Archiwum kategorii: Inspiracje

Ostatnia łza

Nie znałam nawet jego imienia. Po prostu pan z warzywniaka, obok którego przechodziłam w drodze do pracy przez prawie dwadzieścia lat. Nadal chodzę tą samą trasą, ale warzywniak jest zamknięty. Przez kilka dni paliły się tam znicze, a teraz widać tylko jeden, już wypalony, ale dający do myślenia. Był człowiek, nie ma człowieka. Zaglądam przez okno, widać … słoiki z ogórkami, kilka cytryn i jabłek, uschnięta marchewka. Do szyby przyklejona karteczka napisana przez córkę, która od czasu do czasu zastępowała ojca. Informacja dla klientów zainteresowanych zakiszonymi własnoręcznie ogórkami, aby dzwonili i składali zamówienia, Jeszcze zdążył w tym roku zrobić zapasy. No cóż, ogórki trwalsze niż życie ludzkie? Nie wiem, co się stało. Czy zmarł nagle, czy chorował? Nie był wcale stary. A jaki wiek jest dla mnie „stary”? Kiedyś w szkole średniej „stara” była dla mnie 30-letnia nauczycielka. Perspektywa nam się z wiekiem zmienia.

Okres jesienno-listopadowy skłania do melancholii, która jest moją drugą naturą, więc nic dziwnego, że i dziś pójdę tą drogą. Od dłuższego czasu wybieram lektury egzystencjalno-nostalgiczno-depresyjne. Szukam takich tekstów w gazetach czy w internecie, lubię oglądać tego typu filmy, a więc coś, co skłania do myślenia, zadumy, wzruszenia, wywołuje łzę w oku. Chyba byłam taka zawsze, ale tę część mojej natury zepchnęłam na kilkadziesiąt lat gdzieś w podświadomość, zakopałam głęboko, bo życie dostarczało wiele weselszych i ciekawszych zajęć oraz myśli. Może to również dlatego, że wszyscy dookoła żyli pełnią życia, że pogrzeby, choroby i nieszczęścia były rzadkim zjawiskiem albo tylko tak się wydawało, albo dotyczyły kogoś „dalszego”. Nawet odejście babci i dziadka dało się jakoś … przeżyć. Gorzej z rodzicami. Kiedy jesteśmy w wieku już zaawansowanym nasi rodzice są w końcówce swoich dni i trzeba zmierzyć się z ich chorobami i odejściem, co jest najczęściej doświadczeniem trudnym.

Trafiłam niedawno na dwa poruszające wywiady, oba z mężczyznami, choć wydaje mi sie, że temat umierania, a zwłaszcza towarzyszenia w umieraniu bliskiej osobie, jest bardziej „kobiecy”, bo to my najczęściej występujemy w roli opiekunek dla schorowanych i niedołężnych rodziców. Obaj panowie twierdzą, że temat umierania jest u nas tabu, że nie jesteśmy nauczeni rozmowy o życiu, które się kończy.

Jeden ze wspomnianych panów towarzyszył swojemu ojcu z aparatem fotograficznym w ostatnich miesiącach życia i cierpienia, oczywiście za jego przyzwoleniem. Przemysław Chudkiewicz, bo o nim tu mowa, wydał album ze zdjęciami z tego okresu (1). Jego intencją nie było fotografowanie odchodzenia ojca, po prostu tak wyszło. Razem z bratem opiekowali się ojcem terminalnie chorym i z perspektywy czasu uważają, że uwiecznienie tych ostatnich dni było dobrym pomysłem, choć początkowo budziło opory w nich samych i części rodziny.

Zdaniem P. Chodkiewicza temat śmierci jest u nas tabu. Nie rozmawiamy o śmierci i umieraniu. Dziś umiera się szybko, aby jak najmniej na TO patrzeć. Dlatego chciał pokazać umieranie swojego taty jako temat, który dotyczy każdego z nas. Miał dość udawania, bo zajmując się fotografią reklamową, w pewnym sensie sam dokłada cegiełkę do retuszowania świata.Temat śmierci czy chorowania został jakby wyretuszowany z życia. Niepotrzebnie boimy się o tym rozmawiać. Bo nazywanie rzeczy po imieniu, choć trudne, jest uwalniające. Najbardziej poruszające zdjęcie zostało wykonanie niemal w ostatnim momencie jego życia, z łzą w oku. Przychodzi moment, kiedy nie ma słów pocieszenia, kiedy człowiek jest bezradny. I żeby się tym nie zamartwiać, bo to nic nie da, po prostu trzeba BYĆ przy umierającym. Trzymać za rękę, rozmawiać, dotykać, przytulać, czuć zapach. Bezradność uświadamia, że wszystko przemija, pozostaje tylko obecność.

I takie doświadczenie bezradności było udziałem drugiego pana, na rozmowę z którym trafiłam niedawno w Gazecie Wyborczej (2), i który zrobił na mnie duże wrażenie. Mateusz Pakuła jest pisarzem i dramaturgiem, który też opiekował się umierającym ojcem. Kiedy nie było już nadziei, a cierpienie i ból coraz większe, ojciec wyraził chęć poddania się eutanazji i poprosił syna o pomoc ze świadomością, że w naszym kraju jest to przestępstwo. Gdy minął pierwszy szok Mateusz Pakuła nie miał wątpliwości, że cierpiącemu człowiekowi taka możliwość się należy, że nikt nie powinien za nas decydować o przedłużaniu życia w cierpieniu. Wbrew obiegowym opiniom cierpienie wcale nie uszlachetnia. Chcąc nadać jakikolwiek sens cierpieniu ojca, napisał książkę pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, traktując ją jako swoisty manifest w dyskusji o eutanazji. Jego zdaniem proces umierania jest w Polsce wciąż tematem tabu. Temat straty i żałoby jest obecny, ale wokół umierania panuje cisza.

Kiedy odwiedzamy groby naszych bliskich dobrze jest pamiętać też o żywych, cierpiących, umierających, często bez wsparcia, w samotności i zapomnieniu. Tym, których już nie ma, nie jesteśmy w stanie pomóc. Dla tych, którzy żyją, możemy jeszcze coś zrobić… przynajmniej pozwolić im w miarę godnie odejść z tego świata.

*

1/ Wywiad z Przemysławem Chudkiewiczem („Tutaj jest koniec” GW-WO 20 sierpnia 2022 r.) Album ze zdjęciami nosi tytuł.„Nie ma takiego snu” .

2/ Wywiad z Mateuszem Pakułą („Potrzeba godnej śmierci”, GW-WO 22.10.2022 r.) autor książki „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”.

Nie ma trwałego szczęścia na tym świecie, czyli buddyjskie podejście do depresji

Depresja jest chorobą i nie można jej lekceważyć. Dlatego przypadki kliniczne powinny być leczone przez wykwalifikowanych specjalistów, ale nie o takich przypadkach chcę napisać.


Tematyka depresji interesuje mnie z różnych względów, również z powodu coraz większej liczby osób bliższych mi i dalszych z kręgu znajomych, które z tą chorobą się zetknęły. Być może słowo „depresja” bywa nadużywane. Każdy z nas miewa w swoim życiu okresy przygnębienia i frustracji, a nie jest to depresja. Każdego z nas może dotknąć tragedia, długotrwały stres, który może, ale nie musi przerodzić się w depresję. Bez względu na wiek, status cywilny, sytuację rodzinną, wykształcenie można zachorować.
Każdy ze znanych mi przypadków jest inny i każda droga do zdrowienia może być inna.
W przypadku kobiety 30-letniej zadziałała psychoterapia, ale też farmakologia. Jednak decydująca była zmiana pracy. Bo … młoda kobieta po prostu utknęła w martwym zawodowo punkcie, co ją mocno dołowało. Zaczęły się problemy ze zdrowiem, bardzo różne objawy, niejednoznaczne. Lekarskie konsultacje i badania nic nie dawały, bo przyczyn nie znaleziono. Wtedy pojawił się pomysł: A może to depresja? I po nitce do kłębka, po kilkunastu godzinach psychoterapii, coś zaskoczyło. A że szczęście sprzyja odważnym, to i w sprawach zawodowych drgnęło i kobieta mogła zmienić zajęcie i miejsce pracy na zdecydowanie bardziej kreatywne.
Drugi przypadek, tym razem kobiety po pięćdziesiątce też nie wydawał się być z początku depresją. Po prostu pojawiły się życiowe problemy, takie rozciągnięte w czasie i wymagające czujności, poświęcenia i zaangażowania. Stan napięcia wywołał objawy lękowe, niezbyt mocne, ale odczuwalne. Potem zaczęły się problemy ze snem, które są jednym z pierwszych zwiastunów depresji. Problemy z zaśnięciem, nocne wybudzenia, trudności z koncentracją i pamięcią, ogólnie złe samopoczucie. Psychiatra stwierdził, że to zaburzenia depresyjno-lękowe i zaordynował proszek, który miał pomóc w problemach z zasypianiem, choć jest lekiem antydepresyjnym. Znajoma była bardzo zaskoczona diagnozą. Ale objawy nie pozwalały na jej zignorowanie. Zanim recepta została zrealizowana, problemy życiowe znalazły rozwiązanie, a kobieta odetchnęła z ulgą i kolejne noce były już przespane. Po co więc posiłkować się farmakologią? Lek wykupiła, ale uznała, że nie ma już konieczności skorzystania z jego dobroczynnych skutków, tym bardziej, że przecież również jakieś uboczne zapewne są, zwłaszcza na początku kuracji.
Oba przypadki, o których wspomniałam, nie wzięły się z …. niczego. Problemy zdrowotne i rodzinne, stres, stagnacja, brak celu, to wszystko składa się na rezultat w postaci różnych objawów, bo organizm reaguje na długotrwałe negatywne stany emocjonalne. Rodzi się pytanie, dlaczego u jednych określone sytuacje prowadzą do depresji, a u innych nie. Co robić, jaki mieć stosunek do rzeczywistości, aby ustrzec się depresji, a może ją zatrzymać lub zniwelować?
Jako niestrudzona poszukiwaczka różnych sposobów, teorii i metod radzenia sobie z rzeczywistością, nie mogłam nie trafić na buddystów, których podejście do depresji uważam za ciekawe i być może, w stosunku do niektórych, pomocne. A ponieważ od pewnego czasu słucham na youtubie Ajana Brahma, postanowiłam dokonać interpretacji, na użytek tego bloga, jego wykładu na temat depresji.
Oczywiście podejście buddyjskie do problemu nie dotyczy przypadków ciężkich, a takich w których człowiek zachowuje podstawowe funkcje umysłowe i podstawową sprawność, chociaż towarzyszy mu poczucie bezsensu i szarości.
Są trzy podstawowe przyczyny depresji na świecie – twierdzi Ajan Brahm. Pierwszą przyczyną jest wszechobecne wyszukiwanie negatywizmu, czepianie się i wytykanie błędów. Drugą przyczyną jest nadmiar pożądania, lgnięcia i przywiązania. Mamy taką tendencję, że nasze potrzeby są większe, zarówno materialne jak i społeczne, niż były w przeszłości. Straciliśmy poczucie doceniania prostoty. Trzecia, i chyba najczęstsza przyczyna jest taka, że sama natura ludzkiej egzystencji potrafi być przygnębiająca.
Już w dzieciństwie jesteśmy oceniani, bardzo często negatywnie. Nie każdy może być najlepszy w klasie, w szkole, w społeczeństwie. Nie każdy może być mistrzem świata, nie każdy trafi na wspaniałego partnera, czy satysfakcjonującą pracę. Często nam się nie udaje, choć bardzo się staramy. A wtedy czujemy się gorsi, przegrani… tym mocniej to odczuwamy, kiedy otoczenie wciąż nam to wytyka. Żona ciosa kołki na głowie męża, że za mało zarabia, że sąsiedzi mają ładniejszy dom. Matka krzyczy na córkę, że znów przyniosła złą ocenę, i nie dostanie się na studia. Ludzie szukają błędów i wad, zarówno u siebie, jak i w otoczeniu. Nie można wymagać, aby ktoś z kim zwiążemy nasz los był perfekcyjny, skoro my sami tacy nie jesteśmy.
Nasze mózgi zostały tak zaprogramowane od dzieciństwa, że zaczynamy wierzyć w ten negatywny strumień określeń wciskanych nam do głowy, o tym, że nie jesteśmy wystarczająco ładni, inteligentni, bogaci. Czujemy się gorsi i zaczynamy wierzyć w te wszystkie nasze niedoskonałości, a to kończy się depresją. Kiedy mamy jakiś defekt fizyczny, to widzimy tylko ten jeden element, może to być duży nos, szerokie biodra, mały lub duży biust, krzywe zęby, etc. Kiedy mamy odstające uszy, to widzimy tylko ten aspekt swojej fizyczności. Nie widzimy zgrabnych nóg, regularnych rysów, pięknych ust. Uszy stanowią niewielki procent naszej fizyczności, ale w naszej głowie to 100 proc. Tak jesteśmy, niestety, zaprogramowani przez społeczeństwo, że widzimy tylko złe rzeczy, zamiast tych dobrych. Bardzo łatwo popaść w depresję, kiedy skupiamy się bardziej na defektach, prawdziwych czy wyimaginowanych, a nie na tych dobrych i pozytywnych, które mamy.
Widać to również w relacjach, kiedy jakiś jeden błąd partnera powoduje, że nie dostrzegamy całej naszej relacji w całości, koncentrując się tylko na tym błędzie. I jesteśmy gotowi wszystko zburzyć, całe nasze wspólne życie, z powodu tego jednego incydentu, wady, problemu. Cała reszta jest już nieważna, zapomniana. To trochę szalone, żeby ciągle wyciągać brudy i błędy zamiast spojrzeć na problemy obiektywnie i rozważnie. Czy nie lepiej uznać błędy i wady swojego partnera za… dodatek i pokochać go w całości. Gdyby byli perfekcyjni, miłość byłaby płytka, bezsensowna. A jeśli spojrzymy na wszystkie niedoskonałości z szerszej perspektywy, to miłość ma większy sens.
Starajmy zatem dostrzegać pełny obraz rzeczy, dzięki czemu nie jest on dłużej negatywny.
Nasz negatywizm powoduje, że wyciągamy brudy z przeszłości i nosimy je wszędzie ze sobą. Kiedy dostaniemy rano burę od szefa, nauczyciela, rodzica (jak zwykle za niewinność) chodzimy cały dzień przygnębieni, przeżuwając całą sytuację na różne strony, a wieczorem opowiadamy o niesprawiedliwości, jaka nas spotkała. Możemy wpaść w depresję, kiedy porzuci nas partner, czy zostaniemy zwolnieni z pracy. Każdy powód zewnętrzny może nas doprowadzić do długotrwałego przygnębienia, stresu, a to z kolei do depresji. Kiedy zerwiemy znajomość pamiętamy złe rzeczy, jak zostaliśmy zranieni, zapominamy o rzeczach fajnych. Lepiej zostawić to, co wydarzyło się w przeszłości, zapomnieć wszystkie błędy i tragedie, po prostu puścić żal, nawet żałobę. Kiedy ktoś bliski odchodzi, dobrze jest pamiętać jego życie, a nie śmierć i chorobę. Dobrze pamiętać piękne historie z nim związane, zamiast nosić ból i cierpienie. Kiedy widzimy nasz negatywizm, nietrudno zrozumieć skąd bierze się depresja. Ludzie przyciągają negatywne rzeczy, negatywne wspomnienia, wady, błędy i kolekcjonują to. Jeśli zebraliśmy dużo tych negatywnych rzeczy, to nasze życie jawi się jako okropne, żałosne, beznadziejne.
Może dlatego nie jestem zwolenniczką pisania pamiętników, bo wiem, co nasza ułomna ludzka pamięć najbardziej eksponuje: tragedie, dramaty, błędy, traumy…. A przecież wszystkie piękne, radosne, szczęśliwe chwile naszego życia z pewnością przeważają nad chwilami gorszymi. Problem w tym, że myślimy, iż wszystkie dobre rzeczy nam się należą, nie doceniamy ich. Zamiast tego doceniamy wszystko, co złe. Tak działa umysł. Możemy to zmienić, jeśli walczymy z depresją. Trzeba zostawić to wszystko, co złe za sobą. A nie kierować się podejściem, że musimy uczyć się na błędach. Bo więcej nas uczą sukcesy niż porażki, gdyż pozwalają w innym świetle spojrzeć na całość i uniknąć depresyjnej pułapki.
To naturalne, że zdarzają się w naszym życiu gorsze momenty. Na taką okoliczność dobrze jest mieć motto „to też przeminie”. Taka postawa niweluje depresję, bo po prostu pozwala jej odejść. Kiedy patrzymy wstecz na doświadczenie, jakie nas spotkało w przeszłości, stwierdzamy, że było i minęło, że daliśmy radę. Dlatego jakieś kolejne smutne momenty możemy potraktować podobnie, one też przeminą i pamiętanie o tym oszczędzi nam dużo bólu.
Nic nie trwa wiecznie, i dobre i złe rzeczy, jakie nam się zdarzają, dlatego podczas dobrych chwil też trzeba mieć tego świadomość. One też przeminą. Kiedy wszystko idzie wspaniale, jesteśmy piękni i młodzi, to warto pamiętać, że to też przeminie. Nie chodzi o negatywne nastawienie, ale o docenienie tego, co mamy, pielęgnowanie, dbanie o to, aby trwało jak najdłużej. Jeśli czegoś nie doceniamy, nie wkładamy żadnego zaangażowania, bo uznajemy, że wszystko nam się należy za darmo, możemy ponieść porażkę.
Kiedy dopada nas przygnębienie czy depresja, warto zastanowić się, jak reagujemy, gdy ktoś nas krytykuje. Najczęściej bierzemy to do siebie. Natomiast kiedy nas chwalą, jest odwrotnie. Pochwała jest odrzucana, filtrowana. Uznajemy, że nam się nie należy. Sama lubię komplementować innych ludzi i widzę, że większość reaguje … wykrętnie. Kiedy powiem koleżance, że ma ładną fryzurę, usłyszę, że przecież jej włosy są cienkie i słabe, i niewiele da się z nimi zrobić. Kiedy powiem, że ma na sobie ładną sukienkę, to usłyszę, że mogłaby być dłuższa (krótsza). Kiedy ktoś nas pochwali, mamy często wrażenie, że nie zasługujemy na tę pochwałę i znajdujemy tysiące powodów, aby komplementu nie przyjąć, zasłaniając się słowami „to nie tylko ja zrobiłam”, „gdyby nie okoliczności, to by się nie udało”, „nie wszystko ode mnie zależało….”.
Każdy tak mówi, kiedy go chwalą. A może następnym razem odpowiedzieć „Dziękuję za miłe słowa. Naprawdę na nie zasłużyłam”.
Kiedy ktoś nam powie, że przyrządzona przez nas potrawa jest najlepsza na świecie, możemy odpowiedzieć: Tak, wiem o tym. Czy to nietaktowne? Czy tak nie wypada mówić? Moja przemiła sąsiadka pochwaliła niedawno sałatkę, którą ją poczęstowałam, więc korzystając z okazji pozwoliłam sobie przyznać: tak, wiem o tym, jest przepyszna.
Odmawiamy przyjmowania pochwał, bo tak zostaliśmy nauczeni. Natomiast krytykę przyjmujemy automatycznie. Okazuje się, że jeśli kogoś chwalimy, musimy to robić co najmniej przez 15 sekund, żeby to do człowieka dotarło. Piętnaście pełnych sekund, zanim jego umysł to w ogóle odbierze. A krytyka? 1 sekunda wystarczy i już mamy reakcję. Z takiej postawy bierze się depresja. Nie odbieramy pochwał, tylko krytykę, ona wchodzi najszybciej. Więc jeśli chcemy zwalczyć depresję, zawsze kiedy ktoś mówi nam komplement, przyjmijmy go natychmiast. Zasługujemy na to. Kiedy odrzucamy pochwałę, wtedy zniechęcamy innych do pochwał, do wzajemnego uznania, do miłości, a zostaje z nami negatywizm, wyszukiwanie błędów, złość, kłótnie. A od tego krok do uznania, że jesteśmy beznadziejni, a życie jest okropne, co oczywiście kończy się depresją.
Zatem depresję leczy się sposobem, w jaki patrzymy na rzeczy. Odbieraniem pozytywnych rzeczy, odbieraniem pochwał, docenianiem zalet, a nie eksponowaniem wad.
Czasami powodem depresji jest to, że oczekujemy od życia zbyt wiele. Cierpimy, bo chcemy tego, czego życie nie może nam dać. Nie wymagajmy i nie pragnijmy zbyt dużo, bo prędzej czy później kończy się to frustracją. Kiedy życie nas rozczarowuje, nie obwiniajmy innych, nie obwiniajmy siebie. Po prostu trzymajmy swoje ambicje w ryzach. Kiedy zaczęłam biegać, miałam nadzieję, że za kilka miesięcy uda mi się osiągnąć poziom gwarantujący wzięcie udziału w jakimś biegu dla amatorów. Biegałam szybko i szybko nadwyrężyłam swoje niemłode ciało, które zniechęciło się do dalszej przygody z bieganiem.
Mottem wielu publikacji jest „możesz wszystko”, musisz marzyć, wizualizować to, co chcesz osiągnąć, bo nie ma rzeczy niemożliwych. To nieprawda. Są rzeczy nieadekwatne do naszych możliwości. Bądźmy wobec siebie szczerzy. Tracimy energię na dążenie do jakiegoś celu, staramy się, ale nie wychodzi. Ogłaszamy więc porażkę. A my tylko przeceniliśmy własne możliwości. Trzeba się z tym pogodzić, że niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć.
Sama lubię pisać, czasami napiszę coś, co uważam za fajne, a czasami za słabe, albo jestem tylko odtwórcza, posiłkując się myślami kogoś innego, ze swojej strony dokonując interpretacji (tak jak teraz). Kiedyś wysłałam jakiś tekst na konkurs. Nie byłam z niego zadowolona, więc nie spodziewałam się wygranej. I bez frustracji przyjęłam informację, że nie załapałam się nawet do dziesiątki nagrodzonych publikacji. Nawet najlepszym pisarzom czy dziennikarzom zdarzają się słabe książki czy artykuły. A wena to jest coś, co nie przychodzi na zawołanie. Dlatego z pokorą przyjmuję fakt, że napiszę coś, z czego nie jestem zadowolona, tylko po to, aby wyrobić swoją normę dwóch wpisów na miesiąc. Sama dostrzegam marność swojego „dzieła”, ale nie piszę dla nagród i pochwał, co nie znaczy, że komplementu nie przyjmę. Piszę, bo lubię pisać i widzę w tym zajęciu sens. Tylko tyle i aż tyle.
Czasem zrobimy coś lepiej, a czasami gorzej, takie jest życie. Dobrze jest zachować równowagę wśród ograniczeń życiowych i nie mieć chorych ambicji i obsesyjnych celów. Człowiek inteligentny wie, na co go stać, co życie może mu przynieść, a na co nie może liczyć. W ten sposób unikamy rozczarowań, porażek i nie wpadamy w depresję wtedy, gdy nasze próby i wysiłki nie przynoszą spodziewanych rezultatów.
Nie trzeba zrobić kariery i mieć na koncie milionów dolarów, aby być szczęśliwym. Nie trzeba mieć partnera, aby osiągnąć szczęście. Nie musimy awansować, bo po co nam więcej odpowiedzialności i stresu? Nie żądajmy zbyt wiele. Nie musimy dostać nagrody za pisanie bloga, ani mieć wielu komentarzy i czytelników, po prostu cieszmy się samym pisaniem. Róbmy to dla własnego szczęścia, a nie dla uznania, czy prestiżu.
Życie nie zostało zaprojektowane tak, żeby było perfekcyjne, zdarzają się momenty rozczarowania, zaakceptujmy to jako część życia, nie pogarszajmy tego, co jest. Nie możemy być zawsze szczęśliwi, będziemy też przygnębieni, ale to nic złego w byciu smutnym czy przygnębionym. Możemy płakać, możemy śmiać się do rozpuku, nie ma trwałego szczęścia na tym świecie. I świadomość tego, to jest paradoksalnie prawdziwa radość, prawdziwe szczęście. Zrozumienie tego to najlepszy sposób na wyjście z depresji.
Zainteresowanych obejrzeniem i wysłuchaniem Ajana Brahma zapraszam na youtuba:

Squid game, czyli o gustach się nie dyskutuje…

Niełatwo mnie zainteresować, zaintrygować, wciągnąć… W niektórych dziedzinach chyba cierpię na anhedonię. Nic na to nie poradzę, że odkładam książkę po kilkunastu stronach, a film wyłączam po pierwszych kadrach. A nie wybieram przypadkowo. Czytam recenzje, pytam przyjaciół, spoglądam też na rankingi popularności. Kiedy nie jestem pewna słuszności swojego wyboru, czytam lub oglądam dalej w przekonaniu, że może jednak coś interesującego w konkretnym „dziele” odkryję.

Ostatnio miałam okazję „zmęczyć” pewną książkę, chciałam dać jej szansę, ale pozostałam rozczarowana do końca. Książka może jest obiektywnie dobra, ale … nie dla mnie. Chodzi o powieść „Szczygieł” autorstwa Donny Tartt. Autorka zdobyła za nią nagrodę Pulitzera, nie wspomnę już, że polecała mi ją osoba, której gust cenię. Na portalu „Lubimy czytać” trafiłam na wysokie noty czytelników i opinie…wspaniała, wielowątkowa, świetna. Nic z tego. Ja nie znalazłam w tej książce nic, co uznałabym za wspaniałe.

Z filmami mam jeszcze gorzej, bo odkąd korzystam z Netflixa wybór jest ogromny, ale rzadkością jest trafienie na …coś interesującego do obejrzenia, nawet dla rozrywki, czego nie uznałabym za stratę czasu. Dlatego chcąc obejrzeć ciekawy film idę w stronę klasyki, włączając TVP Kultura lub Ale kino. Czy mój gust różni się aż tak bardzo od miliona użytkowników? Czy jestem jakąś snobką? Ależ nie, nie….

A najlepszym na to dowodem jest fakt, że obejrzałam niedawno serial południowo-koreański „Squid game”. Podeszłam do tej produkcji jak „kot do jeża”, bo temat wydawał mi się kompletnie … odjechany. Przemoc, krew, okrucieństwo… nie przepadam, ale w tym przypadku w ogóle mnie nie raziły. Doprawdy nie wiem, jak to się stało, że film z pozoru nie dla mnie, utkwił mi głęboko w pamięci i mogę przyznać, że obejrzenie go nie uznałam za stratę czasu. Chodzi chyba o „drugie dno”, które mnie jako osobę zainteresowaną problematyką społeczną, kondycją współczesnego świata i problemem nierówności, skłoniło do refleksji.

Film wzbudził duże kontrowersje, również niepokój pedagogów, w tym ministra Czarnka. Ten film nie jest dla dzieci, właśnie dlatego, że sporo w nim przemocy, która bez otoczki, zrozumiałej (lub nie) dla dorosłych, może być szkodliwa.

„Squid game” to uniwersalna opowieść o nierównościach społecznych osadzona w bardzo realistycznym kontekście Korei Południowej. Zdaję sobie sprawę, że wartość artystyczną serialu można uznać za znikomą, ale to nie ma dla mnie znaczenia. Pomimo z pozoru naiwnej treści opartej na dziecięcych gierkach film wymaga od widza znajomości psychologii i socjologii. Każda z postaci biorących udział w grze, w której stawką jest życie, dokonuje moralnych wyborów, z którymi możemy się skonfrontować.

W każdym razie film nie pozostawia obojętnym … i chyba o to chodzi.

Jak uciekamy od siebie, czyli rozproszenia…

Zabieram się za czytanie, ale nie mogę się skupić. Albo nie jestem w stanie, bo umysł przeskakuje jak szalony na inne tematy albo co chwilę przychodzi jakiś sms, mail, dzwoni telefon, i nawet nie wiem, kiedy odrywam się od książki i włączam … cokolwiek innego. Czasami mam wrażenie, że to się samo dzieje.

Spotkałam kilka dni temu Anetę, dawno nie widzianą znajomą. Po kilku informacjach dotyczących aktualności z naszego życia, pojawiły się tematy … z pierwszych stron portali internetowych. Dowiedziałam się o zakończeniu związku znanej Martyny z niemniej znanym Przemkiem, co akurat mnie samej nietrudno było nie zauważyć, gdyż każdy portal epatował tym wydarzeniem przez kilka dni. Druga kwestia poruszona w rozmowie dotyczyła problemów polskich pływaków, którzy nie zostali dopuszczeni do igrzysk olimpijskich z jakichś powodów.

Pytam Anetę, jaki wpływ te dwie informacje mają na nasze życie…. W zasadzie nie mają, odpowiada, ale …. to przecież straszne, po co oni brali ślub, skoro tak szybko się rozstali, a pływacy to są tak rozgoryczeni tym całym bałaganem, który uniemożliwił im udział w olimpijskich zmaganiach…. Nie umniejszam wagi tych spraw, ale to są ich uczucia, ich życie, nie Twoje – mówię do Anety. A ona nadal uważa, że to sprawy ważne, poza tym trzeba się interesować tym, co aktualnie dzieje się na świecie.

Też racja….

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem…. Sama też nie uciekam od aktualności, a nawet plotek z celebryckiego świata, co nie znaczy, że nie dostrzegam ich miałkości, a to z kolei wcale mnie nie rozgrzesza …. 😉

A może te wszystkie „ważne” informacje powodują, że przestajemy żyć, tylko obserwujemy życie (innych), co zajmuje nam tyle czasu, że na własne życie już go brakuje? Dlaczego się rozpraszamy? Bo nie chce nam się wziąć za rzeczy naprawdę ważne, zwłaszcza te wymagające wysiłku?

Na temat rozproszeń trafiłam na moim ulubionym portalu selfmastery.pl. Dowiedziałam się tam między innymi, jak rozproszenia działają na naszą zdolność skupienia się, uczenia i tworzenia, jak burzą spokój, zabijają kreatywność, satysfakcję z pracy, utrudniają odpoczynek, rozwiązywanie problemów i podejmowanie decyzji i wreszcie jak odwracają uwagę od głębi, tego kim naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że ciągłe rozpraszanie się powoduje, że uczymy się funkcjonować w rozproszony sposób. Za tym idą fizyczne zmiany w mózgu, które powodują, że z czasem jesteśmy jeszcze bardziej skłonni do tego, żeby tym rozproszeniom  ulegać, bo nasz mózg dostosowuje się do tego, co i jak robimy.

Wszystkie ważne rzeczy w naszym życiu wymagają pracy, wysiłku, energii i czasu. A trudno zaangażować się w życie i nie zaniedbywać ważnych spraw, kiedy wsiąkniemy w najprostsze czynności (np. przeglądanie Facebooka czy YouTuba) zapominając o tych wszystkich troskach i trudnych rzeczach, z którymi trzeba sobie radzić. Kiedy jesteśmy „zajęci” problemami małżeńskimi pani Martyny, czy aferą wokół niedoszłych olimpijczyków, wtedy nie zwracamy uwagi na inne rzeczy, ale to nie znaczy, że te rzeczy przestają istnieć. Obejrzenie kolejnego serialu na Netflixie nie sprawi, że znikną nasze problemy zdrowotne czy finansowe, że znajdzie się jakaś partnerka czy jakiś partner, że praca i kariera nabiorą tempa.

Kiedy skupiamy się na bzdetach, umykają nam rzeczy ważne. Wszystko to, od czego tak uparcie odwracamy uwagę i tak nas dopadnie jako brak spełnienia, sensu i poczucie beznadziei. Kiedy odczuwamy pustkę, staramy się ją zapełnić czymkolwiek, patrzeniem w telefon albo oglądaniem serialu, możliwości jest całe mnóstwo, aby nie zostać sam na sam ze sobą. Uciekamy od siebie. Boimy się tego, choć w rzeczywistości bycie sam na sam ze sobą pomaga w wielu rzeczach, z którymi mamy trudność. Pomaga na przykład w regulowaniu emocji, uspokaja, pomaga rozwiązywać problemy, paradoksalnie pomaga też budować lepsze relacje z innymi i podejmować decyzje życiowe. Brakuje nam kontemplacji, a w jej miejsce wchodzi powierzchowność i kompulsja, zgiełk.

Brak czasu spędzonego ze sobą, bez rozproszeń, nie tylko odciął nas od naszych ciał i emocji, ale przede wszystkim od tego cichego głosu wewnętrznego, który daje nam jasne i kategoryczne sygnały, wskazówki. Który mówi – tak albo nie. Coraz częściej mamy kłopot z wsłuchaniem się w ten głos i to nie jest nic dziwnego, bo głośniejsza jest muzyka, wiadomości w tv, czy kolejny serial. A jak jest nam źle, to piszemy smsa do koleżanki z pytaniem – co mam robić ze swoim życiem? A zdarza się, że takie pytania rzucamy w internetową przestrzeń, z nadzieją, że wujek Google zna na nie odpowiedź. 😉

Zainteresowanych tematem rozproszeń zachęcam do odwiedzenia strony selfmastry.pl

Jedz, módl się i kochaj… czyli emocje na talerzu

Książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” czytałam raz i to dawno temu, a film o tym samym tytule od czasu do czasu przypomina telewizja. Ostatnio postanowiłam doczekać do momentu, aż pojawi się mój ulubiony aktor Javier Bardem. Bo i książka, i film to taka lekka i przyjemna rozrywka, co nie znaczy, że nie skłania do myślenia…. Za każdym razem na coś innego zwracam uwagę (co chyba świadczy o tym, że treść nie jest taka naiwna jak się z pozoru wydaje). Tym razem zaintrygowała mnie apoteoza … jedzenia. Pomyślałam, że w zasadzie z tych trzech rzeczy wymienionych w tytule pozostała mi tylko ta pierwsza 😉

Co do modlenia się, to jest jeszcze szansa, że w wieku mocno starszym coś się we mnie przełamie i zacznę odmawiać jakieś litanie. Nie mam nic przeciwko modleniu się, ale sama tego nie potrafię. Nota bene modlitwa w rozumieniu autorki książki to też nie są jakieś powtarzane formułki, raczej … medytacja, którą ćwiczę, lubię i cenię, chociaż jeszcze nie potrafię tego robić tak dobrze, jakbym chciała.

O kochaniu nie będę pisać, bo to sfera, którą na blogu rzadko poruszam i jak nietrudno się domyślić, nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów.

Wracając do jedzenia, to patrząc na biesiadowanie i oglądając spożywane potrawy, których nie można zaliczyć do dietetycznych, pomyślałam, że sama też jeść i gotować lubię, ale skutki tego uwielbienia odczuwam nie tylko w nieco większym ostatnio rozmiarze garderoby, ale też w wynikach cyklicznych badań poziomu cholesterolu zleconych mi przez lekarza. Być może gdybym była Julią Roberts to miłość do jedzenia nie miałaby dla mnie skutków ubocznych, ale nią nie jestem…. Poza tym mam jedną cechę, która w kontekście jedzenia nie jest zbyt dobra, czyli ambiwalentne podejście do jedzenia, w którym uczucie przyjemności łączy się z poczuciem winy. Zauważam, że coraz częściej jem, aby poczuć się lepiej… a nie dlatego, że jestem głodna. Okazuje się bowiem, że za tą biologiczną potrzebą zaspokojenia głodu kryje się często cała masa znaczeń, które wpływają na nasze życie. Ta relacja nierzadko bywa bardzo skomplikowana. I o tym traktuje ciekawa książka pt. „Emocje na talerzu. Jak odbudować zdrową relację z jedzeniem” autorstwa Elżbiety Lange, której fragmenty pozwolę sobie w tym wpisie wykorzystać.

Są ludzie, dla których jedzenie jest naturalną funkcją organizmu, jak oddychanie. Takie osoby jedzą po prostu, żeby żyć.  Ich relację z jedzeniem można scharakteryzować jako neutralną. Znam takich ludzi, ale nie jest to jakaś liczna grupa.

Wielu z nas znaczną część swojego życia spędza na myśleniu o pożywieniu i na pochłanianiu go. Napełnianie żołądka i utrzymywanie poczucia nasycenia staje się integralną częścią naszego życia z różnych powodów. Często pozwala zapanować nad uczuciami i potrzebami. Jedzenie może zmieniać nasz stan emocjonalny, ponieważ pokarm jest źródłem przyjemności. Po dobrym posiłku czy zjedzeniu czegoś słodkiego zwiększa się poczucie szczęścia. Dlatego ciągnie nas do cukru i tłuszczu, zamiast do jedzenia regularnych podstawowych posiłków.

Powodem do sięgania po jedzenie może być również nuda i brak urozmaicenia w życiu codziennym. W chwilach znudzenia czy zmęczenia jedzenie może być środkiem przywracającym wewnętrzną równowagę. Ponieważ sam akt przyrządzania i spożywania pokarmu jest działaniem, przez to staje się świetnym wypełnieniem wewnętrznej pustki, nudy i braku przyjemnych akcentów w życiu. Dobrze jest „podkręcić” nudny dzień dobrym jedzeniem. Dzięki temu odwracamy uwagę od nieprzyjemnych doznań i braku kontaktu ze sobą, które dają o sobie znać właśnie podczas znudzenia. Czy mamy wtedy odwagę wsłuchać się w siebie i swoje emocje? Czego one naprawdę pragną?

Nadmierna koncentracja na jedzeniu może być również formą maskowania problemów życiowych. Wtedy to jedzenie, a nie rzeczywistość, staje się źródłem stresu. Problem żywieniowy jest tylko objawem tak naprawdę zupełnie innego cierpienia. Ale z jakiegoś powodu łatwiej jest zajmować się jedzeniem, niż dokonać zmiany w swoim życiu i odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Być może odwracamy wzrok od nieudanego związku, przytłaczających problemów, braku sukcesów, wewnętrznych konfliktów, przeszłości, braku pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa, straty kogoś bliskiego, nieudanych relacji, niesatysfakcjonującej pracy, niskiego poczucia własnej wartości, traumy. Pamiętajmy, że porażka pochłania tyle samo energii, co dokonanie zmiany.

Jeśli myślimy o jedzeniu, a świat kręci się wokół talerza, kalorii, zakupów, to teraz pomyślmy, o czym myśleć nie chcemy. I jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy przestali się tym zajmować. Jedzenie nie pozwala nam przeżyć go w pełni.

Bardzo często używamy jedzenia do tłumienia złości. Z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że sam akt jedzenia jest bardzo agresywny. Fizycznie musimy zębami zmiażdżyć pokarm. W naszej szczęce kumuluje się bardzo dużo stresu. Dlatego lubimy chrupać i podjadać. Rozgryzanie działa kojąco na spiętą głowę. Wzmożona aktywność żuchwy, która pomaga nam rozdrobnić pokarm, powoduje rozluźnienie najbardziej zaciśniętych mięśni. Chrupanie relaksuje i uspokaja. Używamy jedzenia do tłumienia złości, ponieważ uważamy to uczucie za coś złego. Bardzo często decydują o tym nasze doświadczenia z dzieciństwa. Być może gdzieś głęboko w środku nadal jesteśmy małym przestraszonym dzieckiem, które doświadczało agresji lub było jej świadkiem. Mały człowiek nie potrafi krytycznie odnieść się do sytuacji, dlatego podejmuje niedobre dla siebie decyzje. Być może twoją było postanowienie, że nigdy nie będziesz się złościć. Dlatego teraz unikasz konfliktów i wycofujesz się, zamiast odważnie wyrazić niezadowolenie. Nie jesteś świadomy, że nadal reagujesz z poziomu tego małego, przestraszonego dziecka, mimo że już dawno stałeś się dorosły. Prawdopodobnie, żeby zyskać akceptację, musiałeś zawsze być grzecznym dzieckiem, więc teraz zamiast stawić czoło sytuacji, uśmiechasz się miło, a potem wieczorem nie możesz przestać jeść.

Nadmierna potrzeba jedzenia może również tłumić silny lęk przed bliskością, który jest następstwem pewnych doświadczeń życiowych. Jeśli natura wyposażyła nas w dużą wrażliwość smakową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w trudnych sytuacjach będziemy szukać pocieszenia w jedzeniu. Po latach trudno jest już uzmysłowić sobie, jaka rzeczywista potrzeba lub lęk tkwi w niepohamowanym jedzeniu. Relacja z jedzeniem często obnaża nasze wewnętrzne konflikty między przyjemnością a poczuciem winy, między pragnieniem a odmową jedzenia. Może być również sposobem manifestacji samokontroli, a także rozładowywać napięcie seksualne. Źródło tych konfliktów najczęściej tkwi w niezaspokojonej potrzebie i w sprzeczności przekonań, które w nas są. Możemy się kierować dwoma zupełnie różnymi przekonaniami. Jakaś część nas lubi słodycze, a inna wie, że nie warto ich jeść. Jedząc słodycze, możemy mieć przyjemność, a odmawiając ich sobie – szczupłą sylwetkę. Ten wewnętrzny konflikt budzi w nas masę wątpliwości, kiedy chcemy na przykład zjeść kawałek ciasta.

Jedzenie lub niejedzenie może również stanowić sposób na zdobycie kontroli, której brakuje nam w codziennym życiu. Wiele osób zamiast skupić się na odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w swoim życiu zaczyna kontrolować jedzenie. Z czasem staje się ono jedyną sferą, na którą, w ich mniemaniu, mają wpływ. Błędne koło między całkowitą kontrolą a jej utratą może trwać latami. Dlatego u osób cierpiących na zaburzenia odżywiania, takie jak anoreksja bądź bulimia, kontrola prowadzi do reżimu dietetycznego, natomiast w przypadku otyłości czy kompulsywnego objadania się jest to próba zdobycia kontroli, która często kończy się porażką i kolejnym postanowieniem.

Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, wystarczy popatrzeć na to, co i jak jemy. Może spożywamy wytworny posiłek przy stole nakrytym pięknym obrusem? A może jemy w zaśmieconym samochodzie, pełnym papierków, słomek i okruchów? Może jemy w biegu jak automat albo zdarza się nam spontaniczne obżarstwo przy kuchennym zlewie? A może w ogóle nie zawracamy sobie głowy jedzeniem i wrzucamy do żołądka co popadnie?

Warto przyjrzeć się bliżej naszej relacji z jedzeniem, bo w niej możemy zobaczyć nasz stosunek do samych siebie. Na ile się kochamy i szanujemy, dbamy o swoje ciała i zdrowie. Czy dostarczamy naszemu organizmowi odpowiedniego paliwa, czyli odżywczych składników. Bo jeśli nie potrafimy o siebie zadbać na podstawowym poziomie, to jak będziemy realizować nasze wyższe potrzeby? Idąc za popularną radą, powinno się jeść, by żyć, a nie żyć, by jeść.

Należy uczciwie się zastanowić, jaką rolę w naszym życiu pełni pokarm, do czego używamy jedzenia i czego zobaczyć nie chcemy. Jeżeli jemy emocjonalnie, spróbujmy choć przez chwilę tego nie robić i odważmy się zobaczyć, co z tego wyniknie. Przy odrobinie wysiłku z zamętu wyłoni się nasze prawdziwe życie. Wszystko, co było stłumione, automatycznie wypłynie na powierzchnię.

Żeby być dobrym, trzeba też umieć być złym…

Idąc chodnikiem zdarza mi się wpaść na kogoś, choć próbuję go wyminąć, ja w prawo i on w prawo, a potem on w lewo i ja w lewo, i właściwie już nie da się uniknąć zderzenia… i kto przeprasza? Ja. Dlaczego? Bo jestem z natury miła i uprzejma.

Można być miłym, dobrym, uczynnym, empatycznym, wyrozumiałym, współczującym… Ale w innych okolicznościach można być złym, wściekłym, a nawet agresywnym. Bo życie stawia przed nami różne wyzwania, a nasza dobroć też ma swoje granice. Może warto czasami pokazać pazury, powarczeć… Nadmierna dobroć wobec innym, kończy się tym, że stajemy się niewidzialni, nikt się z nami nie liczy, po prostu przestajemy istnieć. Na temat bycia przesadnie miłym i konsekwencji takiej postawy natrafiłam na stronie selfmastery.pl i przyznam, że odnalazłam w nim wiele elementów, które są mi znane z autopsji.

Staramy się być mili, łagodzimy objawy złości u innych, bo chcemy żeby było fajnie i miło. Ustępujemy, zgadzamy się na wszystko i dbamy o wszystkich, oprócz siebie. Siebie stawiamy na szarym końcu. Dlaczego tłumimy wyrażanie swoich potrzeb, choć przecież je mamy. Kłamiemy i nikt nie wie, czego my sami chcemy. Zakładamy maskę, a w środku cierpimy, bo nie dajemy sobie przyzwolenia na pokazanie prawdziwej twarzy. A jak już czasem wybuchniemy, to dla otoczenia szok, a dla nas poczucie winy, bo to do nas nie pasuje.

Sztuką jest zachowanie równowagi, od bycia przesadnie uległym do wpadania we wściekłość.

Może nam się wydawać, że to straszne być niemiłym, obojętnym, niepomocnym, ale równie straszne jest bycie wykorzystywanym, słabym człowiekiem, tracącym siebie po kawałku. Trzeba zaakceptować swoją ciemniejszą stronę i zacząć z niej korzystać, a więc nauczyć się mówić „nie”. Spróbujmy być mili lub niemili, w zależności od okoliczności. Dajmy sobie wybór. Kiedy uchodzimy za dobrego i miłego człowieka, to cieszymy się sympatią otoczenia. Jednak płacimy za to wysoką cenę, bo stajemy się niewidzialni, a nasze poczucie wartości oscyluje wokół zera. Może lepiej zrezygnować z tych iluzorycznych korzyści, jakie daje bycie zawsze miłym. Trzeba czasem pokazać pazury i zęby, nie czekając na wybuch, który każdemu przesadnie miłemu człowiekowi może się zdarzyć.

Warto zacząć upominać się o to, czego chcemy i przestać czerpać zadowolenie z tego, że jesteśmy zawsze łatwi we współpracy, nie mamy żadnych uwag i nie wyrażamy swoich potrzeb. Dużo miłych osób myśli, że sprzeciw i zdecydowanie będą mieć negatywne konsekwencje, że można być albo miłym albo złym, nic pomiędzy. Problem w tym, że dobrze rozumianym przeciwieństwem bycia miłym wcale nie jest bycie złym tylko bycie równorzędnym i asertywnym. Mili walczą z agresywną częścią siebie zamiast ją wykorzystywać, nie chcą być zagrożeniem dla innych, dbają o to, żeby nikt nie zobaczył ich ciemniejszej strony i nie dowiedział się, że ona w ogóle istnieje, sami też nie chcą jej widzieć. Ale często właśnie tutaj tkwi siła do powiedzenia „nie”.

Chodzi o możliwość mówienia „tak”, kiedy chcemy powiedzieć tak i „nie” kiedy chcemy powiedzieć nie. Do tego potrzebujemy tej mniej zgodnej części siebie w swoim charakterze. Nie chodzi o atak na kogoś, ale o odwagę i zdolność do powiedzenia prawdy na temat tego, co czujemy w danej chwili, o zdolność do powiedzenia „nie” w odpowiednim momencie, zamiast tego całego udawania i okłamywania siebie i innych. Do tego tej ciemnej strony potrzebujemy.

Przeciwieństwem bycia przesadnie miłym nie jest wcale agresja, tylko asertywność, moc bycia tym, kim jesteśmy. Jeśli nie boimy się mówić o tym, czego chcemy to zwiększamy swoje szanse na to, żeby to dostać. Bycie przesadnie współczującym, zgodnym powoduje, że ustępujemy, a potem czujemy się fatalnie. Żeby tak nie było potrzebujemy dostępu do pełnego spektrum zachowań. A więc – bycie uprzejmym i odnoszenie się z szacunkiem do ludzi – tak, bycie popychadłem, zgadzanie się na wszystko wbrew sobie i niekończące się próby zadowalania innych – nie.

To ma bardzo praktyczne zastosowanie. Jeżeli na przykład zamierzamy starać się o awans i podwyżkę, to zamiast być miłym, trzeba się przygotować. Wiedzieć dokładnie, dlaczego właśnie my zasługujemy na awans, móc to uzasadnić i być gotowym, że jeśli nasze oczekiwania nie zostaną spełnione, będziemy musieli tego poszukać w innym miejscu. Jeśli tego nie zrobimy, to czeka nas tkwienie w tym samym miejscu do emerytury, za te same pieniądze i na tym samym stanowisku.

W tym miejscu przychodzi mi na myśl moja 30-letnia koleżanka, która robi zawodowo coś, co jej się nie podoba, ale praca jest w miarę spokojna. Natomiast chciałaby robić coś innego, co oznacza zmianę miejsca pracy (w ramach tej samej firmy), być może na bardziej stresującą, ale też bardziej inspirującą i kreatywną. I stanęła przed dylematem, czy lepiej rzucić się na nową, pociągającą dziedzinę, czy zostać w znanych, ciepłych koleinach zawodowych? Zmiana to niewiadoma, może żałować, ale może uznać to z perspektywy czasu za świetny wybór. Problem w tym, że ona jest miła i poproszona przez szefa swojego działu, aby przemyślała sprawę i została na dotychczasowym stanowisku, bo … jak my sobie bez Ciebie poradzimy, trzeba będzie rozdzielić obowiązki na pozostałych członków zespołu, a to wzbudzi duże niezadowolenie, etc., zaczęła się łamać. I tak szef zagrał na jej poczuciu winy, które zakiełkowało i powoli wydaje owoce, bo początkowo stanowcza zaczęła mieć wątpliwości i już nie wie, czy odejść czy nie.

Wiele osób ma takie wrażenie, że kiedy są mili to są też dobrzy. Ale bycie miłym to wcale nie to samo, co bycie dobrym. Często jest odwrotnie. Próba unikania konfliktów za wszelką cenę, powoduje że nie przeciwstawiamy się nawet wtedy, kiedy trzeba się przeciwstawić.

Wyobraźmy sobie, że nasz przyjaciel stał się narkomanem. Każdy grosz przeznacza na prochy. Jest z nim coraz gorzej. Przychodzi do nas pożyczyć pieniądze, bo wie, że jesteśmy dobrzy, mili i uczynni. Co wtedy robimy? Wiemy, że te pieniądze pójdą na narkotyki, ale on tłumaczy, że to… na jedzenie, bo od dwóch dni nic nie miał w ustach, albo na wyjazd nad morze, bo chce zerwać z nałogiem i potrzebuje uciec. Z jednej strony chcemy mu wierzyć, poza tym jesteśmy przecież przyjaciółmi, jak można odmówić przyjacielowi pożyczki. A co jak mu nie pożyczymy? Wkurzy się na nas, nakrzyczy, pójdzie do kogoś innego, albo ukradnie gdzieś pieniądze i narobi sobie kłopotów. No i pożyczamy te pieniądze, przyjaciel dziękuje, a my nadal mamy wątpliwości, czy zrobiliśmy dobrze. Bo bycie dobrym oznacza czasem postawienie się, szczerość i gotowość do wspierania przyjaciela, a nie jego nałogu.

Znam wiele historii kobiet, które „pomagały” mężom popadać w coraz większe uzależnienie, albo znosiły jego agresję słowną lub fizyczną, właśnie dlatego, że były miłe, dobre i bały się konfrontacji. A tego nie da się uniknąć, jeśli nasze życie ma być autentyczne i chcemy być dobrym człowiekiem. Wiele kobiet zostawało z takim mężem do końca, bo wydawało im się, że tak będzie dobrze, że przecież dobra żona nie może opuścić męża w potrzebie. A te kobiety, którym na skraju wytrzymałości udawało się wyrwać z piekła, miały poczucie winy podsycane przez rodzinę, ale paradoksalnie tylko taka postawa dawała szansę na zmianę.

Znam historię kobiety, która spędziła z alkoholikiem 10 lat, bo była – w swoim przekonaniu – dobra. Kiedy w końcu odeszła, szybko pojawiła się następna „dobra”, tym razem cierpliwości wystarczyło na 5 lat. Kolejnym razem trafił na jakąś „niedobrą”, jak on krzyczał, ona też krzyczała, awantury słychać było w całym bloku. Te „dobre” odchodziły same, a ta „zła” wyrzuciła pana z mieszkania, a on wrócił potulny i przepraszający, bo widział, że z tej kategorii zawodnikiem nie da się tak pogrywać jak z poprzedniczkami. W końcu miał do wyboru, albo leczenie i powrót do małżeńskiego łoża, albo dalsze picie i wypad pod most.

Żeby móc być dobrym trzeba być też zdolnym do walki, do złego, do postawienia się. W przeciwnym razie stajemy się ofiarą tych, którzy nie mają takich dylematów. Uczymy się walczyć po to, żeby nie musieć walczyć, ale kiedy trzeba umiemy się obronić. To od razu zniechęca drugą stronę do walki jak widzi, że podwijamy rękawy. Kiedy umiemy powiedzieć „nie” i  stawiać granice – to powoduje, że często potem nawet nie musimy walczyć. Wystarczy warknąć i zaszczekać, nie trzeba gryźć. Cały świat cierpi na tym, że mili ludzie nie są w stanie powiedzieć „nie” i przeciwstawić się. Jeżeli jesteśmy przesadnie mili przyczyniamy się do tego, że prawdziwi drapieżnicy rosną w siłę i sami też na tym cierpimy.

Zacznijmy od drobiazgów, np. od mówienia prawdy w chwilach, kiedy coś czujemy. Nie mam ochoty pójść do koleżanki na imieniny, bo boli mnie głowa, a poprzednią noc słabo spałam, to nie udaję, że chcę i potem męczę się cały wieczór, bez humoru. Mówię prawdę i nie boję się niezadowolenia, jakie to może wywołać. Z czasem jest coraz łatwiej. Nauczmy się mówić takie rzeczy w taki sposób, który nie jest agresywny ani nie jest przepraszający – jest uprzejmy, ale bezpośredni. Dobra osoba nie musi być miła – warto to po raz kolejny powtórzyć. Dobrze rozwinięty człowiek ma dostęp do swojej agresji i panuje nad nią, ale nie powstrzymując się na siłę i zgadzając na wszystko  Raczej wyraża swoje potrzeby, szczerą chęć albo niechęć do zrobienia czegoś i nie przejmuje się tak bardzo tym, czy się to komuś spodoba czy nie.

Może więc uznać, że agresywna część jest w nas i otworzyć się na nią, nawet jeśli to nie będzie przyjemne i przestać za wszystko przepraszać, nawet za to jak ktoś na nas wpadnie na chodniku. Komunikujmy się krótko i zwięźle, ale kulturalnie i z szacunkiem. Mówmy to, co chcemy powiedzieć,  bezpośrednio. Wyrażanie się jasno i wprost to nie to samo, co nieuprzejmość czy chamstwo. Stawajmy w swojej obronie i przestańmy być tacy cholernie mili. 😉

* * *

Zainteresowanych tematem radzenia sobie z problemem „bycia przesadnie miłym” zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której obszerne fragmenty wykorzystałam przy tworzeniu tego wpisu.