Archiwum kategorii: Inspiracje

Żeby być dobrym, trzeba też umieć być złym…

Idąc chodnikiem zdarza mi się wpaść na kogoś, choć próbuję go wyminąć, ja w prawo i on w prawo, a potem on w lewo i ja w lewo, i właściwie już nie da się uniknąć zderzenia… i kto przeprasza? Ja. Dlaczego? Bo jestem z natury miła i uprzejma.

Można być miłym, dobrym, uczynnym, empatycznym, wyrozumiałym, współczującym… Ale w innych okolicznościach można być złym, wściekłym, a nawet agresywnym. Bo życie stawia przed nami różne wyzwania, a nasza dobroć też ma swoje granice. Może warto czasami pokazać pazury, powarczeć… Nadmierna dobroć wobec innym, kończy się tym, że stajemy się niewidzialni, nikt się z nami nie liczy, po prostu przestajemy istnieć. Na temat bycia przesadnie miłym i konsekwencji takiej postawy natrafiłam na stronie selfmastery.pl i przyznam, że odnalazłam w nim wiele elementów, które są mi znane z autopsji.

Staramy się być mili, łagodzimy objawy złości u innych, bo chcemy żeby było fajnie i miło. Ustępujemy, zgadzamy się na wszystko i dbamy o wszystkich, oprócz siebie. Siebie stawiamy na szarym końcu. Dlaczego tłumimy wyrażanie swoich potrzeb, choć przecież je mamy. Kłamiemy i nikt nie wie, czego my sami chcemy. Zakładamy maskę, a w środku cierpimy, bo nie dajemy sobie przyzwolenia na pokazanie prawdziwej twarzy. A jak już czasem wybuchniemy, to dla otoczenia szok, a dla nas poczucie winy, bo to do nas nie pasuje.

Sztuką jest zachowanie równowagi, od bycia przesadnie uległym do wpadania we wściekłość.

Może nam się wydawać, że to straszne być niemiłym, obojętnym, niepomocnym, ale równie straszne jest bycie wykorzystywanym, słabym człowiekiem, tracącym siebie po kawałku. Trzeba zaakceptować swoją ciemniejszą stronę i zacząć z niej korzystać, a więc nauczyć się mówić „nie”. Spróbujmy być mili lub niemili, w zależności od okoliczności. Dajmy sobie wybór. Kiedy uchodzimy za dobrego i miłego człowieka, to cieszymy się sympatią otoczenia. Jednak płacimy za to wysoką cenę, bo stajemy się niewidzialni, a nasze poczucie wartości oscyluje wokół zera. Może lepiej zrezygnować z tych iluzorycznych korzyści, jakie daje bycie zawsze miłym. Trzeba czasem pokazać pazury i zęby, nie czekając na wybuch, który każdemu przesadnie miłemu człowiekowi może się zdarzyć.

Warto zacząć upominać się o to, czego chcemy i przestać czerpać zadowolenie z tego, że jesteśmy zawsze łatwi we współpracy, nie mamy żadnych uwag i nie wyrażamy swoich potrzeb. Dużo miłych osób myśli, że sprzeciw i zdecydowanie będą mieć negatywne konsekwencje, że można być albo miłym albo złym, nic pomiędzy. Problem w tym, że dobrze rozumianym przeciwieństwem bycia miłym wcale nie jest bycie złym tylko bycie równorzędnym i asertywnym. Mili walczą z agresywną częścią siebie zamiast ją wykorzystywać, nie chcą być zagrożeniem dla innych, dbają o to, żeby nikt nie zobaczył ich ciemniejszej strony i nie dowiedział się, że ona w ogóle istnieje, sami też nie chcą jej widzieć. Ale często właśnie tutaj tkwi siła do powiedzenia „nie”.

Chodzi o możliwość mówienia „tak”, kiedy chcemy powiedzieć tak i „nie” kiedy chcemy powiedzieć nie. Do tego potrzebujemy tej mniej zgodnej części siebie w swoim charakterze. Nie chodzi o atak na kogoś, ale o odwagę i zdolność do powiedzenia prawdy na temat tego, co czujemy w danej chwili, o zdolność do powiedzenia „nie” w odpowiednim momencie, zamiast tego całego udawania i okłamywania siebie i innych. Do tego tej ciemnej strony potrzebujemy.

Przeciwieństwem bycia przesadnie miłym nie jest wcale agresja, tylko asertywność, moc bycia tym, kim jesteśmy. Jeśli nie boimy się mówić o tym, czego chcemy to zwiększamy swoje szanse na to, żeby to dostać. Bycie przesadnie współczującym, zgodnym powoduje, że ustępujemy, a potem czujemy się fatalnie. Żeby tak nie było potrzebujemy dostępu do pełnego spektrum zachowań. A więc – bycie uprzejmym i odnoszenie się z szacunkiem do ludzi – tak, bycie popychadłem, zgadzanie się na wszystko wbrew sobie i niekończące się próby zadowalania innych – nie.

To ma bardzo praktyczne zastosowanie. Jeżeli na przykład zamierzamy starać się o awans i podwyżkę, to zamiast być miłym, trzeba się przygotować. Wiedzieć dokładnie, dlaczego właśnie my zasługujemy na awans, móc to uzasadnić i być gotowym, że jeśli nasze oczekiwania nie zostaną spełnione, będziemy musieli tego poszukać w innym miejscu. Jeśli tego nie zrobimy, to czeka nas tkwienie w tym samym miejscu do emerytury, za te same pieniądze i na tym samym stanowisku.

W tym miejscu przychodzi mi na myśl moja 30-letnia koleżanka, która robi zawodowo coś, co jej się nie podoba, ale praca jest w miarę spokojna. Natomiast chciałaby robić coś innego, co oznacza zmianę miejsca pracy (w ramach tej samej firmy), być może na bardziej stresującą, ale też bardziej inspirującą i kreatywną. I stanęła przed dylematem, czy lepiej rzucić się na nową, pociągającą dziedzinę, czy zostać w znanych, ciepłych koleinach zawodowych? Zmiana to niewiadoma, może żałować, ale może uznać to z perspektywy czasu za świetny wybór. Problem w tym, że ona jest miła i poproszona przez szefa swojego działu, aby przemyślała sprawę i została na dotychczasowym stanowisku, bo … jak my sobie bez Ciebie poradzimy, trzeba będzie rozdzielić obowiązki na pozostałych członków zespołu, a to wzbudzi duże niezadowolenie, etc., zaczęła się łamać. I tak szef zagrał na jej poczuciu winy, które zakiełkowało i powoli wydaje owoce, bo początkowo stanowcza zaczęła mieć wątpliwości i już nie wie, czy odejść czy nie.

Wiele osób ma takie wrażenie, że kiedy są mili to są też dobrzy. Ale bycie miłym to wcale nie to samo, co bycie dobrym. Często jest odwrotnie. Próba unikania konfliktów za wszelką cenę, powoduje że nie przeciwstawiamy się nawet wtedy, kiedy trzeba się przeciwstawić.

Wyobraźmy sobie, że nasz przyjaciel stał się narkomanem. Każdy grosz przeznacza na prochy. Jest z nim coraz gorzej. Przychodzi do nas pożyczyć pieniądze, bo wie, że jesteśmy dobrzy, mili i uczynni. Co wtedy robimy? Wiemy, że te pieniądze pójdą na narkotyki, ale on tłumaczy, że to… na jedzenie, bo od dwóch dni nic nie miał w ustach, albo na wyjazd nad morze, bo chce zerwać z nałogiem i potrzebuje uciec. Z jednej strony chcemy mu wierzyć, poza tym jesteśmy przecież przyjaciółmi, jak można odmówić przyjacielowi pożyczki. A co jak mu nie pożyczymy? Wkurzy się na nas, nakrzyczy, pójdzie do kogoś innego, albo ukradnie gdzieś pieniądze i narobi sobie kłopotów. No i pożyczamy te pieniądze, przyjaciel dziękuje, a my nadal mamy wątpliwości, czy zrobiliśmy dobrze. Bo bycie dobrym oznacza czasem postawienie się, szczerość i gotowość do wspierania przyjaciela, a nie jego nałogu.

Znam wiele historii kobiet, które „pomagały” mężom popadać w coraz większe uzależnienie, albo znosiły jego agresję słowną lub fizyczną, właśnie dlatego, że były miłe, dobre i bały się konfrontacji. A tego nie da się uniknąć, jeśli nasze życie ma być autentyczne i chcemy być dobrym człowiekiem. Wiele kobiet zostawało z takim mężem do końca, bo wydawało im się, że tak będzie dobrze, że przecież dobra żona nie może opuścić męża w potrzebie. A te kobiety, którym na skraju wytrzymałości udawało się wyrwać z piekła, miały poczucie winy podsycane przez rodzinę, ale paradoksalnie tylko taka postawa dawała szansę na zmianę.

Znam historię kobiety, która spędziła z alkoholikiem 10 lat, bo była – w swoim przekonaniu – dobra. Kiedy w końcu odeszła, szybko pojawiła się następna „dobra”, tym razem cierpliwości wystarczyło na 5 lat. Kolejnym razem trafił na jakąś „niedobrą”, jak on krzyczał, ona też krzyczała, awantury słychać było w całym bloku. Te „dobre” odchodziły same, a ta „zła” wyrzuciła pana z mieszkania, a on wrócił potulny i przepraszający, bo widział, że z tej kategorii zawodnikiem nie da się tak pogrywać jak z poprzedniczkami. W końcu miał do wyboru, albo leczenie i powrót do małżeńskiego łoża, albo dalsze picie i wypad pod most.

Żeby móc być dobrym trzeba być też zdolnym do walki, do złego, do postawienia się. W przeciwnym razie stajemy się ofiarą tych, którzy nie mają takich dylematów. Uczymy się walczyć po to, żeby nie musieć walczyć, ale kiedy trzeba umiemy się obronić. To od razu zniechęca drugą stronę do walki jak widzi, że podwijamy rękawy. Kiedy umiemy powiedzieć „nie” i  stawiać granice – to powoduje, że często potem nawet nie musimy walczyć. Wystarczy warknąć i zaszczekać, nie trzeba gryźć. Cały świat cierpi na tym, że mili ludzie nie są w stanie powiedzieć „nie” i przeciwstawić się. Jeżeli jesteśmy przesadnie mili przyczyniamy się do tego, że prawdziwi drapieżnicy rosną w siłę i sami też na tym cierpimy.

Zacznijmy od drobiazgów, np. od mówienia prawdy w chwilach, kiedy coś czujemy. Nie mam ochoty pójść do koleżanki na imieniny, bo boli mnie głowa, a poprzednią noc słabo spałam, to nie udaję, że chcę i potem męczę się cały wieczór, bez humoru. Mówię prawdę i nie boję się niezadowolenia, jakie to może wywołać. Z czasem jest coraz łatwiej. Nauczmy się mówić takie rzeczy w taki sposób, który nie jest agresywny ani nie jest przepraszający – jest uprzejmy, ale bezpośredni. Dobra osoba nie musi być miła – warto to po raz kolejny powtórzyć. Dobrze rozwinięty człowiek ma dostęp do swojej agresji i panuje nad nią, ale nie powstrzymując się na siłę i zgadzając na wszystko  Raczej wyraża swoje potrzeby, szczerą chęć albo niechęć do zrobienia czegoś i nie przejmuje się tak bardzo tym, czy się to komuś spodoba czy nie.

Może więc uznać, że agresywna część jest w nas i otworzyć się na nią, nawet jeśli to nie będzie przyjemne i przestać za wszystko przepraszać, nawet za to jak ktoś na nas wpadnie na chodniku. Komunikujmy się krótko i zwięźle, ale kulturalnie i z szacunkiem. Mówmy to, co chcemy powiedzieć,  bezpośrednio. Wyrażanie się jasno i wprost to nie to samo, co nieuprzejmość czy chamstwo. Stawajmy w swojej obronie i przestańmy być tacy cholernie mili. 😉

* * *

Zainteresowanych tematem radzenia sobie z problemem „bycia przesadnie miłym” zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której obszerne fragmenty wykorzystałam przy tworzeniu tego wpisu.

W poszukiwaniu drobnych przyjemności, czyli jak pokonać anhedonię

Czy Ty przypadkiem nie cierpisz na anhedonię? – zapytała mnie koleżanka któregoś dnia, kiedy znów zaczęłam narzekać na brak interesujących lektur, porywających filmów i w ogóle niemoc odczuwania pozytywnych wrażeń przy różnych okazjach. Oniemiałam, bo słowo anhedonia było mi kompletnie obce.

Poczytałam co nieco na ten temat i dowiedziałam się ciekawych rzeczy, które dały mi do myślenia.

Anhedonia oznacza, że utraciło się umiejętność cieszenia się z małych rzeczy i odczuwania radości. Dotyka ona w szczególności ludzi zapracowanych, żyjących w stresie, przeciążonych ilością bodźców i informacji. Sama nie zaliczyłabym się do kategorii mocno zapracowanych, liczba stresów też u mnie raczej przeciętna. Poza tym jakieś „małe radości” przecież miewam…

Z wielką przyjemnością obejrzałam ostatnio po raz trzeci czy piąty kilka filmów. Uwielbiam karmić wiewiórki w pobliskim parku, w ogóle lubię tam spacerować, a czasem biegać. Moje oczy cieszą roślinki i te w domu, i te na balkonie, ale też wszystkie wokół … Lubię stworzenia duże i małe, może kiedyś się na jakieś zdecyduję, jak już będę na emeryturze. Kocham książki, choć ostatnio nic ciekawego mnie nie poruszyło, ale na takie sytuacje zawsze jest klasyka. Lubię sobie dogadzać różnościami kulinarnymi, może nieszczególnie wyszukanymi, ale mam kilka ulubionych potraw, które pałaszuję z niekłamaną radością…

A więc chyba nie cierpię na anhedonię, a jeśli już to po prostu czasami jakieś jej objawy mnie dotykają. Jednak warto zachować czujność, bo anhedonia należy do bardzo częstych objawów depresji i nie można jej bagatelizować. A jak dodamy jeszcze problemy ze snem, to czujność trzeba podwoić. Bo z badań wynika, że osoby, które sypiają poniżej pięciu godzin na dobę mają zdecydowanie większą skłonność do depresji i anhedonii niż te, które śpią około ośmiu godzin.

Moje spanie nie należy do książkowych, sypiam 5-6 godzin, mam też problem z wybudzaniem. Sporo na ten temat czytałam, pytałam też lekarza, który … zakazał mi „leżenia w łóżku bez spania”. Może to mało odkrywcze, ale bywa skuteczne. Otóż powinniśmy kłaść się do łóżka wyłącznie wtedy, gdy jesteśmy senni, naprawdę senni, a nie na przykład zmęczeni. Warto ustalić sobie czas na sen, i jak w moim przypadku wystarczy 6 godzin, to kłaść się o 23.00, skoro wstaję o 5. Wypróbowałam już sporo metod na lepszy i dłuższy sen, ale nie będę walczyć z naturą, która nie pozwala mi spać dłużej niż 6 godzin. Jeśli po tych 6 godzinach czujemy się wyspani, wypoczęci, to chyba trzeba się z tym pogodzić, aczkolwiek z żalem.

Anhedonia może się pogłębiać przy sezonowej obniżce nastroju lub w czasie izolacji i niepokoju związanego z koronawirusem. Coś w tym jest…. bo trzecia fala koronawirusa, zimny początek wiosny, zawirowania wokół akcji szczepień, wszystko to mnie samą nie nastrajało optymistycznie. Na szczęście idzie ku lepszemu, więc i moja anhedonia też – mam nadzieję – odejdzie w zapomnienie.

Jak sobie pomóc?

Potrzebujemy więcej światła. Szukajmy więc miejsc, gdzie jest go więcej – idźmy na spacer, odsłońmy żaluzje, wychodźmy na balkon i spędzajmy tam jak najwięcej czasu. Pewne rzeczy z racji pandemii, które kiedyś sprawiały nam przyjemność, dziś są często niedostępne lub trudno dostępne. Dlatego zamiast rozpaczać nad tym, co było, lepiej poszukać sobie nowych drobnych przyjemności, które wydają nam się zwyczajne. Możemy je opisywać, nagrywać, fotografować, nadając im w ten sposób większa moc.

Mam nadzieję, że już niedługo wrócą stacjonarne zajęcia jogi. Bo do ćwiczeń on line nie dałam się namówić licząc na to, że dam radę sama się zdyscyplinować, ale było z tym różnie. Okazuje się, że samodyscyplina nie jest moją najmocniejszą stroną.

Z pewnością aktywność fizyczna, zwłaszcza na świeżym powietrzu, może nam pomóc w walce z anhedonią. Poprawia krążenie, dotlenia, i daje zastrzyk hormonów szczęścia. Poza tym warto ćwiczyć uważność, medytować – skupiać się na tym, co tu i teraz, nawet jeżeli trwa to tylko kilka minut, uczy dostrzegać małe przyjemności.

Szalenie ważny jest SEN, o którym już wspomniałam. Chodzenie spać i wstawanie o tej samej porze, spanie w przewietrzonym pomieszczeniu i unikanie mediów przynajmniej dwie godziny przed snem pomaga zmniejszyć zmęczenie i poprawia funkcje poznawcze. Ogólnie człowiek wyspany ma więcej siły i ochoty w starciu z codziennością.

I jeszcze coś, co może bagatelizujemy, ale jest też niezmiernie ważne, czyli zdrowa, zbilansowana dieta, która pozwala zachować zdrowie fizyczne i przy okazji daje naszemu mózgowi odpowiednia dawkę przyjemności. Z jedzeniem jest ten problem, że można w tym dogadzaniu sobie pójść za daleko. Kiedy rozmawiam z koleżankami o konieczności stosowania zdrowszej diety, to słyszę niezmiennie, że tak niewiele już mają przyjemności, więc po co odmawiać sobie nawet smacznego jedzonka. Owszem, zgadzam się, że od czasu do czasu można sobie dogodzić, problem w tym, że takie dogadzanie staje się codziennością.

Ponadto próbujmy budować swoją samoocenę, czyli polubić same siebie. Aby sobie w tym pomóc, postarajmy się przynajmniej od czasu do czasu traktować siebie jak swojego przyjaciela – docenić osiągnięcia, wybaczyć błędy i pocieszać się w trudnych chwilach. Jeśli przyjdzie do nas załamana przyjaciółka z tekstem, że coś jej się nie udało, to będziemy ją pocieszać, przytulać i głaskać po głowie mówiąc, że to nic takiego, że następnym razem się uda, etc. Natomiast same siebie potrafimy nieźle objechać za niepowodzenie i w myślach nawrzucać sobie: głupia, znów ci nie wyszło, jak mogłaś, jesteś do niczego…. Nikt nam tak nie dokopie, ja my same…. Warto to zmienić.

Przyda się też grono dobrych ludzi wokół, bo szczera rozmowa bywa najlepszym lekiem na złe samopoczucie – i wcale nie musi to być profesjonalna terapia, wystarczy chwila z kimś bliskim. Dbajmy więc o ludzi wokół siebie, postarajmy się utrzymywać kontakty z osobami, na których możemy polegać.

Nie zapomnijmy o odpoczynku, jest on równie ważny jak praca (czy to zawodowa, czy obowiązki domowe). Pozwolenie sobie na relaks, a nawet drobne leniuchowanie to nic złego, a czasem jest wręcz niezbędne.

I na koniec kilka słów, które gdzieś w necie zobaczyłam i które utkwiły mi w głowie, jako sposób na długowieczność. Jedz dwa razy mniej, spaceruj dwa razy więcej, uśmiechaj się trzy razy częściej, kochaj ponad wszystko….

Tak niewiele, a zawiera wszystko, co najważniejsze.

Wiek to tylko liczba?

Podoba mi się to powiedzenie, tym bardziej, że sama czuję się jeszcze młoda, a jakieś zmiany w wyglądzie, które zapewne zachodzą, stają się dla mnie samej mało zauważalne. Ostatecznie patrzymy na siebie codziennie…. a zmiany są powolne. Przyzwyczajamy się i nawet jeśli jakaś kolejna zmarszczka się pojawi, to wśród innych znika.

Inaczej jest, kiedy pojawia się ta pierwsza zmarszczka, albo ten pierwszy siwy włos. Takie momenty się pamięta. A potem już się tego nie zauważa, albo nie zwraca na to uwagi. Kiedy spotykamy się z kimś dawno nie widzianym, to różnice w wyglądzie rzucają nam się w oczy. Pamiętamy kogoś innego niż osoba, którą widzimy przed sobą,  ale przecież nie skomplementujemy kogoś słowami „ ojej, ale się zmieniłeś!”, bo w domyśle będzie to oznaczać: „ale się postarzałeś”.

A czas płynie…. Nieubłaganie. Dla każdego tak samo.

Niedawno w rozmowie kolega przypominał mi swój wiek. Nie sądziłam, że to już tyle lat na tym świecie się kręci, a może zapomniałam. Pewnie dlatego, że ani na ten wiek nie wygląda, ani nie zachowuje się jak na sędziwy wiek przystało. Sama też swojego nie czuję, jestem sprawna fizycznie i intelektualnie, pracuję i nie zamierzam przestać, staram się wyglądać na co najmniej 10 lat mniej, i nieźle mi to wychodzi.

Są jednak sytuacje, kiedy odczuwam mocniej, że już nie jestem „młoda”? Dzieje się tak wtedy, gdy rozmawiam z koleżankami na komunikatorze z włączonymi kamerkami. A ponieważ mam sporo młodsze koleżanki (to chyba błąd w tym kontekście), to różnice rzucają się w oczy. Bronię się czasami przed tymi sesjami video, tłumaczę, że włosy nieumyte, że roznegliżowana, zmęczona, po kąpieli, przed kąpielą… ale dobrze wiem, że po prostu nie chcę patrzeć, bo nie chcę się porównywać. Bo dostrzegam różnice. Patrząc na twarze 30-40 latek obok swojej widzę, że jednak jestem…. starsza. Tłumaczę dziewczynom, że takie sesje to niełatwe dla mnie doświadczenie. Dlatego czasami wyłączam kamerkę, choć to nieładnie. Wiem i pracuję nad sobą, bo widzę w tym zachowaniu „brak samoakceptacji”, niezgodę na siebie dzisiejszą, bunt… smutek i żal za tym, co było. Z koleżankami rówieśniczkami jest inaczej, bo z porównań wychodzę raczej obronną ręką. Myślę sobie, że nie jest jeszcze tak źle… bo niektóre wyglądają obiektywnie rzecz biorąc na swój wiek. 😊 Ale koleżanki z mojej grupy wiekowej wolą spotykać się face to face, choć w dobie pandemii pozostają nam rozmowy telefoniczne.

Czas nikogo nie oszczędza. Można go oszukiwać, ale i to ma swoje granice. Ważne są geny, ale jeszcze ważniejsze to, co sami robimy, albo czego nie robimy. Czy warto gonić za młodością?

Może przestać udawać, że jestem ciągle młoda. Przyjąć i zaakceptować, że młoda już byłam, i niekoniecznie byłam wtedy szczęśliwa, więc powtórka nie wchodzi w grę. Nie można oczekiwać od siebie takich samych sił i możliwości, co 10 czy 20 lat temu. Każdy wiek ma swoje słabości i ograniczenia. Nie ma co wstydzić się swojego wieku i udowadniać, że nadal jesteśmy w grze. Nie ma co się oszukiwać, że dla młodych jesteśmy starzy, więc nie możemy konkurować z nimi na siłowni czy na modowym wybiegu, a raczej warto wesprzeć ich dobrą radą, empatią, doświadczeniem życiowym.

Trafiłam w necie na wywiad z Ireną Wielochą pt. Jak mam umrzeć to młoda. Zainteresowała mnie jej historia i stosunek do upływającego czasu. Początkowy entuzjazm i podziw zastąpiła refleksja, czy pani Irena nie przesadza w tej pogoni za młodością, skoro po 60-tce zaczęła chodzić na siłownię, założyła profil na Instagramie i fanpage na Facebooku, zaczęła się uczyć angielskiego, a także została … modelką? Dla mnie to by było za dużo, ale skoro ona to potrafi połączyć i jest w tym dobra, to czemu nie…. ona robi to wszystko z ciekawości do życia, bo – jak twierdzi –  niech ono będzie trudne, ale interesujące.

Chciałoby się rzec, że energia ją rozpiera, czego jej oczywiście zazdroszczę.

Pani Irena też ma problem z lustrem. W zależności od dnia widzi w nim albo fajną dziewczynę, albo nieco gorszą. Twierdzi, że jej walka ze starością będzie trwać do końca życia Jak mąż ją pyta, czemu tyle stoi przed lustrem to odpowiada, że próbuje się zaakceptować. To możliwe, ale niełatwe.

Niektóre kobiety marzą o emeryturze, żeby odpocząć, poczytać, zająć się wnukami, ale są też takie jak Irena Wielocha, które po 60-tce zaczęła swoją drugą czy trzecią młodość. Warto brać z niej przykład, dla mnie z pewnością jest wzorem do naśladowania, aczkolwiek nie czuję się na siłach, aby aż tyle i tak intensywnie ćwiczyć, ale gdybym tak chociaż połowę tej aktywności przejawiała, to już by był ogromny sukces.

Wywiadów z Irenką można znaleźć sporo, wklejam linki do dwóch.

https://www.ofeminin.pl/fitness-i-zdrowie/irena-wielocha-odkrylam-ze-pod-zwalami-tluszczu-jest-fajna-dziewczyna/mzxjltr

https://twojstyl.pl/artykul/irena-wielocha-udowadnia-ze-w-kazdym-wieku-mozna-byc-mlodym,aid,868

Minimalizm, czyli umiar w świecie bez umiaru

Od wielu lat próbuję stać się jeszcze większą minimalistką niż jestem, bo nadal mam za dużo rzeczy i nadal nie mogę wyzbyć się przekonania, że wszystko może kiedyś się przydać. Jednak pracuję nad sobą.

Na razie jestem minimalistką umiarkowaną, bez popadania w skrajności. Do pójścia w tym kierunku zmusiło mnie samo życie, znacznie wcześniej niż stało się to … modne. Moje własne lokum kupiłam takie, na jakie było mnie stać ponad 20 lat temu, bez konieczności zaciągania kredytu. Patrząc na to z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że trzeba było jednak w ten kredyt pójść i kupić od razu coś większego. Albo po kilku latach, zanim zrobiłam generalny remont, mogłam pokusić się o zmianę. Im później, tym trudniej mi było taką decyzję podjąć. A teraz to nie ma sensu, nie chcę napisać, że jest za późno, bo wyznaję zasadę, że na zmiany na lepsze nigdy za późno nie jest, ale…

Trafiłam w necie na filmik z wynajmowanego przez sympatyczną poznaniankę 9 metrowego lokum.

Owszem, trudno uwierzyć, że takie mieszkania kiedykolwiek się budowało. Ale to naprawdę urocze gniazdko, urządzone oczywiście minimalistycznie, czyste, schludne. Dziewczyna nie narzeka, aczkolwiek chce w przyszłości wynająć coś większego. Dziwią mnie komentarze, w których ludzie zastanawiają się, jak można w takiej klatce wytrzymać. Skoro komuś jest w tych warunkach dobrze, to jego wybór.

Warunki mieszkaniowe, w jakich żyją polskie rodziny, są trudne. Liczba metrów przypadająca na jedną osobę niewielka. Obawiam się, że wiele osób, ma nawet mniejszy metraż przypadający na jedną osobę niż sympatyczna Poznanianka. Każdy z nas musiał lub musi dzielić swoje metry z innymi i każdy nie raz marzył o ciszy, spokoju i autonomii. Pamiętam, jak znajoma uciekła od przemocowego męża z wielkiej willi do malutkiej kawalerki i była bardzo szczęśliwa, że ma własny kąt, w którym może żyć bez strachu i poniżenia. Wielki dom nie gwarantuje szczęścia, tak samo 9-metrowa kawalerka nie musi być powodem to rozpaczy.

Tak, minimalizm często wymusza samo życie. Bo niewielkie mieszkanie nie pomieści wielu rzeczy, trzeba umieć się samoograniczyć.

Ale są ludzie, którzy mogą mieć dużo, ale chcą mieć mniej, to ich wybór, a nie przymus. Zmęczeni bogactwem, znudzeni pogonią za kolejną rzeczą, postanawiają znów zacząć od niczego, a przynajmniej przeżyć jeszcze raz to uczucie, kiedy do szczęścia tak niewiele było im trzeba.

Faktem jest, że minimalizm pozwala odzyskać naszą przestrzeń fizyczną, a co za tym idzie i mentalną.

Kiedy wchodzimy do swoich mieszkań i widzimy wszystko uporządkowane, czyste, schludne, od razu i nasze myśli stają się bardziej poukładane. Sama wychodząc rano do pracy ogarniam wzrokiem mieszkanie, czy wszystko leży … na swoim miejscu i w razie konieczności poprawiam, bo nie lubię wracać do … nieładu. Utrzymanie porządku łatwe nie jest, zwłaszcza na małych powierzchniach i po wielu niełatwych doświadczeniach stwierdzam, że podstawą jest zasada wzięłaś, to odłóż na miejsce, wyjęłaś, to schowaj, otworzyłaś, to zamknij, pobrudziłaś to umyj etc.

Faktem jest, że każde mieszkanie bez względu na jego wielkość można zagracić i zapełnić po sam sufit. Żyjemy w erze konsumpcji, podsuwa się nam wciąż nowe rzeczy, które warto mieć. Dlatego wciąż kupujemy, choć z jakiegoś powodu te rzeczy nie dają nam tego, czego od nich oczekujemy, przynajmniej nie na długo. Pojawiają się więc kolejne pragnienia i znów chcielibyśmy coś mieć, bo modne, bo lepsze, ładniejsze. Wydaje się nam, że ten kolejny modny ciuch czy gadżet spełni nasze oczekiwania, że zapełni jakąś pustkę, doda wartości, zaimponuje innym. Przestaliśmy traktować rzeczy, jako produkty użytkowe, ale nadajemy im znaczenie symboliczne, nad czym pracują spece od reklamy, byśmy uznali je za elementy naszej tożsamości.

Mamy za dużo rzeczy, bo tak naprawdę nie chcemy tylko zaspokoić naszych potrzeb, chcemy zaspokoić nasze pragnienia a to są dwie różne rzeczy. Mamy dobry i sprawny telefon, ale wszyscy znajomi mają już nowszy model, a nam wydaje się, że zaczęliśmy … odstawać od towarzystwa i nawet jeśli „stary” telefon jest sprawny i w zasadzie wystarczający, to pobudzeni reklamami i presją zewnętrzną decydujemy się na zakup nowego modelu.

Nie mierzymy swoich potrzeb według naszego realnego zapotrzebowania tylko na podstawie porównywania się z innymi, ze standardami zewnętrznymi i to stale obniża satysfakcję z tego, co już mamy i przez to kupujemy kolejną rzecz i tak w kółko.

Różnice między potrzebami, a pragnieniami najlepiej widać na przykładzie naszych szaf z ubraniami. Nie znam kobiety, która otworzywszy pełną szafę nie stwierdzi, że nie ma co na siebie włożyć. Bo wszystko, co w niej jest nie zaspokaja pragnienia, aby wyglądać „oszałamiająco”, bo to wszystko już jest „stare”, nawet jeśli dotychczas ani razu nie zostało włożone. Kiedy tak mylimy potrzeby z pragnieniami nigdy nie będziemy zadowoleni z tego, co mamy. Ale żeby obudzić się z tego owczego pędu wystarczy zadać sobie parę pytań: Czy to co mam spełnia moje potrzeby?

Potrzebujemy przywrócić sprawom właściwe proporcje. Potrzebujemy zrozumieć, że rzeczy, których pragniemy nie oznaczają automatycznie więcej radości, szczęścia, czasu i satysfakcji, raczej odwrotnie. Myślę, że minimalizm jest odpowiedzią na to wszystko, która ma przywrócić równowagę, jest powrotem do czasów kiedy rzeczy służyły nam a nie my im. Kiedy pozbywamy się nadmiaru rzeczy odzyskujemy przestrzeń w swoim domu i życiu. Minimalizm to nie tylko wyrzucanie zbędnych rzeczy, sprzedawanie ich, oddawanie, ale też zapobieganie napływowi nowych rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy i które tworzą bałagan. Bardzo łatwo stracić przestrzeń, a jak ma się tę przestrzeń niewielką to jest jeszcze łatwiejsze. Kiedy widzę kilka wolnych metrów, od razu pojawiają się w głowie pomysły, czym ją zapełnić, ale …. Przychodzi refleksja, po co?

Minimalizm to też oszczędność czasu i pieniędzy. Mniej czasu na sprzątanie i wybieranie ubrania. Zdarza się, że bluzka leżąca na dnie szuflady nigdy nie zostaje założona, bo tego dna nigdy nie widać 😊 Minimalizm to także większa wolność, co ma kolosalne znaczenie w przypadku ludzi młodych, bo zapewnia większą mobilność. Można rzucić dotychczasowe życie z dnia na dzień i przenieść się do innego miasta czy kraju, z przysłowiową jedną walizką.

Każdy ma swoje ulubione rzeczy, których nie chce się pozbyć za żadne skarby i ma do tego prawo, przecież minimalizm to nie odmawianie sobie przyjemności obcowania z czymś pięknym, np. książkami. W minimalizmie nie chodzi o to, aby zostać w pustym mieszkaniu, ale o proces dostosowywania liczby rzeczy, które posiadamy do naszych potrzeb. Nie ma sensu robić jednorazowej akcji usunięcia starych rzeczy, żeby następnie przystąpić do kupowania nowych, bo ani się obejrzymy i znów rzeczy zaczną nas przytłaczać.

Minimalizm to nie tylko brak bałaganu i nadmiaru rzeczy w widocznych miejscach. Nie wystarczy schować je w szafie. Bo nie zmienia to faktu, że nadal mamy masę niepotrzebnych, starych i zniszczonych rzeczy. Nie trzeba używać słowa minimalizm, żeby mieć w domu tylko tyle, ile nam trzeba albo ile sprawia przyjemność. Warto przyjrzeć się swoim relacjom z rzeczami. Niech ich obecność w naszym życiu ma uzasadnienie, dobre uzasadnienie.

Zainteresowanych tematem zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, która jest dla mnie nieustającą inspiracją 😊

Bliscy choć dalecy

Niektóre osoby wzbudzają naszą sympatię od „pierwszego wejrzenia”. A inne wydają się od razu odpychające. Nawet nie musimy kogoś znać osobiście, aby go polubić. Można lubić osoby, których blogi odwiedzamy, choć bywa, że nawet nie wiemy, jak wyglądają. Pomimo to, czujemy bliskość, jakieś mentalne porozumienie, i wydaje nam się, że z każdą z tych osób w tzw. realu złapalibyśmy dobry kontakt.

Moja Babcia mawiała, że dobrze komuś z oczu patrzy, a ja dodam od siebie, że wcale nie trzeba spojrzeć w te oczy, aby czuć bliskość, bo najważniejsze jest przecież … niewidoczne dla oczu. Dotyczy to zwłaszcza osób znanych z mediów, które stają się nam bliskie poprzez twórczość, ale też swoje życiowe doświadczenia, którymi się z nami dzielą. Po prostu są nam bliscy, choć jednocześnie tak dalecy. Mam kilka takich „bliskich” mi osób znanych jedynie z ekranu, do których zaliczam między innymi Mariusza Szczygła. Uwielbiam jego ciekawość świata i ludzi, jego uważność i empatię. Podoba mi się świat widziany jego oczami.

Dobry, wartościowy, autentyczny… brak słów, aby go opisać tak, jak na to zasługuje. Jego życie osobiste, o którymi niewiele wiadomo, nie jest jakieś celebryckie, Żyje w pojedynkę, ale ma wielu przyjaciół. Jedną z jego przyjaciółek była aktorka Zofia Czerwińska, niestety niedawno odeszła. Kiedyś trafiłam na wzmiankę o tym, że jest mocno związany z rodzicami, a może był, bo nie wiem, czy jeszcze żyją. Zaskoczyła mnie informacja o depresji, z którą walczy od ponad 6 lat. Któż by w to uwierzył, taki witalny, radosny, energiczny człowiek? Jak to możliwe? A jednak… wydaje się nam, że ktoś, kto jest wesoły (jakby z natury), pełen życia i wigoru nie może być chory na depresję. Może nadal pokutuje w nas przekonanie, że depresja to tylko taki smutek… z którym można sobie poradzić bez wsparcia medycyny. Sama też jestem obarczona takim stereotypem i ciężko mi się od niego uwolnić. Wydaje mi się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a depresja też, choć choroba, musi mieć swoje źródło, często nie do końca uświadomione. Psychoterapia jest po to, aby to źródło odnaleźć.

Ciekawie o depresji opowiadają dziennikarze, Andrzej Bober i Małgosia Serafin. Ale o tych osobach może innym razem kilka słów napiszę.

Wracając do Mariusza Szczygła, to wywiad, jakiego ostatnio udzielił portalowi noizz.pl zawiera wiele bardzo ciekawych i bliskich mi spostrzeżeń. Oprócz depresji mówi o religijności i Bogu oraz o polityce. Jego poglądy na wiele kwestii podzielam w 100 procentach, jakby były moimi. Pozwolę sobie dokonać skrótu tego wywiadu, z uwzględnieniem tych fragmentów, które są szczególnie ważne z mojego punktu widzenia.

Podobnie jak większość z nas wykorzystał okres pandemii na przeczytanie zaległych książek i obejrzenie filmów, na które nigdy nie miał czasu. Czuł się na tyle dobrze, że zaczął odstawiać tabletki antydepresyjne. Wszystko szło w dobrym kierunku do czasu… wygranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Przypadek? Psychiatra stwierdził, że jeśli depresja gdzieś się czaiła, to wystarczył nawet … wynik wyborów. Wrócił więc do tabletek, bo odnosił wrażenie rozmawiając z ludźmi, że tylko gra przyjemnego gościa i mówi jakieś wesołe rzeczy, a depresja podsuwa zupełnie nie jego myśli, np.: “O! Jakby fajnie było skoczyć teraz z balkonu”. Teraz jest lepiej, ale przydałaby się psychoterapia.

Ciężko przechodzi obecny czas w sferze polityki.

Uważa, że rządzący powielają wszystkie wzorce rodem z PRL: są niby antykomunistami, ale tylko zamienili sierp i młot na krzyż – mechanizmy stosują te same! Najbardziej boli go fakt, że następuje upadek inteligencji jako sposobu bycia, sposobu myślenia. Kiedy obecni notable otwierają usta, można czuć zażenowanie poziomem, który nam proponują. Przypomina to czasy Gomułki, który był cwanym prostakiem i to za jego kadencji, ukuto powiedzenie “dyktatura ciemniaków”.  A teraz historia zatacza koło, a nami rządzi dyktatura ciemniaków. Mieszka dwa kilometry od Pałacu Prezydenckiego, gdzie urzęduje człowiek, który nie jest partnerem dla inteligenta, a co dopiero dla intelektualisty.

Depresja nie ma nic wspólnego z religijnością. Każdy może zachorować, również ksiądz.

Ze swojego życia jest zadowolony, niemniej dostrzega, że jest w nim tzw. pustka po Bogu. Bardzo mi się to określenie podoba, bo dotyczy chyba wielu z nas, którzy zostaliśmy wychowani w wierze katolickiej, a potem zapomnieliśmy o Bogu, albo go nie odszukaliśmy na nowo. Bywa, ze zazdrościmy innym tej duchowości i tego silnego związku ze Stwórcą. Sama słucham czasami na you tubie księdza Adama Szustaka, korzystam z medytacji prowadzonych przez mistyków karmelitańskich i widzę jak liczna jest grupa ludzi, również młodych, którzy takich treści słuchają, modlą się i głęboko wierzą. Nie każdy to potrafi, a może nie każdemu dana jest łaska wiary.

M. Szczygieł kiedyś wierzył, modlił się o coś, by to coś nastąpiło, po czym to następowało. Później szedł do kościoła za to dziękować. Dziś ocenia, że to było takie prymitywne traktowanie Boga i dobrze się stało, że mu to przeszło, bo nie było w tym głębi. Nie przypomina sobie impulsu, który mógł spowodować, że nagle przestał wierzyć. Jak mówi, wiara wyciekła z niego jak z pękniętego naczynia. Pomyślał sobie: „Przecież to jest jakiś rodzaj teatru jednego aktora. I to bez widza”. Przypomina to monodram, tylko czy gdzieś jest widownia? Gdzie jest choć jeden widz?  Może bliżej mu do teisty, bo jest przekonany, że jest coś, co nas przerasta, ale prędzej ten mechanizm wyjaśni nam fizyka kwantowa niż Biblia.

Usiłuje żyć bez Boga sensownie, z zasadami, dobrą drogą próbuje dojść do śmierci. Nie ma tego kogoś, komu mógłby powierzyć swoje myśli, może powierzyć je tylko sobie. Nawet najbliższy przyjaciel nie jest powiernikiem absolutnym, którym dla wielu wierzących jest Bóg. Powiernikiem w jego przypadku jest on sam. Jest w tym też pewne niebezpieczeństwo. Bo można tak funkcjonować do momentu, kiedy nasz mózg nie zacznie szwankować. A on ma swoje ograniczenia, wynikające z chorób typu demencja. I co wtedy? Człowiek przestaje na starość być swoim powiernikiem i już sam na siebie nie może liczyć?

Wiara w Boga to także wiara w nadzieję, “na coś lepszego”, a  on nie przywiązuje do tego, tylko cierpliwie czeka na to, co będzie, na znaki od losu. I wtedy nie jest rozczarowany, kiedy wydarzy się coś złego. Bo na nic nie liczy, nie nastawia się na cokolwiek – ten dystans mu pomaga.

Nie ma też parcia na tworzenie relacji. Musiałby się zakochać, a to jest niezależne od nas – tak samo z wiarą w Boga. To pewna łaska, której możemy dostąpić, ale nie musimy; nie mamy na to żadnego wpływu, to jak życiowa loteria.

Nic dodać, nic ująć. Albo coś się zdarza albo nie, i nie ma znaczenia czy staramy się losowi pomóc, czy nie. On i tak zrobi swoje, nawet wbrew nam samym.

Los chętnego prowadzi, niechętnego wlecze siłą… 😊

Nie dyskutuj z chamem, czyli jak panować nad emocjami…

Problem tłumienia emocji zawsze mnie interesował, bo należę do kategorii osób, które … awantury zrobić nie potrafią, krzyk jest im obcy, a gniew czy złość traktują jako coś, czego okazywać nie wypada. Za to potrafią zamknąć się w sobie, popłakać, obrazić się, a także rozkminiać problem aż do znudzenia.

Tłumienie emocji nie jest dobre…

Kiedy tłumimy emocje nasze ciało zaczyna niedomagać. Pojawiają się dolegliwości bólowe, dokucza kręgosłup, męczą problemy gastryczne. Według niektórych teorii długotrwałe tłumienie złości może też prowadzić do depresji.

A więc, po co tłumić emocje, skoro zdrowiej jest je z siebie wyrzucić? I co się wtedy dzieje? Bywa, że z baranka przeistaczamy się w wilka. Nasi bliscy patrzą na nas zaskoczeni, a znajomi mówią: wydawała się taką spokojną kobietą, a tu nagle jakby diabeł w nią wstąpił.

Chęć uwalniania emocji pewnie jest słuszna, ale niekoniecznie sprawdzi się w praktyce i niekoniecznie u każdego. Bo czy jest możliwe, abyśmy stali się nagle innymi ludźmi? Nasza emocjonalność, a raczej inteligencja emocjonalna, jest taka jaka jest, możemy nad nią popracować, rozwijać ją, ale czy da się ją diametralnie zmienić?

Zdarzało mi się obserwować emocje Ewy, do niedawna koleżanki z pracy, stanowiącej przykład kogoś, kto na pewno emocji nie tłumi, i zdarzało mi się słuchać jej podniesionego głosu, wręcz krzyku podszytego gniewem. Czy te „wybuchy” złości miały jakieś uzasadnienie czy nie to nie ma większego znaczenia, istotne jest to, że ja nie byłam w stanie się im przeciwstawić stosując ten sam sposób … dyskusji. Gdybym to zrobiła, wtedy mogłybyśmy pokrzyczeć na siebie (do siebie) wzajemnie, uwolnić emocje, a potem prędzej czy później wszystko wróciłoby do normy (?).  Rozmawiałyśmy na ten temat wiele razy i Ewa uważa, że właśnie tak powinnam była reagować, czyli upodobnić się do niej. I wtedy byłoby to – jej zdaniem – zdrowsze dla nas obu. Ale czy na pewno? Ja takiego sposobu wyrzucania z siebie emocji po prostu nie znam. Może to kwestia wychowania w domu, w którym emocje były skrywane, co z czasem stało się nawykowe, bo jako dziecko nauczyłam się … nie sprawiać problemów i ustępować innym.

A może to moja koleżanka powinna nad sobą popracować i kontrolować emocje? Naturę choleryka zapewne niełatwo zmienić, ale chyba jeszcze trudniej jest zmienić naturę osoby cichej i delikatnej.

Kiedy Ewa odczuwała złość, po prostu ją okazywała… potem twierdziła, że to nie była złość na mnie, ale na „sprawę”, która nie szła po jej myśli. A ja czułam się niesłusznie zaatakowana, więc u mnie to była raczej złość na jej złość. Wolałabym bowiem spokojnie problem omówić, bo oczywiście powodem tych wszystkich emocji były sprawy zawodowe. Różnica w naszych reakcjach mogła też brać się z tego, że ja do obowiązków zawodowych nie podchodziłam – w przeciwieństwie do niej – tak emocjonalnie.😉

Naiwnością byłoby sądzić, że w wieku bardzo dojrzałym miałabym się nauczyć awanturować, wpadać w furię…? Nie sądzę i nie chcę.

Podoba mi się powiedzenie kiedyś zasłyszane, którego treść brzmi mniej więcej tak: nie dyskutuj z chamem, bo sprowadzi Cię do swojego poziomu i pokona doświadczeniem. Kiedyś podejmowałam próby polemiki z kimś odległym mi mentalnie, ale z czasem przekonałam się, że nie warto, bo to niczemu nie służy, a skutek bywa opłakany, również dla mnie samej.

Znajomość własnych emocji – nasza kontrola nad emocjami zaczyna się od ich rozpoznania i nazwania. Żeby kontrolować emocje musimy wiedzieć co czujemy, mieć słownik uczuć, żeby je nazwać i wiedzieć jak je odczuwamy w ciele.

Kluczowe wydaje mi się nie tyle uwalnianie emocji, ale kierowanie emocjami, które polega na świadomym zauważaniu aktualnego stanu i posiadaniu skutecznej metody, żeby zmienić ten stan, kiedy tego potrzebujemy. Jeżeli zauważamy i rozpoznajemy własne emocje, łatwiej będzie nam dostrzegać emocje w innych ludziach i okazywać im empatię.

Moja koleżanka z pracy już dawno firmę opuściła, większość z nas narzekała na jej emocjonalność w kontaktach, niejedna osoba ma żal, bo w tym potoku słów, często padały jakieś osobiste, a więc bolesne przytyki. Kiedy teraz z nią rozmawiam, bo kontakt zachowałyśmy, i omawiamy jakiś temat, to nadal łapię się na tym, że czuję rozdrażnienie w momencie, gdy ona podnosi głos, więc szybko zmieniam temat, aby uniknąć tego znanego mi z przeszłości stanu. Nie potrafię dyskutować z kimś, kto podnosi głos, a jednocześnie można mieć wrażenie, że nie dopuszcza (nie szanuje) innych punktów widzenia.

Kiedy kogoś lepiej znamy, możemy nauczyć się reagowania na emocje tej osoby w sposób, który będzie w efekcie dla nas korzystny i wcale nie musi oznaczać tłumienia emocji, ale też nie oznacza ich uwalniania. Bo trzeba mieć na względzie fakt, że odpowiadanie emocją na emocje tworzy spiralę, na końcu której nie ma już pierwotnego powodu konfliktu, a my wcale nie uzyskamy … spokoju i wyciszenia.

Kontrolowanie emocji jest wielkim wyzwaniem. To zdolność przeciwstawienia się działaniu pod wpływem impulsu albo aktualnej emocji, a to wymaga zauważania impulsów i emocji, określania pożądanego stanu i wykorzystaniu odpowiedniej strategii do zmiany. Dlatego warto pracować nad samoświadomością, nawet jeśli jest to orka na ugorze.

Kontrola emocji jest trudna właśnie dlatego, że w ciągłym pośpiechu rzadko w ogóle zdajemy sobie sprawy z własnych uczuć albo w ogóle nie potrafimy ich nazwać. Sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że istnieją dwa poziomy emocji – uświadomione i nieuświadomione. Z emocjami, które sobie uświadamiamy jesteśmy w stanie coś zrobić. Potrzebujemy do tego dobrej strategii. Sprawa komplikuje się w przypadku emocji nieuświadomionych. To są emocje, które znajdują się pod progiem świadomości, coś się w nas gotuje, ale nie zostało zauważone i zidentyfikowane.

Tego rodzaju emocje są szczególnie niebezpieczne. Wyobraźmy sobie, że jakaś stresująca sytuacja w pracy, nie do końca uświadomiona, powoduje u nas rozdrażnienie, ale dopiero po jakimś czasie, np. po powrocie do domu wystarczy drobiazg, aby wyprowadzić nas z równowagi. Tak naprawdę to skumulowana reakcja, ale nie jesteśmy świadomi tego, że sytuacja w domu ma niewiele wspólnego z tym, co nas tak naprawdę zdenerwowało. Właśnie dlatego tak ważny jest kontakt z tym, co w danej chwili odczuwamy, nawet jeżeli są to subtelne odczucia. Warto od czasu do czasu zadać sobie pytanie o to, co czujemy w danej chwili? Nazwać emocje, które mamy. Zlokalizować, gdzie to uczucie jest w ciele. Dzięki temu, kiedy pojawi się następnym razem łatwiej je rozpoznamy. Kolejny krok polega na zauważeniu jak te emocje wpływają na nasze zachowania. Jak to, co czujemy wpływa na nasz stosunek do innych osób,  i na nasze ogólne samopoczucie? Kolejny krok to wzięcie odpowiedzialności za to co czujemy i jak się zachowujemy. Zamiast reagować, można odpowiedzieć w sposób jak najbardziej dla nas i dla innych konstruktywny. Warto ćwiczyć empatię dla siebie i innych. Pytajmy samych siebie, dlaczego teraz to czujemy, albo czemu mamy ochotę tak się zachować? Skąd u kogoś takie zachowanie albo uczucie?

Emocje pojawiają się i znikają, nie ze wszystkimi potrafimy się zidentyfikować i zmierzyć. Nie ma sensu ich oceniać, czy są uzasadnione czy nie. Dobrze je dostrzec, przyjrzeć się i puścić wolno. Samo ujrzenie ich w dziennym świetle odbiera im moc, często destrukcyjną zarówno dla nas i naszego zdrowia, jak i dla naszych relacji z innymi.

Kontrolowanie emocji wcale nie oznacza, że… ustępujemy, wycofujemy się, nie potrafimy się przeciwstawić, czyli jesteśmy mało asertywni. Możemy wyrazić swoje zdanie w sposób, który rozbroi potencjalną bombę, a nie podpali do niej lont.

Kiedyś buntowałam się jak ktoś mi mówił „Bądź mądrzejsza i ustąp”, teraz uważam, że coś w tym jest, bo mądrość w tym kontekście oznacza, że zanim zareagujmy potrafimy „na trzeźwo” ocenić, co jest dla nas lepsze, co nam się bardziej kalkuluje. Człowiek panujący nad emocjami nie musi być zimny i wyrachowany, bo wszystko zależy od tego, jaki cel mu przyświeca. 😊

*

Zainteresowanych tematem inteligencji emocjonalnej zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami. 😊