z jednej strony panna ze swoimi rodzicami, z drugiej jego mamusia, bo tatuś miał już od dawna inną żonę. Żeby było jeszcze trudniej, chłopak kochał inną dziewczynę (tak przynajmniej twierdził). Podobno nawet z nią rozmawiał i dostał „błogosławieństwo”, z jednym zastrzeżeniem, aby nie brał kościelnego ślubu, bo takowy bierze się tylko raz z życiu. To była taka koleżeńska rada. Gdyby dziecko przyszło na świat i związek by to jeszcze wzmocniło, to przecież nic nie stałoby na przeszkodzie, aby taki ślub wziąć później.

Jednak presja rodziny zrobiła swoje. I chłopak na ślubnym kobiercu stanął. Rodziny stawiły się w komplecie na weselu i zabawa trwała do rana. Oczywiście kościelna ceremonia była głównym punktem programu. Po ślubie młoda para wyjechała na kilka dni za granicę, a potem zamieszkali razem, prowadząc intensywne życie towarzyskie. Zastanawiające, że kobieta w ciąży nie unikała alkoholu. A po kilku miesiącach zamiast bardziej widocznej ciąży, pojawiły się małżeńskie konflikty. I okazało się, że ciąży nie ma. Panna, niedawno młoda, twierdziła, że poroniła, małżonek nie wierzył, i nawet jego mamuśka zaczęła mieć wątpliwości. Czyżby wszyscy uwierzyli tej młodej dziewczynie na słowo?

Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że para rozstała się po kilku miesiącach. Dziewczyna wróciła do swoich rodziców, do innego miasta. Chłopak został sam. Po jakimś czasie poznał kogoś nowego, z kim chciał ułożyć sobie życie. Ale nowa dziewczyna postawiła warunek: ślub kościelny. I tu zaczęła się batalia o unieważnienie poprzedniego związku, pisanie wniosku, zgłaszanie świadków, etc. Jednak zanim proces się rozpoczął, para rozstała się, a chłopakowi na unieważnieniu zależeć przestało. I chociaż od tych wydarzeń minęło wiele lat, i chłopak zdążył już dwa razy ożenić się (cywilnie), to zgodnie z nauką kościoła, jego prawowitą małżonką pozostaje dziewczyna, którą poznał mając 20 lat i poślubił będąc pod presją rodziny i świadomością, że robi to „dla dobra dziecka i rodziny”.

Sądzę, że tego typu sytuację można by uznać za kwalifikującą się do unieważnienia. Jeśli dziewczyna skłamała twierdząc, że jest w ciąży, a chłopak ożenił się z nią wyłącznie z tego powodu, że była w ciąży, to chyba dałoby się udowodnić, że decyzja (przysięga) została oparta na błędnych przesłankach. Ale to tylko moje zdanie, nie wiem, jak zachowałby się sąd biskupi. Kiedy o całej sprawie się dowiedziałam, podobno ksiądz przyjmujący wniosek, twierdził, że ma on duże szanse na pozytywną decyzję.

Mam jednak poważne wątpliwości, jakie argumenty za unieważnieniem, można podać po 20 latach małżeństwa, tym bardziej, że to nie to samo, co przy rozwodzie cywilnym, kiedy można podać brak zgodności małżeńskiej, przemoc, etc. W takim przypadku stwierdza się, że w momencie zawierania małżeństwa – ono nie zaszło, a więc liczą się tylko elementy sprzed zawarcia ślubu i w momencie ślubu.

Tak przynajmniej wygląda to w teorii, w praktyce jest różnie. Kiedy czytam o możliwych powodach, okazuje się, że… to m.in. święcenia kapłańskie, choroba psychiczna, impotencja (pierwotna lub wtórna) czy różna wiara małżonków. Innymi powodami mogą być m.in. silne psychiczne uzależnienie od matki, nieporozumienia na tle finansowym oraz brak zainteresowania rodziną i domem. Jednak najczęściej chodzi o zaburzenia psychiczne, które prowadzą do „niemożności lub niezdolności emocjonalnej do zbudowania autentycznej wspólnoty życia małżeńskiego”.

Wygląda na to, że jak komuś zależy na unieważnieniu to powodów „do wyboru” jest wiele. A jeśli obojgu małżonkom zależy, to mogą wspólnie stworzyć swoją „wersję” nie do obalenia. Wszystko nam się dewaluuje, nawet te słowa, które padają przed ołtarzem z ust księdza, co Bóg złączył, człowiek niech nie próbuje rozdzielać” też mają coraz mniejsze znaczenie. Każdemu wolno zmienić zdanie. Ale też nie każdy musi stawać przed ołtarzem, jeśli swojej decyzji nie jest do końca pewien.

Zdarzają się takie przypadki, że małżeństwo zawarte cywilnie, dopiero po kilku latach, kiedy małżonkowie okrzepną w swojej decyzji, kiedy zaczynają odczuwać potrzebę przysięgi przed Bogiem, dopiero wtedy decydują się na ślub kościelny. Tak też jest dobrze.

Jak długo trwa taki proces przed sądem kościelnym? Z informacji, jakie udało mi się znaleźć w internecie, wynika, że przeciętny czas oczekiwania to jest jakieś 2-3 lata. Osoba bądź osoby chcące uzyskać stwierdzenie nieważności małżeństwa muszą złożyć odpowiedni wniosek do sądu biskupiego. Do niego należy załączyć wiele dokumentów. Już na tym etapie mogą pojawić się koszty finansowe. Część kurii bowiem wymaga opłaty wstępnej przy składaniu pozwu, w wysokości ok. 100-300 zł.

Jeśli powód dążenia do uzyskania stwierdzenia nieważności wymaga opinii psychologa, to do dokumentów należy takową załączyć. To kolejny koszt – konsultacja psychologiczna w tym zakresie kosztuje zwykle ok. 350-500 zł. Po złożeniu odpowiednich dokumentów, rozpoczyna się sam proces w sądzie biskupim. I tu pojawia się największa kwota: koszty sądowe, które wynoszą zwykle ok. 1500-2000 zł. Mogą jednak być wyższe lub niższe i są ustalane indywidualnie przez biskupa danej kurii. Nie ma centralnych ustaleń Episkopatu dotyczących wysokości tej opłaty. Łącznie więc koszty całego procesu uzyskania stwierdzenia nieważności ślubu kościelnego zamykają się zazwyczaj w 2-4 tys. złotych, w zależności od konkretnej kurii i jej stawek.

Do przeprowadzenia procesu można też wynająć prawnika, który zajmie się wszelkimi jego aspektami. Tutaj jednak stawki są ustalane w pełni indywidualnie, zazwyczaj za całą sprawę, a nie za godzinę, tak jak to tradycyjnie bywa w kancelariach prawniczych. Wszystko jednak zależy od klienta i poziomu komplikacji danej sprawy.

Przeprowadzka

Nie lubię przeprowadzek, przyzwyczajam się do miejsc i ludzi, ale czasami po prostu inaczej się nie da. Odchodząc z bloxa nie miałam wyboru, chciałam przenieść w sposób szybki i nieskomplikowany zawartość bloga w inne miejsce, więc uczyniłam to i znalazłam się na wordpressie. Nie zadomowiłam się tutaj, pomimo prób. Nawet trudno mi znaleźć jakieś racjonalne argumenty. Po prostu bardziej przyjazny, dla mnie, wydaje się blogger, gdzie stworzyłam nową pięćdziesiątkę. Problem w tym, że i w tym nowym, fajniejszym według mnie miejscu, aktywnością nie grzeszę. Ale widocznie taka już moja „uroda”. Nie jestem w stanie nawet obiecać, że to się kiedyś zmieni. Mogę jedynie próbować.

Bo z pisaniem jest tak, że trzeba mieć …. wenę. Osobiście nie mam szczególnej potrzeby dzielenia się moim życiem osobistym (może kiedyś i to ulegnie zmianie), o którym pisanie byłoby z pewnością łatwiejsze. Mam natomiast potrzebę dzielenia się swoimi wnioskami, obserwacjami, myślami, odczuciami, refleksjami. A z tymi ostatnimi jest różnie. Bywa, że przez długi czas nie zdarza się nic, o czym chciałabym napisać i czuję totalną pustkę. A wtedy szkoda czasu i mojego, i potencjalnych czytelników.

Reasumując, przenoszę się, gdyby ktoś był zainteresowany to zapraszam, a w tym miejscu zostawiam całą bloxową przeszłość. Zostawiam sobie też szansę na zmianę zdania 🙂

https://piecdziesiatka.blogspot.com/

Ps. jednak zmieniłam zdanie (sierpień 2020), okazuje się, że przy bliższym poznaniu (włożeniu w to trochę wysiłku) wordpress nie jest taki nieprzystępny. Dlatego będę pisywać na obu blogach, na razie, choć zawsze zostawiam sobie furtkę na zmianę zdania. 😉