Archiwum kategorii: Dzień za dniem

Biegnij w swoim tempie…

Zimny poranek, wolny dzień. Można pospać dłużej. Ale po co, skoro ciągnie do parku. Patrzę za okno, czy nie pada, bo to byłaby jakaś niedogodność. Pochmurno, ale parasoli u przechodniów nie widzę. Wyciągam strój sportowy i wyruszam na poranny jogging.

Biegam od niedawna. Może słowo „biegam” to za dużo powiedziane, są to raczej takie … marszobiegi. Lubię się zmęczyć, lubię momenty, kiedy trudno mi złapać oddech…. a serce mało z piersi nie wyskoczy, wtedy czuję, że żyję. Tego maszerowanie, a tym bardziej spacerowanie nie daje. Nie daje tego też joga, z którą jestem zaprzyjaźniona od wielu lat. Nie wiem, dlaczego nie biegałam wcześniej… kiedy byłam młodsza. Na pocieszenie pozostaje stwierdzenie… nigdy nie jest za późno, aby zacząć coś dobrego dla siebie robić.  A bieganie uwielbiam.

Biegnę więc odcinkami, najpierw jedno charakterystyczne drzewo, gdzie postanowiłam robić przerwę na maszerowanie, potem znów bieg, a kiedy mijam mostek, zaczynam spacerek. W kieszeni kilka orzechów, bo nigdy nie wiadomo, czy jakiejś wiewiórki po drodze nie spotkam. Śpiew ptaków też potrafi mnie zatrzymać na chwilę… Fajnie jest też wsłuchać się w ciszę tam, gdzie nawet szum samochodów nie dociera. Patrzę, chłonę zapachy i dźwięki. Jestem tylko ja, mój oddech i przyroda… no i kilku innych biegaczy i spacerowiczów, których w porannych godzinach nie jest, na szczęście, wielu. Ciekawe towarzystwo. Kilku samotników, jak ja, ale też pary, najczęściej panowie, którzy w trakcie biegania toczą zaciekłe dyskusje o kwestiach zawodowych, bo zdarza mi się co nieco usłyszeć z ich wymiany zdań. My biegacze samotnicy patrzymy na siebie z zaciekawieniem. Czasami pojawi się lekki uśmiech, czasami pozdrowienie ręką, a czasami po prostu życzliwe spojrzenie. Nie ścigam się, ani z innymi ani sama z sobą.

Kiedy przed laty zamieszkałam blisko parku i chciałam zacząć systematycznie biegać,  nie udało się… Nie wiem, dlaczego zabrakło determinacji, o systematyczności nie wspominając. A dlaczego teraz jest mi łatwiej, choć fizycznie powinno być trudniej, bo …. kręgosłup, stawy i kolana już nie takie sprawne. Myślę, że wtedy jeszcze chciałam się ścigać. Pewnie miałam z tyłu głowy start w jakimś … maratonie. Biegałam za szybko. Męczyłam się, nadwyrężałam i zniechęcałam tym, że nie mogę przebiec założonego odcinka, że wszyscy mnie mijają. Kiedy przeginamy z ambicjami, jest druga strona medalu równie silna, którą jest frustracja. A teraz moje tempo biegania dostosowałam do możliwości, zaakceptowałam fakt, że biegam znaczenie wolniej. Ale w niczym mi to nie przeszkadza. Okazuje się bowiem, że jestem w stanie przebiec w ten sposób długie dystanse.

I w tym tkwi sedno sprawy.

Może z wiekiem przychodzi do nas świadomość, że nie ma gdzie i po co się śpieszyć, że trzeba dostosować swoje działanie do możliwości… po prostu stanąć w prawdzie i nie oczekiwać cudów. Jeśli jesteśmy w stanie przebiec tylko 200 m to też jest dużo, może następnym razem uda się zrobić 500 i z każdym dniem nasz bieg będzie dłuższy.

Kiedy jesteśmy młodzi, oczekujemy szybkich rezultatów, narzucamy sobie tempo, a potem, kiedy nam się nie udaje, mamy zjazd, wpadamy w przygnębienie, rozczarowanie, poczucie bycia niedostatecznie dobrym. A wystarczyłoby jedynie zrobić trochę więcej, niż nam się chce. Wymagać tyle, ile w danym momencie swoje życia możemy z siebie dać. Być realistą. Gdybym w takim stanie umysłu zaczynała swoją przygodę z bieganiem, zapewne mogłabym już być …. bardziej zaawansowana. Ale jest, jak jest. Liczy się tu i teraz.

Każdego dnia, kiedy idę do pracy i przechodzę obok bramy wejściowej do mojego parku, patrzę tęsknym wzrokiem na alejkę i myślę, jak cudownie byłoby tam teraz być i pobiec. Na razie mogę to robić tylko w weekendy, ale przyjdzie taki dzień i to całkiem nieodległa perspektywa, kiedy będę już …wolna i zamiast iść rano na przystanek tramwajowy i wyruszyć do firmy, pobiegnę alejką parkową tam, gdzie lubię… tak, jak lubię, w tempie, które lubię i które jest „moje”.

Weź się w garść, czyli kilka słów o empatii…

Znamy się od wielu lat. I choć jest ode mnie starsza, zawsze dobrze się rozumiałyśmy. Pandemia spowodowała, że nie widziałyśmy się od października, a więc prawie rok. Trudno było zgrać terminy, bo ona wiecznie zajęta, choć już emerytka. A latem przyjechała do niej rodzina z dalekiego kraju i trzeba było się nią zająć.
Wreszcie miałyśmy się spotkać. Bo i pandemia była mniej straszna i obie zaszczepione, więc może nam się uda … Zadzwoniłam. Jak zwykle radosny głos, ale spotkać na razie się nie może. Dlaczego? Bo coś jej wykazało badanie USG, co trzeba zdiagnozować. Czy potrzebujesz jakiejś pomocy? – pytam. Nie, tylko spokoju, poradzi sobie. Wolałaby na razie nie spotykać się z ludźmi, dopóki sprawa się nie wyjaśni, to nie ma ochoty na towarzyskie kontakty.
Ludzie są różni. Jedni chcą i oczekują zainteresowania i wsparcia. Inni wolą pozostać sami. Czym innym jest potrzebować pomocy, o którą trzeba umieć i należy poprosić, ale zupełnie inną kwestią jest wsparcie słowne, towarzyszenie, empatia.
Po kilku ciężkich życiowych doświadczeniach zrozumiałam, że w trudnych momentach i tak jesteśmy sami. I siłę do przetrwania możemy czerpać tylko z tego, co mamy w środku, a może co wypracowaliśmy przez lata. Nikt nie jest w stanie nam pomóc. Ale można się chociaż wygadać, o ile komuś to pomaga. Z tym bywa różnie.
Poza tym, czas bywa najlepszym lekarstwem. To, co wczoraj wydawało się tragedią, dziś może być tylko przejściową trudnością. Człowiek jest w stanie pogodzić się ze wszystkim. Nie ma wydarzeń, których nie jesteśmy w stanie przeżyć, chociaż wydaje nam się to niemożliwe. Każdy ma takie lęki, obawy, które postrzega jako nie do pokonania. A jednak życie toczy się dalej, choć w naszej wyobraźni świat miał się zatrzymać… to nadal żyjemy. Śmierć bliskiej, najbliższej osoby, może być takim doświadczeniem, którego nie możemy sobie wyobrazić. A jednak kiedy to się stanie, nadal trwamy, jakby w odrętwieniu, ale żyjemy…
Moja znajoma straciła syna, odszedł po długiej i ciężkiej chorobie. Można było się na to przygotować, ale ona nie była gotowa. Walczyła do końca. Nie wierzyła, że będzie go odwiedzać na cmentarzu. Bliscy jej tłumaczyli, że przecież „ma dla kogo żyć”, bo syn zostawił dzieci, poza tym ma drugiego syna. Nic nie docierało. Trwała w odrętwieniu ponad rok. Potem zaczęła powoli odzyskiwać swoje życie, trzeba było zająć się innymi sprawami. Zachorowała z mężem na covida. Było ciężko, ale przeżyli. Niedawno wyjechali do sanatorium. Po kilku latach zobaczyłam lekki uśmiech na jej twarzy.
Na życiowe dramaty reagujemy różnie, bo każdy jest inny i nie da się nauczyć reagować. Emocje i osobowość zawsze wezmą górę.
Ale jak reagować na problemy innych? Jak z nimi rozmawiać? Na chorobę, zwłaszcza na depresję, która w ostatnim czasie bije niechlubne rekordy popularności. Bez względu na wiek, płeć czy sytuację materialną, ludzie wpadają w jej szpony. Obserwuję takich ludzi z bliska, którzy podjęli walkę, biorą leki, a ja czekam, kiedy ich życie nabierze barw. I zdarza mi się pytać – jak się dziś czujesz? Zauważam, że takie pytanie drażni.
Jak pocieszać? Jak mobilizować? Mówić truizmy, że jutro będzie lepiej. Bez sensu. Podobno najgorzej odbierane jest stwierdzenie „weź się w garść”. Bo gdyby chora osoba to potrafiła, zapewne by z tej „złotej rady” skorzystała.
Może lepiej powiedzieć: pamiętaj, że jestem blisko, jakbyś chciała porozmawiać, a nawet pomilczeć… to po prostu jestem.
Jedno jest pewne, nie można wziąć na siebie bólu drugiego człowieka, choć czasami bardzo by się chciało mu ulżyć.

Relacje, pozory i substytuty…

W dzisiejszym świecie coraz mniej mamy relacji w rzeczywistości, coraz więcej w świecie wirtualnym, do czego w znacznym stopniu przyczynily się media społecznościowe, takie jak Facebook. Znam osoby, które „żyją życiem” wirtualnym i nie rozstają się ze smartfonem nawet w łóżku. Należą do grup dyskusyjnych, wciąż muszą reagować na newsy, emocjonują się, denerwują, stresują, jak w prawdziwym życiu, ale kiedy gaszą światło cały ten świat znika, a oni zostają sami ze swoimi myślami. Ta cisza aż … dzwoni w uszach, więc trzeba coś włączyć, albo telewizor albo audiobooka, cokolwiek, aby nie myśleć o rzeczach trudnych czy smutnych, o zaległych sprawach, o szarej rzeczywistości.

Kiedy mamy problem, pomimo licznego grona bliskich i dalszych znajomych, sami musimy się z nim zmierzyć. Można się pożalić, można dostać wsparcie, również wirtualne, ale to nie zmienia faktu, że człowiek i tak pozostaje z problemem sam.

Świat wirtualny to substytut czegoś prawdziwego. Bo w tych relacjach brakuje głębi i bliskości. To są tylko pozory prawdziwej relacji. Nie ma sensu się oszukiwać. Więź i relacja mogą pojawić się wtedy, kiedy będziemy obecni, będziemy się słuchać i patrzeć w oczy. Tylko takie spotkania to okazja, aby być wysłuchanym i zrozumianym.

Poznałam niedawno starszą panią, teściową mojej znajomej, przy okazji spotkania towarzyskiego. Różnica wieku spora, ale rozmawiało mi się z nią lepiej niż z moimi koleżankami rówieśniczkami. W pewnym momencie doszłyśmy do wniosku, że musimy koniecznie zachować kontakt i umawiać się na pogaduszki, a mamy to szczęście, że mieszkamy blisko.

Co takiego jest w Zofii, że lubię z nią spotykać się i rozmawiać? Szczerość i naturalność, umiejętność słuchania i pewna równowaga w rozmowie. Żadna nie dominuje i nie próbuje drugiej przegadać. Niczego od siebie nie chcemy i nie potrzebujemy, wystarczy nam rozmowa i obecność. Tematów nam nie brakuje, są to kwestie poważnego kalibru, ale też takie drobiazgi, jak przepisy na dobrą potrawę. Obie mamy spore grono znajomych, ale nie z każdą z tych osób chcemy podtrzymywać kontakt, więc wiele z tych znajomości umiera śmiercią naturalną. Zosia zainteresowała mnie jako …fajny człowiek, i nie musiałam o niej zbyt dużo wiedzieć, czego dowodem jest fakt, że o jej profesji (jest lekarzem), dowiedziałam się zupełnie przypadkowo. Jej synowe są w wieku 50+, ale z żadną z nich nie jest … zaprzyjaźniona. Relacje są poprawne, ale powierzchowne. Jeśli chodzi o męża, Zosia stwierdziła, że dopiero będąc na emeryturze przekonała się jak niewiele ich łączy. On najchętniej siedziałby w domu i niczego mu do szczęścia, oprócz jedzenia, nie potrzeba. Ona łaknie kontaktów z ludźmi, wyjazdów, ruchu, wiedzy, chce, aby coś się działo wokół niej. Chciałabym mieć tyle energii w jej wieku.

Kiedy ma się już sporo lat to tych znajomych bliższych i dalszych jest liczne grono. Często brakuje czasu, żeby takie relacje podtrzymywać. A bywa i tak, że niektórych znajomości nie mamy ochoty kontynuować, bo okazuje się, że rozmowa już się nie klei i dochodzimy do wniosku, że w zasadzie niewiele mamy sobie do powiedzenia. Może lepiej jest wtedy znaleźć sobie kogoś „nowego” i stworzyć dobrą, zdrową relacje, w której będziemy czuć się zwyczajnie dobrze i bezpiecznie. Sama jestem otwarta na nowe, realne znajomości, choć inicjatywy w tym kierunku szczególnej nie przejawiam.

Kiedyś bardziej się chciało… spotykać, organizować, wychodzić, bywać. Kiedyś życie towarzyskie kwitło… spotkania ze znajomymi były na porządku dziennym. Były też znajomości wirtualne, które szybko przenosiły się do reala. Teraz, kiedy doszła pandemia, z tymi relacjami bezpośrednimi jest coraz gorzej. Za to świat wirtualny w rozkwicie. Najważniejsze to zachować w tym wszystkim zdrowy balans. 😊

Jedz, módl się i kochaj… czyli emocje na talerzu

Książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” czytałam raz i to dawno temu, a film o tym samym tytule od czasu do czasu przypomina telewizja. Ostatnio postanowiłam doczekać do momentu, aż pojawi się mój ulubiony aktor Javier Bardem. Bo i książka, i film to taka lekka i przyjemna rozrywka, co nie znaczy, że nie skłania do myślenia…. Za każdym razem na coś innego zwracam uwagę (co chyba świadczy o tym, że treść nie jest taka naiwna jak się z pozoru wydaje). Tym razem zaintrygowała mnie apoteoza … jedzenia. Pomyślałam, że w zasadzie z tych trzech rzeczy wymienionych w tytule pozostała mi tylko ta pierwsza 😉

Co do modlenia się, to jest jeszcze szansa, że w wieku mocno starszym coś się we mnie przełamie i zacznę odmawiać jakieś litanie. Nie mam nic przeciwko modleniu się, ale sama tego nie potrafię. Nota bene modlitwa w rozumieniu autorki książki to też nie są jakieś powtarzane formułki, raczej … medytacja, którą ćwiczę, lubię i cenię, chociaż jeszcze nie potrafię tego robić tak dobrze, jakbym chciała.

O kochaniu nie będę pisać, bo to sfera, którą na blogu rzadko poruszam i jak nietrudno się domyślić, nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów.

Wracając do jedzenia, to patrząc na biesiadowanie i oglądając spożywane potrawy, których nie można zaliczyć do dietetycznych, pomyślałam, że sama też jeść i gotować lubię, ale skutki tego uwielbienia odczuwam nie tylko w nieco większym ostatnio rozmiarze garderoby, ale też w wynikach cyklicznych badań poziomu cholesterolu zleconych mi przez lekarza. Być może gdybym była Julią Roberts to miłość do jedzenia nie miałaby dla mnie skutków ubocznych, ale nią nie jestem…. Poza tym mam jedną cechę, która w kontekście jedzenia nie jest zbyt dobra, czyli ambiwalentne podejście do jedzenia, w którym uczucie przyjemności łączy się z poczuciem winy. Zauważam, że coraz częściej jem, aby poczuć się lepiej… a nie dlatego, że jestem głodna. Okazuje się bowiem, że za tą biologiczną potrzebą zaspokojenia głodu kryje się często cała masa znaczeń, które wpływają na nasze życie. Ta relacja nierzadko bywa bardzo skomplikowana. I o tym traktuje ciekawa książka pt. „Emocje na talerzu. Jak odbudować zdrową relację z jedzeniem” autorstwa Elżbiety Lange, której fragmenty pozwolę sobie w tym wpisie wykorzystać.

Są ludzie, dla których jedzenie jest naturalną funkcją organizmu, jak oddychanie. Takie osoby jedzą po prostu, żeby żyć.  Ich relację z jedzeniem można scharakteryzować jako neutralną. Znam takich ludzi, ale nie jest to jakaś liczna grupa.

Wielu z nas znaczną część swojego życia spędza na myśleniu o pożywieniu i na pochłanianiu go. Napełnianie żołądka i utrzymywanie poczucia nasycenia staje się integralną częścią naszego życia z różnych powodów. Często pozwala zapanować nad uczuciami i potrzebami. Jedzenie może zmieniać nasz stan emocjonalny, ponieważ pokarm jest źródłem przyjemności. Po dobrym posiłku czy zjedzeniu czegoś słodkiego zwiększa się poczucie szczęścia. Dlatego ciągnie nas do cukru i tłuszczu, zamiast do jedzenia regularnych podstawowych posiłków.

Powodem do sięgania po jedzenie może być również nuda i brak urozmaicenia w życiu codziennym. W chwilach znudzenia czy zmęczenia jedzenie może być środkiem przywracającym wewnętrzną równowagę. Ponieważ sam akt przyrządzania i spożywania pokarmu jest działaniem, przez to staje się świetnym wypełnieniem wewnętrznej pustki, nudy i braku przyjemnych akcentów w życiu. Dobrze jest „podkręcić” nudny dzień dobrym jedzeniem. Dzięki temu odwracamy uwagę od nieprzyjemnych doznań i braku kontaktu ze sobą, które dają o sobie znać właśnie podczas znudzenia. Czy mamy wtedy odwagę wsłuchać się w siebie i swoje emocje? Czego one naprawdę pragną?

Nadmierna koncentracja na jedzeniu może być również formą maskowania problemów życiowych. Wtedy to jedzenie, a nie rzeczywistość, staje się źródłem stresu. Problem żywieniowy jest tylko objawem tak naprawdę zupełnie innego cierpienia. Ale z jakiegoś powodu łatwiej jest zajmować się jedzeniem, niż dokonać zmiany w swoim życiu i odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Być może odwracamy wzrok od nieudanego związku, przytłaczających problemów, braku sukcesów, wewnętrznych konfliktów, przeszłości, braku pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa, straty kogoś bliskiego, nieudanych relacji, niesatysfakcjonującej pracy, niskiego poczucia własnej wartości, traumy. Pamiętajmy, że porażka pochłania tyle samo energii, co dokonanie zmiany.

Jeśli myślimy o jedzeniu, a świat kręci się wokół talerza, kalorii, zakupów, to teraz pomyślmy, o czym myśleć nie chcemy. I jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy przestali się tym zajmować. Jedzenie nie pozwala nam przeżyć go w pełni.

Bardzo często używamy jedzenia do tłumienia złości. Z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że sam akt jedzenia jest bardzo agresywny. Fizycznie musimy zębami zmiażdżyć pokarm. W naszej szczęce kumuluje się bardzo dużo stresu. Dlatego lubimy chrupać i podjadać. Rozgryzanie działa kojąco na spiętą głowę. Wzmożona aktywność żuchwy, która pomaga nam rozdrobnić pokarm, powoduje rozluźnienie najbardziej zaciśniętych mięśni. Chrupanie relaksuje i uspokaja. Używamy jedzenia do tłumienia złości, ponieważ uważamy to uczucie za coś złego. Bardzo często decydują o tym nasze doświadczenia z dzieciństwa. Być może gdzieś głęboko w środku nadal jesteśmy małym przestraszonym dzieckiem, które doświadczało agresji lub było jej świadkiem. Mały człowiek nie potrafi krytycznie odnieść się do sytuacji, dlatego podejmuje niedobre dla siebie decyzje. Być może twoją było postanowienie, że nigdy nie będziesz się złościć. Dlatego teraz unikasz konfliktów i wycofujesz się, zamiast odważnie wyrazić niezadowolenie. Nie jesteś świadomy, że nadal reagujesz z poziomu tego małego, przestraszonego dziecka, mimo że już dawno stałeś się dorosły. Prawdopodobnie, żeby zyskać akceptację, musiałeś zawsze być grzecznym dzieckiem, więc teraz zamiast stawić czoło sytuacji, uśmiechasz się miło, a potem wieczorem nie możesz przestać jeść.

Nadmierna potrzeba jedzenia może również tłumić silny lęk przed bliskością, który jest następstwem pewnych doświadczeń życiowych. Jeśli natura wyposażyła nas w dużą wrażliwość smakową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w trudnych sytuacjach będziemy szukać pocieszenia w jedzeniu. Po latach trudno jest już uzmysłowić sobie, jaka rzeczywista potrzeba lub lęk tkwi w niepohamowanym jedzeniu. Relacja z jedzeniem często obnaża nasze wewnętrzne konflikty między przyjemnością a poczuciem winy, między pragnieniem a odmową jedzenia. Może być również sposobem manifestacji samokontroli, a także rozładowywać napięcie seksualne. Źródło tych konfliktów najczęściej tkwi w niezaspokojonej potrzebie i w sprzeczności przekonań, które w nas są. Możemy się kierować dwoma zupełnie różnymi przekonaniami. Jakaś część nas lubi słodycze, a inna wie, że nie warto ich jeść. Jedząc słodycze, możemy mieć przyjemność, a odmawiając ich sobie – szczupłą sylwetkę. Ten wewnętrzny konflikt budzi w nas masę wątpliwości, kiedy chcemy na przykład zjeść kawałek ciasta.

Jedzenie lub niejedzenie może również stanowić sposób na zdobycie kontroli, której brakuje nam w codziennym życiu. Wiele osób zamiast skupić się na odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w swoim życiu zaczyna kontrolować jedzenie. Z czasem staje się ono jedyną sferą, na którą, w ich mniemaniu, mają wpływ. Błędne koło między całkowitą kontrolą a jej utratą może trwać latami. Dlatego u osób cierpiących na zaburzenia odżywiania, takie jak anoreksja bądź bulimia, kontrola prowadzi do reżimu dietetycznego, natomiast w przypadku otyłości czy kompulsywnego objadania się jest to próba zdobycia kontroli, która często kończy się porażką i kolejnym postanowieniem.

Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, wystarczy popatrzeć na to, co i jak jemy. Może spożywamy wytworny posiłek przy stole nakrytym pięknym obrusem? A może jemy w zaśmieconym samochodzie, pełnym papierków, słomek i okruchów? Może jemy w biegu jak automat albo zdarza się nam spontaniczne obżarstwo przy kuchennym zlewie? A może w ogóle nie zawracamy sobie głowy jedzeniem i wrzucamy do żołądka co popadnie?

Warto przyjrzeć się bliżej naszej relacji z jedzeniem, bo w niej możemy zobaczyć nasz stosunek do samych siebie. Na ile się kochamy i szanujemy, dbamy o swoje ciała i zdrowie. Czy dostarczamy naszemu organizmowi odpowiedniego paliwa, czyli odżywczych składników. Bo jeśli nie potrafimy o siebie zadbać na podstawowym poziomie, to jak będziemy realizować nasze wyższe potrzeby? Idąc za popularną radą, powinno się jeść, by żyć, a nie żyć, by jeść.

Należy uczciwie się zastanowić, jaką rolę w naszym życiu pełni pokarm, do czego używamy jedzenia i czego zobaczyć nie chcemy. Jeżeli jemy emocjonalnie, spróbujmy choć przez chwilę tego nie robić i odważmy się zobaczyć, co z tego wyniknie. Przy odrobinie wysiłku z zamętu wyłoni się nasze prawdziwe życie. Wszystko, co było stłumione, automatycznie wypłynie na powierzchnię.

Small talk czyli nie chce mi się z Tobą gadać….

Rozmowy telefoniczne stały się w dobie pandemii najczęstszą formą kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, a nawet dalszą rodziną. Osoby, z którymi mam kontakt częsty i systematyczny, mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki. Na drugiej zliczyłabym koleżanki i kolegów. I to do nich dzwonię od czasu do czasu. Zatem kiedy nadchodzi wieczór, który przeznaczam na takie small-talki, to jednocześnie przychodzi mi do głowy refleksja, czy dzwonię bo … tak wypada, kontakt trzeba zachować, łączy nas przeszłość, bo …. Czy dzwonię z potrzeby serca?

A jak odpowiedź na drugie pytanie jest negatywna, to rodzi z kolei wątpliwość, czy wszystko ze mną jest ok., skoro nie łaknę tego kontaktu, skoro znajomi są mi w zasadzie obojętni… Dlaczego rozmowa nie sprawia mi przyjemności, a jest raczej „obowiązkiem”? Czy stałam się wyalienowana? A może po prostu przestałam lubić ludzi, albo jestem wobec nich zbyt krytyczna …. Nie wiem, ale jest faktem, że coraz mniejszą przyjemność takie rozmowy mi sprawiają.

Przeszkadzają mi „dobre rady”, bo najczęściej sama najlepiej wiem, co należałoby zrobić, a czasem po prostu chcę się wygadać. Przeszkadzają mi historie o przeżyciach i chorobach nie moich znajomych. Przeszkadzają mi dygresje o kwestiach ważnych, ale zbyt ogólnych, dla mnie osobiście mało znaczących. Poza tym, nie lubię wszechwiedzących. Wolę rozmowy o tym, co czuję, czyli to, co tkwi wewnątrz mnie i chciałabym tymi swoimi myślami podzielić się z innymi ludźmi. Natomiast nie jestem zainteresowana, co się stało z koleżanką koleżanki, którą boli noga, albo co sąsiedzi stawiają obok swoich drzwi wejściowych, albo jaki kolor blatów do kuchni wybrać.

Wiem, wiem, rozmowę można tak poprowadzić, aby skupiała się na kwestiach dla nas istotnych, ale … chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Są tematy, których z koleżankami nie poruszam, a nawet jak próbuję, to widzę brak zainteresowania albo zdziwienie. Nie chcę być odbierana jako ktoś, kto… odleciał, bo wiem, że na świecie są ludzie podobni do mnie… gdzieś tam, najczęściej daleko, dlatego prowadzę bloga, bo dzięki niemu „wysyłam w świat” pewne refleksje, których moje otoczenie nie odbierze. Po prostu nadajemy na innych falach.

Nie dziwię się sobie i nie dziwię się innym ludziom, którzy piszą na blogach o swoich rozterkach, problemach, emocjach… mają więc potrzebę zwierzania się, bo w najbliższym otoczeniu bardzo trudno jest im znaleźć osobę, której można te swoje myśli powierzyć, które nie będą krytykować, które po prostu akceptują nas takimi, jacy jesteśmy. Sama o sprawach osobistych piszę niewiele, natomiast brakuje mi w realu osób, które byłyby zainteresowane tematami, które poruszam na blogu.

Choć z drugiej strony, skoro zwierzamy się … ekranowi komputera, to może jednak mamy jakiś problem? Może trzeba zastanowić się, czy dałoby się coś z tym zrobić. A może  to samotność popycha nas do kontaktów, które nie są satysfakcjonujące, ale są? Może to ona powoduje, że siadamy przed ekranem komputera wysyłając w świat sygnał „piszę, więc jestem”?

Samotność samotności nierówna, poza tym każdy co innego pod tym słowem rozumie. Można mieszkać i żyć w pojedynkę i wcale nie czuć się samotnym, można żyć w rodzinie i samotność odczuwać. Niektórzy mogą być bardziej predystynowani do jej odczuwania, mogą mieć trudność z zawieraniem znajomości i czerpaniem satysfakcji i wsparcia z kontaktów międzyludzkich.

Samotność nie ma chyba wiele wspólnego z liczbą relacji w naszym życiu, bo i z własnego doświadczenia i obserwując innych ludzi widzę, że można mieć takich relacji wiele, ale … ich jakość bywa różna. Istotnym komponentem samotności nie jest brak ludzi wokół tylko więzi z nimi.

Więź to słowo kluczowe. Żeby zbudować więź potrzeba nie tylko woli dwóch stron, jakiegoś dopasowania, ale też czasu i … pracy. Zresztą takie same prawa rządzą każdą relacją. Bez poświęconego czasu i pracy, nie ma efektów.

Może to pandemia spowodowała, że pozamykani w domach zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę łączy nas z ludźmi, czy zbudowaliśmy jakieś trwałe więzi, czy to tylko taka powierzchowna relacja i niewiele znaczące rozmowy o wszystkim i o niczym.

Kiedy zapytamy siebie, na kogo tak naprawdę możemy liczyć, to oprócz rodziny, nie ma takich osób zbyt wielu. Ale ważne, że są i nawet jeśli nie zawsze mamy wspólne tematy do small-talków, to wiemy, że ten ktoś w każdej chwili, kiedy będzie taka potrzeba, stanie u naszych drzwi, by pomóc.

Pierwszy wpis w nowym miejscu

Po wielu latach blogowania na bloxie, zmuszona okolicznościami ode mnie niezależnymi, przeniosłam się na niniejszy portal.

Mam nadzieję, że z czasem nauczę się tutaj poruszać. Na razie jest … dziwnie.

Na dobry początek, mądry cytat, którego przypomnienie sobie od czasu do czasu uczy dystansu.

„Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze,

następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie.

Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości.

W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc.”

 Dalajlama

post