Archiwum kategorii: Nałogi

Jedz, módl się i kochaj… czyli emocje na talerzu

Książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” czytałam raz i to dawno temu, a film o tym samym tytule od czasu do czasu przypomina telewizja. Ostatnio postanowiłam doczekać do momentu, aż pojawi się mój ulubiony aktor Javier Bardem. Bo i książka, i film to taka lekka i przyjemna rozrywka, co nie znaczy, że nie skłania do myślenia…. Za każdym razem na coś innego zwracam uwagę (co chyba świadczy o tym, że treść nie jest taka naiwna jak się z pozoru wydaje). Tym razem zaintrygowała mnie apoteoza … jedzenia. Pomyślałam, że w zasadzie z tych trzech rzeczy wymienionych w tytule pozostała mi tylko ta pierwsza 😉

Co do modlenia się, to jest jeszcze szansa, że w wieku mocno starszym coś się we mnie przełamie i zacznę odmawiać jakieś litanie. Nie mam nic przeciwko modleniu się, ale sama tego nie potrafię. Nota bene modlitwa w rozumieniu autorki książki to też nie są jakieś powtarzane formułki, raczej … medytacja, którą ćwiczę, lubię i cenię, chociaż jeszcze nie potrafię tego robić tak dobrze, jakbym chciała.

O kochaniu nie będę pisać, bo to sfera, którą na blogu rzadko poruszam i jak nietrudno się domyślić, nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów.

Wracając do jedzenia, to patrząc na biesiadowanie i oglądając spożywane potrawy, których nie można zaliczyć do dietetycznych, pomyślałam, że sama też jeść i gotować lubię, ale skutki tego uwielbienia odczuwam nie tylko w nieco większym ostatnio rozmiarze garderoby, ale też w wynikach cyklicznych badań poziomu cholesterolu zleconych mi przez lekarza. Być może gdybym była Julią Roberts to miłość do jedzenia nie miałaby dla mnie skutków ubocznych, ale nią nie jestem…. Poza tym mam jedną cechę, która w kontekście jedzenia nie jest zbyt dobra, czyli ambiwalentne podejście do jedzenia, w którym uczucie przyjemności łączy się z poczuciem winy. Zauważam, że coraz częściej jem, aby poczuć się lepiej… a nie dlatego, że jestem głodna. Okazuje się bowiem, że za tą biologiczną potrzebą zaspokojenia głodu kryje się często cała masa znaczeń, które wpływają na nasze życie. Ta relacja nierzadko bywa bardzo skomplikowana. I o tym traktuje ciekawa książka pt. „Emocje na talerzu. Jak odbudować zdrową relację z jedzeniem” autorstwa Elżbiety Lange, której fragmenty pozwolę sobie w tym wpisie wykorzystać.

Są ludzie, dla których jedzenie jest naturalną funkcją organizmu, jak oddychanie. Takie osoby jedzą po prostu, żeby żyć.  Ich relację z jedzeniem można scharakteryzować jako neutralną. Znam takich ludzi, ale nie jest to jakaś liczna grupa.

Wielu z nas znaczną część swojego życia spędza na myśleniu o pożywieniu i na pochłanianiu go. Napełnianie żołądka i utrzymywanie poczucia nasycenia staje się integralną częścią naszego życia z różnych powodów. Często pozwala zapanować nad uczuciami i potrzebami. Jedzenie może zmieniać nasz stan emocjonalny, ponieważ pokarm jest źródłem przyjemności. Po dobrym posiłku czy zjedzeniu czegoś słodkiego zwiększa się poczucie szczęścia. Dlatego ciągnie nas do cukru i tłuszczu, zamiast do jedzenia regularnych podstawowych posiłków.

Powodem do sięgania po jedzenie może być również nuda i brak urozmaicenia w życiu codziennym. W chwilach znudzenia czy zmęczenia jedzenie może być środkiem przywracającym wewnętrzną równowagę. Ponieważ sam akt przyrządzania i spożywania pokarmu jest działaniem, przez to staje się świetnym wypełnieniem wewnętrznej pustki, nudy i braku przyjemnych akcentów w życiu. Dobrze jest „podkręcić” nudny dzień dobrym jedzeniem. Dzięki temu odwracamy uwagę od nieprzyjemnych doznań i braku kontaktu ze sobą, które dają o sobie znać właśnie podczas znudzenia. Czy mamy wtedy odwagę wsłuchać się w siebie i swoje emocje? Czego one naprawdę pragną?

Nadmierna koncentracja na jedzeniu może być również formą maskowania problemów życiowych. Wtedy to jedzenie, a nie rzeczywistość, staje się źródłem stresu. Problem żywieniowy jest tylko objawem tak naprawdę zupełnie innego cierpienia. Ale z jakiegoś powodu łatwiej jest zajmować się jedzeniem, niż dokonać zmiany w swoim życiu i odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Być może odwracamy wzrok od nieudanego związku, przytłaczających problemów, braku sukcesów, wewnętrznych konfliktów, przeszłości, braku pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa, straty kogoś bliskiego, nieudanych relacji, niesatysfakcjonującej pracy, niskiego poczucia własnej wartości, traumy. Pamiętajmy, że porażka pochłania tyle samo energii, co dokonanie zmiany.

Jeśli myślimy o jedzeniu, a świat kręci się wokół talerza, kalorii, zakupów, to teraz pomyślmy, o czym myśleć nie chcemy. I jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy przestali się tym zajmować. Jedzenie nie pozwala nam przeżyć go w pełni.

Bardzo często używamy jedzenia do tłumienia złości. Z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że sam akt jedzenia jest bardzo agresywny. Fizycznie musimy zębami zmiażdżyć pokarm. W naszej szczęce kumuluje się bardzo dużo stresu. Dlatego lubimy chrupać i podjadać. Rozgryzanie działa kojąco na spiętą głowę. Wzmożona aktywność żuchwy, która pomaga nam rozdrobnić pokarm, powoduje rozluźnienie najbardziej zaciśniętych mięśni. Chrupanie relaksuje i uspokaja. Używamy jedzenia do tłumienia złości, ponieważ uważamy to uczucie za coś złego. Bardzo często decydują o tym nasze doświadczenia z dzieciństwa. Być może gdzieś głęboko w środku nadal jesteśmy małym przestraszonym dzieckiem, które doświadczało agresji lub było jej świadkiem. Mały człowiek nie potrafi krytycznie odnieść się do sytuacji, dlatego podejmuje niedobre dla siebie decyzje. Być może twoją było postanowienie, że nigdy nie będziesz się złościć. Dlatego teraz unikasz konfliktów i wycofujesz się, zamiast odważnie wyrazić niezadowolenie. Nie jesteś świadomy, że nadal reagujesz z poziomu tego małego, przestraszonego dziecka, mimo że już dawno stałeś się dorosły. Prawdopodobnie, żeby zyskać akceptację, musiałeś zawsze być grzecznym dzieckiem, więc teraz zamiast stawić czoło sytuacji, uśmiechasz się miło, a potem wieczorem nie możesz przestać jeść.

Nadmierna potrzeba jedzenia może również tłumić silny lęk przed bliskością, który jest następstwem pewnych doświadczeń życiowych. Jeśli natura wyposażyła nas w dużą wrażliwość smakową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w trudnych sytuacjach będziemy szukać pocieszenia w jedzeniu. Po latach trudno jest już uzmysłowić sobie, jaka rzeczywista potrzeba lub lęk tkwi w niepohamowanym jedzeniu. Relacja z jedzeniem często obnaża nasze wewnętrzne konflikty między przyjemnością a poczuciem winy, między pragnieniem a odmową jedzenia. Może być również sposobem manifestacji samokontroli, a także rozładowywać napięcie seksualne. Źródło tych konfliktów najczęściej tkwi w niezaspokojonej potrzebie i w sprzeczności przekonań, które w nas są. Możemy się kierować dwoma zupełnie różnymi przekonaniami. Jakaś część nas lubi słodycze, a inna wie, że nie warto ich jeść. Jedząc słodycze, możemy mieć przyjemność, a odmawiając ich sobie – szczupłą sylwetkę. Ten wewnętrzny konflikt budzi w nas masę wątpliwości, kiedy chcemy na przykład zjeść kawałek ciasta.

Jedzenie lub niejedzenie może również stanowić sposób na zdobycie kontroli, której brakuje nam w codziennym życiu. Wiele osób zamiast skupić się na odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w swoim życiu zaczyna kontrolować jedzenie. Z czasem staje się ono jedyną sferą, na którą, w ich mniemaniu, mają wpływ. Błędne koło między całkowitą kontrolą a jej utratą może trwać latami. Dlatego u osób cierpiących na zaburzenia odżywiania, takie jak anoreksja bądź bulimia, kontrola prowadzi do reżimu dietetycznego, natomiast w przypadku otyłości czy kompulsywnego objadania się jest to próba zdobycia kontroli, która często kończy się porażką i kolejnym postanowieniem.

Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, wystarczy popatrzeć na to, co i jak jemy. Może spożywamy wytworny posiłek przy stole nakrytym pięknym obrusem? A może jemy w zaśmieconym samochodzie, pełnym papierków, słomek i okruchów? Może jemy w biegu jak automat albo zdarza się nam spontaniczne obżarstwo przy kuchennym zlewie? A może w ogóle nie zawracamy sobie głowy jedzeniem i wrzucamy do żołądka co popadnie?

Warto przyjrzeć się bliżej naszej relacji z jedzeniem, bo w niej możemy zobaczyć nasz stosunek do samych siebie. Na ile się kochamy i szanujemy, dbamy o swoje ciała i zdrowie. Czy dostarczamy naszemu organizmowi odpowiedniego paliwa, czyli odżywczych składników. Bo jeśli nie potrafimy o siebie zadbać na podstawowym poziomie, to jak będziemy realizować nasze wyższe potrzeby? Idąc za popularną radą, powinno się jeść, by żyć, a nie żyć, by jeść.

Należy uczciwie się zastanowić, jaką rolę w naszym życiu pełni pokarm, do czego używamy jedzenia i czego zobaczyć nie chcemy. Jeżeli jemy emocjonalnie, spróbujmy choć przez chwilę tego nie robić i odważmy się zobaczyć, co z tego wyniknie. Przy odrobinie wysiłku z zamętu wyłoni się nasze prawdziwe życie. Wszystko, co było stłumione, automatycznie wypłynie na powierzchnię.

Wszyscy jesteśmy uzależnieni…

Jeśli ktoś powie, że nie jest od niczego uzależniony, nie uwierzę. Nie tylko dlatego, że rzeczy, czy zachowań, od których można się uzależnić są tysiące, ale mam wrażenie, że sami nie jesteśmy w stanie uznać tego, co robimy albo czego używamy, jako uzależnienie, albo to bagatelizujemy. Czy zaglądanie do telefonu 100 razy dziennie jest uzależnieniem? A łykanie codziennie tabletek od wszystkiego i niczego? A oglądanie kilka godzin „rozrywki” w telewizorze? Nawet od bloga można się uzależnić 😉

W dzisiejszych czasach uzależnienia rozwijają się w ogromnym tempie tak jak zmienia i rozwija się cywilizacja. Mamy taki wybór możliwości uzależnienia się, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Oczywiście uzależnienie uzależnieniu nierówne.

W swoim życiu zetknęłam się z takimi poważnymi, niszczącymi, ale też mniej dotkliwymi, a nawet subtelnymi. Sama miałam nieprzyjemność popaść w nałóg palenia papierosów, przez co puściłam z dymem (gdyby tak policzyć koszty tych 20 lat palenia) niezłej klasy samochód, o aspekcie zdrowotnym nie wspomnę, bo tego na żadne pieniądze nie da się przeliczyć. Inne uzależnienia, do których bez bicia się przed sobą przyznaję, były lub są mniej szkodliwe dla zdrowia, ale utrudniające życie, a na pewno bardzo chciałabym się ich pozbyć.

W moim otoczeniu bliższym i dalszym na przestrzeni kilkudziesięciu lat życia zetknęłam się z dość liczną grupą osób uzależnionych, nie wszyscy z nich przyznaliby się do problemu, bo sami najczęściej go nie dostrzegali, np. koleżanka zakupoholiczka. Było jednak kilka przypadków, które głęboko zapadły mi w pamięć, a skutki uzależnienia dla bohaterów tych historii nadal trwają.

Kuzyn Waldek zaczął grać w automaty na stacji benzynowej, traktując to jako zabicie czasu, rozrywkę, ucieczkę… cokolwiek. Trudno powiedzieć od czego uciekał, a co chciał osiągnąć. Słyszałam, że zdarzyło mu się kiedyś wygrać w toto lotka niezłą sumę (20 tys. zł) i wtedy odezwała się w nim żyłka hazardzisty. Może poczuł taki poziom adrenaliny, z którym nic innego nie mogło się równać i chciał coś takiego jeszcze raz przeżyć, tym razem przy automacie? Może miał kryzys wieku średniego? Syn dorosły, żona siedząca w domu i marudząca. Czego szukał i przed czym uciekał? Nie wiem. W każdym razie grał na tych automatach długo i namiętnie. A jak z jednego przybytku go wyrzucili, bo u wszystkich bywalców się zapożyczył, to znalazł drugie miejsce, gdzie mógł trwonić te resztki pieniędzy, które udało mu się pożyczyć albo zarobić. W ten sposób, w ciągu dwóch, trzech lat stracił wszystkie oszczędności. Niewiele brakowało, aby stracił dom. Na szczęście pomogła rodzina. Zrzucili się spłacając dłużników. A syn na progu swojego dorosłego życia nie tylko nic od ojca nie dostał, ale musiał wziąć go na swoje utrzymanie i pilnować, aby znów nie poszedł do salonu gier. Teraz żyją z żoną biednie, oboje w depresji. Syn wyprowadził się, ale kredyt, jaki wziął aby spłacić długi ojca długo będzie mu ciążył. Na szczęście znalazł dziewczynę, która przyjęła go z dobrodziejstwem inwentarza i jest duża szansa, że założą szczęśliwą rodzinę.

W czasach studenckich los zetknął mnie z Michałem, człowiekiem zdolnym, dobrze zapowiadającym się, przed którym świat roztaczał swoje możliwości, a on je roztrwonił na alkohol, hazard i kobiety. A początki były niewinne. Bystry, przystojny, zjednujący sobie ludzi, zaczął robić interesy już na studiach. Polska w czasach przemian gospodarczych stwarzała ludziom szansę szybkiego wzbogacenia się. Niektórzy zaczynali od drobnego handlu. Mury runęły, granice stanęły otworem, wystarczyło mieć smykałkę do interesów, aby z dnia na dzień zacząć obracać sporym kapitałem. Tak było z Michałem. Pieniądz robi pieniądz – twierdził i pomnażał ten swój majątek każdego dnia. Było tych pieniędzy coraz więcej i więcej, część inwestował, a część wydawał na przyjemności. Najpierw był poker z kolegami z roku, potem ruletka w hotelowych kasynach, a na końcu automaty. Kilka lat to trwało, zanim zaczął się zjazd w dół. A było z czego zjeżdżać. Chłopaka w okresie prosperity stać było na kupno domu, a nawet dwóch w stolicy, ale skoro „pieniądz robi pieniądz”, to Michał nie kupował żadnych domów ani mieszkań, siedział sobie w wynajętej kawalerce i inwestował. Kiedy interesy szły gorzej, chodził do kasyna, gdzie widział szansę na zdobycie wielkich i łatwych pieniędzy. W jego ulubionym filmie „Żądło” tak właśnie było. On też chciał znaleźć sposób na wygraną. I znalazł. Raz udało mu się wygrać dużą kwotę, tak dużą, że mógłby kupić kawalerkę w centrum miasta, którą wynajmował. Ale on musiał grać dalej. Nie mógł poprzestać na tej wielkiej wygranej, bo uwierzył, że można wygrać więcej. Bywało, że grał non stop 2 noce i 2 dni, przy tym pił alkohol. Im gorzej szły interesy, tym więcej grał i pił. Chciał jeszcze raz przeżyć wielką wygraną, poczuć się „bohaterem dnia”, stawiać wszystkim szampana, po prostu być królem życia, którym zawsze się czuł. Niełatwo pogodzić się z przegraną, kiedy wiesz, jak to jest czuć się zwycięzcą. Dlatego próbował to zagłuszać alkoholem. Dziewczyna, która kochał odeszła, więc szukał pocieszenia w ramionach innych. Kiedy już nie miał pieniędzy, ożenił się dla pieniędzy, z panienką z bogatego domu. Ona też odeszła, kiedy przegrał i przepił wszystko, co dostała od rodziców. Michał został sam, w mieszkaniu komunalnym po babci, w starej kamienicy. Nadal chodził do kasyna, ale tylko … towarzysko. Przyglądał się, jak grają inni, a jak ktoś wygrał to prosił go o małą pożyczkę i wrzucał to do automatu. Mówił, że kiedyś się odegra. Alkohol zniszczył mu zdrowie, zaczął chorować. Nie mam pojęcia, co się z nim teraz dzieje. Słyszałam, że pracuje w sklepie. Michał, najprzystojniejszy i najzdolniejszy chłopak na roku, dziś człowiek przegrany i załamany.  

I jeszcze jeden przykład uzależnienia, może mniej hardcorowego, ale równie niebezpiecznego, czyli od jedzenia. To nasza kobieca domena. Większość moich koleżanek albo się odchudza, albo zamierza się odchudzać, albo narzeka, że nie może schudnąć, a przecież je jak wróbelek. Najbardziej narzekają te, których „otyłość” nie rzuca się w oczy. Nie trzeba być od jedzenia uzależnionym, żeby być na permanentnej diecie, ale w tym miejscu chodzi mi o uzależnienie, kompulsywne jedzenie. Uzależnienie od jedzenia jest specyficzne, bo nie można go odstawić lub zrezygnować, tak jak alkohol, papierosy czy hazard. Jednak za tym uzależnieniem, podobnie jak za innymi kryje się ten sam mechanizm, czyli szukanie pocieszenia, leczenie bólu, niezadowolenia, niepokoju, który się odczuwa jako impuls do jedzenia.

I tu na scenę wchodzi Zosia, która chciałaby zgubić nadprogramowe kilogramy, i walczy z uzależnieniem od jedzenia od wielu lat. Odkąd pamiętam jest na nieustającej diecie. Jednak problem z jedzeniem pojawił się wtedy, gdy straciła pracę. Przez pierwsze miesiące siedziała w domu i nawet nie chciało jej się szukać czegoś nowego. Potem zaczęła wysyłać CV i próbować swoich sił w kilku miejscach. Nigdzie nie została przyjęta. Poczuła się…. niechciana, odtrącona. zbędna. I zaczęła zajadać to swoje bezrobocie. Nie chciała pójść do pracy „byle jakiej”, która nie byłaby dla niej satysfakcjonująca. Żyła wspomnieniami czasów, kiedy jej stanowisko i pozycja zawodowa coś znaczyły. Sprzedała mieszkanie po rodzicach, aby mieć z czego żyć. Wystarczyło na kilka lat, a nawet na kilka szkoleń, z których niewiele wynikało. Lata mijały. Nie podjęła żadnej próby pójścia do jakiejkolwiek pracy, ten temat jakby nie istniał. A kupka pieniędzy ze sprzedaży mieszkania topniała w zawrotnym tempie. W takim samym tempie rosła waga, zatrzymując się na 100 kg, które pogorszyły stan zdrowia, a potem pojawiły się problemy z poruszaniem. Nadwaga była skutkiem uzależnienia, a jedzenie stało się plastrem na poczucie braku sensu, celu i pustki. Zosia zbliża się do emerytury, nadal jako bezrobotna. Na szczęście ma wypracowaną wystarczającą liczbę lat, aby świadczenie dostać. Życie będzie prowadzić skromne, ale przynajmniej co miesiąc jakieś środki na konto wpłyną. Ale co zrobić z nadwagą, która stała się w tej chwili jej największym problemem? Można przyjąć, że gdyby nie straciła pracy, nie popadłaby w uzależnienie od jedzenia. Ale zamiast skoncentrować się na poszukiwaniach i niełatwej codziennej rutynie, schowaniu wybujałego ego, popadła w odrętwienie i w niemoc, w którym to stanie tylko jedzenie okazało się przyjemnością, ulgą, chwilą wytchnienia, takim swoistym pocieszycielem. W ten sposób do pierwotnego problemu, czyli braku pracy, doszedł drugi problem, czyli uzależnienie od jedzenia i nadwaga.

Jeśli chodzi o alkoholizm, czyli ten najbardziej rozpowszechniony i hardcorowy nałóg, miałam szczęście nie poznać go z bliska, wiedzę o nim czerpałam głównie z opowieści i literatury. Czytałam Pilcha „Pod mocnym aniołem” i prof. Wiktora Osiatyńskiego z jego cyklem o alkoholizmie i książki te zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kiedy na mojej drodze spotykam pijaka, jest mi go zwyczajnie żal. Nałóg nie określa wartości człowieka, nie można powiedzieć, że osoba uzależniona jest zła czy dobra. Człowiek uzależniony jest bezsilny. Jego życie kręci się wokół pragnienia napicia się. Ale jaka jest różnica między alkoholikiem, a osobą uzależnioną np. od jedzenia? Jeśli nie potrafi odmówić sobie batonika i czuje się bezsilna wobec tego pragnienia, to czym różni się od pana spod budki z piwem? No tak, po batoniku nie będziemy się zataczać, bełkotać, a potem leczyć kaca. Batonik nie powoduje aż takich konsekwencji, po prostu nie są one tak widoczne, ale szkodzi tak samo jak alkohol, jedynie ta szkodliwość jest bardziej rozciągnięta w czasie.

Ale mechanizm wszystkich uzależnień jest podobny. Przynosząc chwilową, pozorną ulgę, zabierają nam wolność. Odbierają też energię, czas, motywację do zmian, jasność myślenia…

I tu trochę teorii zaczerpniętej ze strony selfmastery.pl. Przyznam, że sporo o uzależnianiach czytałam, ale tak dobrego wyjaśnienia ich źródła nigdzie nie znalazłam.

„Uzależnienie oznacza, że dzieje się coś na poziomie nieświadomym i taki człowiek po prostu na to reaguje, próbuje się w pewnym sensie leczyć z bólu, który odczuwa. To nie jest samo w sobie nic złego. Problem w tym, że uzależnienie niczego nie leczy. To jest takie malowanie spróchniałego płotu zamiast zmierzenia się z problemem i wymienienia płotu. Z czasem uzależnienie powoduje, że człowiek staje się niezdolny do czegokolwiek i to jest chyba najgorsze. Będzie miał związane ręce, bo jego wszystkie myśli i cała rzeczywistość będzie się sprowadzała do jakiejś rzeczy albo zachowania, które go pochłonie. (…)

Rzeczy same w sobie nie są uzależniające. Sedno uzależnienia tkwi w naszym stosunku do nich, w tym jak do nich podchodzimy i do czego tak naprawdę ich używamy. Czyli zakupy same w sobie nie są uzależniające, ale mogą się takie stać, kiedy zaczniemy ich używać do tego, żeby uciekać od jakiegoś dyskomfortu wewnętrznego, problemu. Albo kiedy są próbą wypełnienia jakiegoś braku, pustki, którą odczuwamy na poziomie wewnętrznym. I to nie ma znaczenia czy to będzie piwo czy pieniądze – natura uzależnienia bez względu na rzecz czy zachowanie przez jakie to uzależnienie się manifestuje, jest taka sama. Mechanizm jest identyczny. U podstaw każdego uzależnienia jest jakiś ból psychiczny, emocjonalny, egzystencjalny od którego staramy się uciec. Najbardziej boimy się zostać sam na sam ze sobą, najbardziej od siebie próbujemy uciekać.  (…) Praktycznie nie mamy kontaktu ze sobą. Boimy się zostać sam na sam ze sobą. Ale w taki sposób niestety zamiast pozbywać się bólu, odczuwamy coraz większy ból. Uciekamy od siebie regularnie, kierujemy się cały czas na zewnątrz a to sprzyja uzależnieniom. Nie wiemy, co nas boli, co czujemy i co się z nami dzieje i ciągle się rozpraszamy, żeby tego nie widzieć. Jesteśmy bardziej podobni do ludzi, którzy zagłuszają swój ból i pustkę alkoholem albo narkotykami niż nam się wydaje. Na poziomie mechanizmu uzależnienia robimy dokładnie to samo. Mamy tylko inny sposób na to, ale różnica nie jest za duża. Tak czy inaczej, jeżeli często próbujesz w jakiś sposób odwracać swoją uwagę od chwili obecnej, od swoich emocji tu i teraz, od jakiegoś bólu, wewnętrznej pustki, problemów i prawdziwych potrzeb, wolisz od tego wszystkiego uciec i robisz to często, to ta rzecz albo zachowanie, którego do tego używasz, może się stać uzależniające. Dzięki temu unikasz pracy, jaką trzeba byłoby wykonać, żeby spełnić prawdziwe potrzeby czy rozwiązać problemy, ale to nic nie daje. Cierpienie ma to do siebie, że nie znika tylko dlatego, że na chwilę o nim zapominasz. Zaatakuje Cię jeszcze mocniej jak oprzytomniejesz.

Za uzależnieniem zawsze kryje się jakieś poczucie braku, jakieś wewnętrzne pęknięcie. Bo nie da się wypełnić wewnętrznej pustki zewnętrznymi rzeczami. Nie da się w ten sposób nasycić, ale to nie przeszkadza nam próbować i mieć nadzieję, że kolejny raz zadziała. Dlatego tak trudno wyjść z wiru uzależnienia – pustka nie znika mimo tego, że ciągle robimy zakupy, jemy albo siedzimy na facebooku. Ta strategia nie działa, na pewno na stałe nie działa, ale dalej próbujemy. Robimy wszystko oprócz jednej prostej rzeczy – przyjrzenia się czym ten ból i pustka są i skąd się biorą. Tak mocno zajmujemy się wypełnianiem pustki, że nawet nie wiemy co tam jest. Nie zostawiamy nawet milimetra przestrzeni na to, żeby jakiekolwiek emocje wypłynęły na powierzchnię. Myślę, że stoi za tym ogromny lęk przed tym, że to, co tam jest nas zniszczy, pochłonie. Każda osoba uzależniona chce od tego uciec i myśli, że uda jej się ten niepokój zgasić i pustkę wypełnić, kiedy wystarczająco długo będzie uciekać przed tym. Wydaje nam się, że ta pustka zniknie, jak odwrócimy od niej wzrok. I właśnie to nam dają uzależnienia – pozwalają uciec od rzeczywistości, ale problem polega na tym, że rzeczywistość to jedyna rzecz, która nigdy nie znika ani się nie zmienia. Czyli pustka jest jedyną rzeczą, która nigdy nie znika. Nie da się od tego skutecznie uciec. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że im bardziej próbujesz wypełnić brak wewnętrzny rzeczami zewnętrznymi tym dalej jesteś od prawdziwej pełni. Im dalej jesteś od pełni, tym więcej cierpienia i silniejsze uzależnienie – tak właśnie uzależnienie przejmuje nad Tobą kontrolę. Z czasem nie będziesz widział innego sposobu na życie.

Żeby coś się zmieniło nie możemy ciągle tych lęków i bólu zagłuszać, musimy zobaczyć powód naszego bólu i stanąć twarzą w twarz z pustką. Pozwolić, żeby różne emocje wyszły na powierzchnię, bo nie mamy szans na to, żeby wykształcić inną odpowiedź na ból, dopóki nie zobaczymy, co się z nami tak naprawdę dzieje. Jak tego nie zobaczymy to dalej będziemy sobie łamać rękę, żeby odwrócić uwagę od tego, że boli nas noga. Mniej więcej tak nam pomaga uzależnienie w rozwiązywaniu naszych problemów. Współczesny człowiek ma jeden, podstawowy i najważniejszy problem – zapomniał kim jest i próbuje się odnajdywać przez identyfikowanie się z zewnętrznymi rzeczami. Wszystko opiera się na poczuciu braku pełni, odłączeniu od źródła naszego istnienia, poczucia izolacji, samotności, odcięcia od nas samych. Uzależnienie jest nieudolną próbą naprawienia tego wszystkiego i przywrócenia poczucia pełni. Żeby to zrobić próbujemy wszystkiego poza zajrzeniem do środka. Budujemy całe konstrukcje w swoim życiu, żeby przykryć tą pustkę – zarabiamy pieniądze, dbamy o wizerunek, kupujemy różne rzeczy, które mają nas jakoś określić, ale to jest puste i wiemy o tym a ból wcale nie znika. Na głębokim poziomie to nas wcale w całość nie skleja, bo w ogóle nie tędy droga. Ale nasza niechęć do zajrzenia do środka jest taka duża, że gotowi jesteśmy powtarzać to samo w kółko chociaż to się nie sprawdza. (…)

Dobrze byłoby przyjrzeć się swoim zachowaniom i sobie pod kątem cech, które ma każde uzależnienie. Te cechy to bardzo silne pragnienie, przymus wewnętrzny zrobienia czegoś, dążenie do tego, żeby zrobić to jak najszybciej – najlepiej już, teraz i natychmiast, chwila ulgi po wszystkim, odcięcie, potem konsekwencje – czasem kłamstwa, manipulacje, żeby coś ukryć, potem pojawia się poczucie winy a za jakiś czas znowu silne pragnienie, czyli mamy nawrót. Trudno to u siebie zaobserwować nawet jak się wie jak to działa. Często nawet nie wiemy, dlaczego coś robimy i co się z nami dzieje, kiedy sięgamy znowu po papierosa albo po jedzenie. Nie widzimy, jak działa schemat, nie widać emocji ani cierpienia, które gdzieś tam głęboko jest ukryte i z którym próbujemy sobie jakoś poradzić. To, co jest dla nas dostępne to to, że odczuwamy impuls, który pcha nas do czegoś i odgrywamy ten schemat bez świadomości i kontroli. Ciężko obserwować swój własny umysł swoim własnym umysłem. Ale jest prostszy sposób, żeby stwierdzić, czy jesteś uzależniony czy nie. Wystarczy przestać coś robić na parę dni i zobaczyć, czy pojawi Ci się silne pragnienie i potrzeba, żeby po to sięgnąć albo żeby to zrobić. Spróbuj przez parę dni nie włączać telewizora albo odłączyć Internet, wyłączyć telefon i zobacz co się będzie działo. Jak pragnienie się pojawi i będziesz niespokojny to znaczy, że jesteś uzależniony. Jak się nie pojawi to znaczy, że nie jesteś uzależniony. Chyba nie ma prostszego testu. Możesz sobie go zastosować do wszystkiego. To jest proste, ale jak uwalniać się od uzależnień? Przede wszystkim trzeba przestać uciekać od bólu i pustki, które odczuwasz. Czyli najpierw zidentyfikuj swoje uzależnienia, potem przyznaj się przed sobą, że nie masz kontroli nad tym, co robisz. I tu pojawia się problem, bo nasze ego nie za bardzo lubi się przyznawać do tego, że jest bezsilne. Ale to jest konieczne. Kolejny krok to stanięcie ze swoim bólem twarzą w twarz. Uciekanie od bólu daje tylko więcej bólu. Trzeba przestać się rozpraszać przy każdym najmniejszym dyskomforcie. Trzeba przestać uciekać przed sobą i zobaczyć, co się z nami tak naprawdę dzieje (…) Chodzi o to, żeby przestać się ciągle rozpraszać i skupiać na rzeczach zewnętrznych i zajrzeć do środka.

Istnieje w nas coś, co zagłuszamy, kiedy ciągle się stymulujemy. (…) Leczenie sprowadza się do zrobienia temu miejsca i przestrzeni. Prawda, którą mamy w sobie chce zobaczyć samą siebie. Uzależnienie i stymulowanie się bez przerwy to unikanie tej prawdy. Uzależnienie się kończy, kiedy jakieś zachowanie albo rzecz nie jest ani dobra, ani zła ani jakoś specjalnie ekscytująca – kiedy po prostu jest. To wymaga odpuszczenia tego uzależnienia i tego, co ono Ci daje. Odpuszczenia tego całego mechanizmu wypełniania się albo uspokajania się przez coś tam, nieważne czego używasz. Zamiast tego jesteś z tym wszystkim. Ostateczne uzdrowienie na poziomie duchowym polega na tym, żeby rozpoznać, że nigdy nie było nic zepsute i że jesteśmy całością. Ale jest jeszcze poziom emocjonalny. I tutaj dobrze oprócz obserwowania swoich schematów i impulsów stworzyć sobie alternatywną wizję swojego życia bez uzależnienia, która będzie taka dobra, że odciągnie Cię od tego telewizora czy telefonu. Chodzi o to, żeby to było coś interesującego i ważnego dla Ciebie. Ważny jest pomysł na życie bez uzależnienia. Osobie uzależnionej ciężko sobie w ogóle to wyobrazić, ale połączenie obserwowania swoich schematów z tworzeniem takiej alternatywnej wizji jest potężne. Chodzi o to żebyś zaczął naprawdę spełniać swoje głębokie potrzeby i rozwiązywać problemy zamiast od nich uciekać. Chodzi o zbudowanie swojego życia na nowo, na właściwych podstawach. Ostatecznie chodzi o pełną wolność.”

Zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl i obejrzenia filmu o uzależnieniach oraz przeczytania całości tekstu, którego fragmenty wykorzystałam w tym wpisie.

O paleniu raz jeszcze…

Tęsknota za dymkiem

Spotkałam dawno niewidzianą koleżankę, starą palaczkę 😉 okazja towarzyska, w ręku lampka wina, oczywiście palenie możliwe gdzieś przy wyjściu, w przeciągu. Kolega idzie zapalić, a my obie dziękujemy, ale nie korzystamy. Ooo, rzuciłaś palenie? – pytamy siebie wzajemnie. Bożena wzdycha i ze smutkiem w glosie mówi – dwa lata już nie palę. Ale ciężko mi.

– Po takim czasie wciąż czujesz żal za paleniem?

– Tak, tęsknie za papierosem. Brakuje mi tej … przyjemności w wielu sytuacjach.

Zdziwiłam się trochę, że po tak długim czasie można jeszcze czuć taką tęsknotę za dymkiem. Ja niczego takiego nie doświadczam. Wprost przeciwnie, ja wciąż cieszę się z faktu niepalenia. Czy to wpływ książki Alana Carra? Możliwe. Właśnie w tej książce znalazłam i zapamiętałam to, że można po odstawieniu palenia czuć radość, satysfakcję, same pozytywne uczucia. Kiedy to czytałam, jeszcze paląc, wydawało mi się bardzo trudne w realizacji, ale byłam przekonana co do skuteczności takiej postawy.

Bo kiedy nasze odstawienie palenia traktujemy jako wielkie poświęcenie, jako coś, do czego zrobienia czuliśmy się w jakimś sensie zmuszeni, jako cierpienie. Bo kiedy odczuwamy często tęsknotę za paleniem, wspominamy cudowne chwile zaciągania się dymkiem. Kiedy marzymy o tym, aby znów móc palić, wtedy mamy PROBLEM. Wystarczy coś, co wyzwoli chęć sięgnięcia po papierosa. Wystarczy impuls, wystarczy trudny i stresujący moment w życiu. Bo cierpiący z powodu braku czegoś człowiek, ma w sobie naturalną tendencję do  gloryfikowania tego, do uznawania jako potencjalną nagrodę za cierpienia. Od takiego przekonania dzieli nas tylko mały kroczek od zapalenia. Można to określić mianem „prania mózgu”, który sami sobie fundujemy. Nie twierdzę, że nie tkwię w podobnym mechanizmie, czyli robię sobie „pranie mózgu”, ale u mnie to ma akurat pozytywny cel. Dla mnie zapalenie kiedyś w przyszłości papierosa, byłoby porażką, byłoby końcem radości, jakie daje mi niepalenie, byłoby po prostu wkroczeniem na drogę ponownego cierpienia. Natomiast w przypadku mojej, wspomnianej na wstępie, koleżanki Bożeny jest odwrotnie. Zapalenie byłoby dla niej końcem cierpienia i zaspokojeniem tęsknoty za papierosem. Która postawa bardziej rokuje na przyszłość? Z pewną dozą nieskromności pozwolę sobie wyrazić pogląd, że jednak moja.

Zakazy palenia

Kiedy jeszcze rozkoszowałam się (czyli podtruwałam) dymem papierosowym, słysząc o planach wprowadzenia restrykcyjnej ustawy antynikotynowej czułam, że ogarnia mnie czarna rozpacz. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie w pubie czy innym przybytku publicznym bez papierosa. Nie mogłam sobie wyobrazić sytuacji, że na przystanku tramwajowym przyparta do muru głodem nikotynowym, nie będę mogła sięgnąć do paczki i zaciągnąć się dymem. A jeśli jakoś przełamałabym strach przed mandatem 500 zł, to i tak zapewne naraziłabym się na ostracyzm innych użytkowników przystanku.

Ale jako się rzekło to wszystko działo się w zamierzchłej przeszłości, kiedy paliłam jak smok i dziś wprowadzenie ustawy ani mnie ziębi, ani grzeje. Dystansuje się od ich zwolenników jak i przeciwników. Nie jestem jakoś szczególnie ortodoksyjna w stosunku do namiętnych palaczy. Moi ulubieni palacze to przeurocza Maria Czubaszek i błyskotliwy Jacek Żakowski. Myślę, że w towarzystwie tych osób mogłabym wdychać opary dymu bez protestu (aczkolwiek rzadko). Co do innych osób mówię zdecydowanie NIE. Również do mojego sąsiada, który wychodzi na dymka na balkon i jakoś tak wiatr wieje w moją stronę. Nawet kiedy sama paliłam jak smok, poranne zapachy z balkonu sąsiada, nie wywoływały mojego aplauzu, wprost przeciwnie. Rozumiałam jednak potrzebę i łączyłam się z sąsiadem w bólu, który uśmierzyć mogła jedynie nikotyna.

Teraz ja jestem już od nikotyny uwolniona, przynajmniej dziś, tu i teraz, mogę to powiedzieć. Natomiast sąsiad nadal uprawia swoje balkonowe praktyki. No cóż, pozostaje mi zamykać okno, co w chłodniejsze dni staje się już u mnie normą. Tak sobie wspominam, że kiedy paliłam to musiałam na noc zostawiać uchylone okno, nawet kiedy mróz był siarczysty, bo wolałam zmarznąć niż wdychać zapach papierosowego dymu. Oj dużo się zmieniło w moich nawykach, moich neurozach, w miejsce papierosa redukującego napięcie (oczywiście jedynie w przekonaniu palacza) przyszły inne sposoby regulowania napięć i emocji jak choćby jedzenie. Z jedzeniem jest tak, że niesposób go całkowicie odstawić, dlatego tak trudno je ograniczyć 😉

Ale z jedzeniem też sobie poradziłam i też pomógł mi Pan Allen Carr. Chyba muszę mu pomnik postawić. 😉

Słaba silna wola

Unikam określenia, że „rzuciłam palenie”. Chyba ma to związek z faktem, że w moim przekonaniu palaczem, czy nałogowcem innej maści zostaje się do końca życia. Nadal jestem palaczką, choć obecnie nie palę, tak jak alkoholicy, którzy pomimo abstynencji zostają nimi do końca życia.

Poza tym słowo „rzucić” łączy się z jakąś strata. A ja nic nie straciłam, ja wiele zyskałam i to jest najważniejsze.

Jak skutecznie przestać palić? Po raz kolejny spróbuję odpowiedzieć. Po prostu trzeba tego naprawdę chcieć, a właściwie mieć dość palenia.

Trzeba przestać lubić palenie.

 Jak można lubić palenie? – zapyta niepalący.

 Ale palacz chwyta się wszystkiego, co racjonalizuje jakoś jego działanie.

Moja koleżanka, nadal paląca mówi  – palę, bo lubię…

Ja w to nie wierzę, bo za długo paliłam i za długo mówiłam to samo, choć wcale tak nie myślałam. Znajdowałam argumenty, które pozwalały mi dalej palić.

A to, że jak rzucę to przytyję i będę gruba jak Andrzej, któremu przybyło 20 kg. A to, że będę miała „syndrom odstawienia” jak Kaśka i będę cierpieć okrutne katusze.Kiedyś, jako jeszcze palaczka, byłam na firmowej imprezie, ktoś zamówił stolik w nieznanej mi knajpie, jak weszłam i okazało się, że w całej restauracji nie wolno palić myślałam, że eksploduję z chęci zapalenia. Była wtedy mroźna zima, więc wyjście na zewnątrz na dymka nie wchodziło w grę. Starałam się opanować, co mi się udało po kilkunastu minutach, a potem bawiłam się świetnie. Wiedząc, że nie mogę zapalić, pogodziłam się z tym i zapomniałam na ten czas spędzony w restauracji, że w ogóle palę. No właśnie, to jest chyba sedno problemu.

Kiedy chce się przestać palić skutecznie, trzeba zapomnieć, że kiedykolwiek się paliło, trzeba stać się osobą niepalącą (mentalnie).

Dzięki temu niepotrzebna jest do niepalenia silna wola.

Bo silna wola to jest to, co ja posiadam w śladowych ilościach, więc niech nikt mi nie mówi, że nie paląc ponad pół roku musiałam korzystać z silnej woli. Gdybym musiała, to bym przegrała i tyle.

Ci, którzy rzucają przy użyciu silnej woli najczęściej poddają się prędzej czy później. Bo oni wciąż tęsknią za paleniem, poświęcają się nie paląc. Ja tego nie odczuwam. Ja patrzę na palących na ulicy, na przystankach może nie ze współczuciem, a raczej ze świadomością, że mam to za sobą i wcale nie tęsknię.

Dla jasności, wcale nie jest powiedziane, że i ja nie poddam się któregoś pięknego dnia. Jedyne, co powoduje, że wątpię w swój powrót do nałogu, to kompletny brak w głowie jakiegokolwiek argumentu, aby wrócić.

Po co miałabym znów sięgnąć po papierosa? Bo ładnie z nim wyglądam? Bzdura. Bo palenie mnie odstresowuje? Wprost przeciwnie. Bo palenie sprawia mi przyjemność? Nie sprawia. Ja sobie wmawiałam, że to jest mi do czegoś potrzebne, że to lubię.

Nie widzę żadnego powodu, aby wrócić do nałogu, więc po co miałabym to zrobić.

Dno…

Z nałogami wszelkiej maści jest tak, że trzeba osiągnąć swoje dno, po to, aby móc się od niego odbić. Dla każdego śmiertelnika to DNO może zupełnie inaczej wyglądać. W przypadku nałogu papierosowego jeden będzie grzebał w koszach na śmieci, jeśli to kosz własny to i dno mniej dołujące i wstydliwe, gorzej, kiedy trzeba grzebać w koszach na przystankach. Fuj… takie obrazki nie raz oglądałam. I nie zawsze osoby szukające petów w koszach można było zaliczyć do kategorii żuli.

Moje dno jest chyba z kategorii tych … soft. Zdarzało mi się pisać do siebie samej kartki (sic) z zaklęciami typu „od jutra NIE PALĘ”. Robiłam to wieczorem, kiedy czułam się „przepalona” i wkurzona faktem, że moje ograniczanie się kolejny raz wzięło w łeb. No właśnie, to samoograniczanie się w liczbie wypalanych papierosów to jest droga przez mękę, jaką każdy palacz, chcący rzucić nałóg, przechodzi. Próby palenia okazjonalnego wywołują dziś u mnie pusty śmiech. Podobnie reaguję gdy ktoś mówi, że jedynie „popala”. Gratuluję, bo ja się do tego nie nadawałam. Być może są ludzie uodpornieni na wszelkie nałogi, w tym nikotynowy, albo szczególnie nikotynowy, ja „popalać” nie mogłam, bo jeden papieros wyzwalał chęć wypalenia następnego, a następny następnego i tak wkoło Macieju.

Wracając do mojego dna z kategorii „soft” to może dla obserwatora z boku wyglądać to śmiesznie, takie pisanie do siebie kartek, ale mnie wesoło nie było. Pisząc taką kartkę i zdając sobie jednocześnie sprawę z durnowatości tej czynności, byłam śmiertelnie poważna.  Kartka była przeznaczona na ranek, kiedy to człowiek się budzi z tzw. trampkiem w ustach, umyje zęby, zje śniadanie, wypije kawę, etc. i to wezwanie do niepalenia umieszczone na kartce działa, działa, do czasu kiedy nie sięgniesz po tego pierwszego porannego papieroska. Ten pierwszy jest początkiem takiego samego końca jak poprzedniego dnia. I co? I znów będę pisać do siebie karteczki na rano? Obłęd. Miałam tego dosyć.

Pewnie powinnam się cieszyć, że tylko takie dno mnie spotkało. Nigdy nie grzebałam w koszach na śmieci, byłam zapobiegliwą palaczką, zapas musiał być i to spory. Allan Carr w swojej książce opisuje przykład kobiety „rzucającej palenie”, która świadomie wyrzuciła papierosy do kosza i polała je ketchupem, bo chciała mieć pewność, że nie będą się nadawać do palenia. Koniec był taki, że zeskrobywała ketchup. Okropność.

Reasumując: nieważne, jakie nasze dno jest, ważne aby dało się od niego odbić, czego wszystkim rzucającym wszelkie nałogi życzę 😉

Wszyscy jesteśmy uzależnieni?

Każdy jest od czegoś uzależnionym. Kwestia zdefiniowania słowa uzależniony. Można być uzależnionym od czegoś w zasadzie dobrego, korzystnego dla naszego zdrowia, na przykład sportu. Ale i sport, może stać się obsesją. Jestem w stanie sobie wyobrazić ojca rodziny, który katuje swoje ciało na siłowni codziennie po kilka godzin, a równie dobrze wystarczyłoby robić to dwa razy w tygodniu, a wolny czas przeznaczyć choćby na zabawy czy naukę z dziećmi. Być od czegoś uzależnionym to brak umiejętności zachowania umiaru w jakiejś dziedzinie. Jak w ten sposób słowo uzależniony zdefiniujemy, to nikt nie jest wolny od nałogów. Ja na pewno. Uzależnienie można też stopniować. Osobiście jestem uzależniona od piwa w stopniu umiarkowanym …latem. Kiedy nadchodzi jesień, moje uzależnienie zasypia, aby znów wraz z latem się obudzić.

Byłam uzależniona mocno od papierosów, bez których nie umiałam wyobrazić sobie życia. Pomimo że przestałam palić, wciąż czuję się palaczką, wciąż staram się zachować kontrolę nad swoimi odruchami. Wystarczy sekunda, aby w luźniej atmosferze kawiarniano-alkoholowej sięgnąć po papieroska na zasadzie … fantazji?, udowodnienia sobie, że jest się już wolnym i można popalać. Za dużo na ten temat czytałam i widziałam, aby w coś takiego nie wierzyć. Nałóg to jest coś, z czym nie wygramy, jeśli damy mu szansę na powrót. Alkohol, papierosy, narkotyki wymagają odstawienia całkowitego.

Pomimo upływu ponad roku od zaprzestania palenia ja wciąż ten temat wałkuje. Czy to dobrze, czy źle?  Czy człowiek, który walczy z jakimś nałogiem powinien „wypierać” z myśli ten temat czy raczej wciąż nim żyć, a nawet epatować nim otoczenie? Alkoholicy chodzą do klubów AA i temat picia ciągle roztrząsają, więc może lepiej wspominać i przywoływać problem. Dzięki temu pamięta się te swoje dna, te chwile niesmaku i wstydu.

– Dlaczego pijesz?

– Aby zapomnieć.

– O czym zapomnieć?

– Aby zapomnieć, że się wstydzę

– Czego się wstydzisz?

– Wstydzę się, że piję

Ten dialog z „Małego Księcia” świetnie ilustruje mechanizm „błędnego koła”, w jakim tkwią uzależnieni. Nie różnicowałabym w tym kontekście nałogów, wydaje mi się, że każdy uzależniony od czegokolwiek postępuje podobnie. Osoba jedząca w sposób kompulsywny też chce zapomnieć, że wstydzi się np. swojej otyłości. Kolejny napad obżarstwa przebiega więc według podobnego schematu.

Co to jest to coś, co powoduje, że sięgamy po narkotyk? A potem potrzebujemy go więcej i więcej, bo jego działanie słabnie. Słowo narkotyk oznacza wszystko, co uzależnia, może to być np. jedzenie, a może też być drugi człowiek. Co to jest? Smutek, pustka, ból? Z pewnością nie są to przyjemne odczucia, w przeciwnym razie nie byłoby powodów, aby przed nimi uciekać. Ciekawe wyjaśnienie tego źródła czegoś, co powoduje sięgnięcie po używkę znalazłam w książce pt. Potęga teraźniejszości (E.Tolle).

„Każdy nałóg bierze się stąd, że człowiek nieświadomie wzbrania się przed stawieniem czoła własnemu bólowi i przejściem przez ten ból. Każdy nałóg od bólu się zaczyna i na nim też się kończy. Niezależnie od tego, co jest twoim narkotykiem – alkohol, jedzenie, psychotropy, czy wreszcie druga osoba – używasz czegoś albo kogoś, żeby ukryć swój ból. Właśnie dlatego, po przeminięciu początkowej euforii, pojawia się w związkach osobistych tyle nieszczęścia, tyle bólu. To nie związki są ich przyczyną. One tylko wydobywają na jaw nieszczęście i ból, które już wcześniej w tobie tkwiły. Działa tak każdy nałóg. W każdym nałogu następuje moment, gdy narkotyk już nie wywołuje pożądanego efektu, wtedy zaś boli cię bardziej niż kiedykolwiek. Między innymi dlatego ludzie nieustannie próbują uciec przed teraźniejszością i szukają takiego czy innego zbawienia w przyszłości. Jeśliby skupili się na obecnej chwili, pierwszą rzeczą, jaką mogliby napotkać, byłby ich własny ból, a przecież to jego najbardziej się obawiają”.

Rzucenie palenia jest proste…

….robiłam to nie raz.

To dowcipne powiedzonko do mnie nie pasuje, bo ja nie rzucałam. A teraz po prostu nie palę. A paliłam wiele lat, wstyd się przyznać, ile. Unikam słowa „rzucić”, bo to by znaczyło, że jest się wolnym od tego wstrętnego nałogu. Niestety, ten nałóg tkwi w mojej głowie i nie raz zdarzają mi się …odruchy papierosowe. A wtedy sobie przypominam – no przecież nie palę! Jak to fajnie, że nie palę! To drugie zdanie jakie przez mój mózg przebiega rokuje, że wytrwam w postanowieniu. A dlaczego? To pewnie jeszcze nie raz wyjaśnię…

Raz zdarzyło mi się zaniechać palenia na trzy tygodnie. To nie było zaprzestanie palenia, może nie byłam na to jeszcze gotowa. Po prostu miałam infekcję gardła i palić nie byłam w stanie. A potem, kiedy stan gardła polepszył się, uznałam, że warto eksperymentalnie przedłużyć ten okres odpoczynku od nałogu.

Było mi z tym niepaleniem dobrze, choć miałam wtedy dość stresujący okres w życiu. Kiedy stres odpuścił, postanowiłam zrobić sobie prezent, nagrodzić się za okres wyrzeczeń i pójść na imprezę ze znajomymi, na której zamierzałam pić piwo i palić papierosy. A niech tam! Żyje się raz! Kupiłam paczkę Marlboro light, bo tylko takie były w pubie. Zasmakowały mi, i od tej pory tylko takie paliłam. Oczywiście na owej imprezie ze znajomymi chciałam palić, ale to nie znaczy, że chciałam wrócić do palenia, wydawało mi się naiwnie, że na ten jeden wieczór udzielam sobie dyspensy, że stanę się palaczką okazjonalną.

Głupota ludzka nie zna granic.

Jak zapalisz jednego, to lepiej od razu kup cały karton papierosów, bo lada dzień Ci zabraknie. Tak działa nałóg, czyli taki „mały potworek”, który w nas siedzi. Jak nic nie dostanie to powoli zdycha, jak dostanie jednego dymka jego siła wzrasta i domaga się kolejnego, a potem już jest tak silny, że wypalenie całej paczki nie jest w stanie go zadowolić. On wciąż chce więcej i więcej.

O tym „małym potworku” wyczytałam w książce, która w moim „rzucaniu” nałogu odegrała wielką, a może decydującą rolę. Wciąż mam wątpliwości, czy przestałam palić, bo przeczytałam (dwa razy) wspomnianą książkę? Czy dlatego, że zwyczajnie przestałam lubić palenie? Albo miałam dość palenia? A może to nieważne, ważne, że nie palę!