Archiwum kategorii: Od serca

Ostatnia łza

Nie znałam nawet jego imienia. Po prostu pan z warzywniaka, obok którego przechodziłam w drodze do pracy przez prawie dwadzieścia lat. Nadal chodzę tą samą trasą, ale warzywniak jest zamknięty. Przez kilka dni paliły się tam znicze, a teraz widać tylko jeden, już wypalony, ale dający do myślenia. Był człowiek, nie ma człowieka. Zaglądam przez okno, widać … słoiki z ogórkami, kilka cytryn i jabłek, uschnięta marchewka. Do szyby przyklejona karteczka napisana przez córkę, która od czasu do czasu zastępowała ojca. Informacja dla klientów zainteresowanych zakiszonymi własnoręcznie ogórkami, aby dzwonili i składali zamówienia, Jeszcze zdążył w tym roku zrobić zapasy. No cóż, ogórki trwalsze niż życie ludzkie? Nie wiem, co się stało. Czy zmarł nagle, czy chorował? Nie był wcale stary. A jaki wiek jest dla mnie „stary”? Kiedyś w szkole średniej „stara” była dla mnie 30-letnia nauczycielka. Perspektywa nam się z wiekiem zmienia.

Okres jesienno-listopadowy skłania do melancholii, która jest moją drugą naturą, więc nic dziwnego, że i dziś pójdę tą drogą. Od dłuższego czasu wybieram lektury egzystencjalno-nostalgiczno-depresyjne. Szukam takich tekstów w gazetach czy w internecie, lubię oglądać tego typu filmy, a więc coś, co skłania do myślenia, zadumy, wzruszenia, wywołuje łzę w oku. Chyba byłam taka zawsze, ale tę część mojej natury zepchnęłam na kilkadziesiąt lat gdzieś w podświadomość, zakopałam głęboko, bo życie dostarczało wiele weselszych i ciekawszych zajęć oraz myśli. Może to również dlatego, że wszyscy dookoła żyli pełnią życia, że pogrzeby, choroby i nieszczęścia były rzadkim zjawiskiem albo tylko tak się wydawało, albo dotyczyły kogoś „dalszego”. Nawet odejście babci i dziadka dało się jakoś … przeżyć. Gorzej z rodzicami. Kiedy jesteśmy w wieku już zaawansowanym nasi rodzice są w końcówce swoich dni i trzeba zmierzyć się z ich chorobami i odejściem, co jest najczęściej doświadczeniem trudnym.

Trafiłam niedawno na dwa poruszające wywiady, oba z mężczyznami, choć wydaje mi sie, że temat umierania, a zwłaszcza towarzyszenia w umieraniu bliskiej osobie, jest bardziej „kobiecy”, bo to my najczęściej występujemy w roli opiekunek dla schorowanych i niedołężnych rodziców. Obaj panowie twierdzą, że temat umierania jest u nas tabu, że nie jesteśmy nauczeni rozmowy o życiu, które się kończy.

Jeden ze wspomnianych panów towarzyszył swojemu ojcu z aparatem fotograficznym w ostatnich miesiącach życia i cierpienia, oczywiście za jego przyzwoleniem. Przemysław Chudkiewicz, bo o nim tu mowa, wydał album ze zdjęciami z tego okresu (1). Jego intencją nie było fotografowanie odchodzenia ojca, po prostu tak wyszło. Razem z bratem opiekowali się ojcem terminalnie chorym i z perspektywy czasu uważają, że uwiecznienie tych ostatnich dni było dobrym pomysłem, choć początkowo budziło opory w nich samych i części rodziny.

Zdaniem P. Chodkiewicza temat śmierci jest u nas tabu. Nie rozmawiamy o śmierci i umieraniu. Dziś umiera się szybko, aby jak najmniej na TO patrzeć. Dlatego chciał pokazać umieranie swojego taty jako temat, który dotyczy każdego z nas. Miał dość udawania, bo zajmując się fotografią reklamową, w pewnym sensie sam dokłada cegiełkę do retuszowania świata.Temat śmierci czy chorowania został jakby wyretuszowany z życia. Niepotrzebnie boimy się o tym rozmawiać. Bo nazywanie rzeczy po imieniu, choć trudne, jest uwalniające. Najbardziej poruszające zdjęcie zostało wykonanie niemal w ostatnim momencie jego życia, z łzą w oku. Przychodzi moment, kiedy nie ma słów pocieszenia, kiedy człowiek jest bezradny. I żeby się tym nie zamartwiać, bo to nic nie da, po prostu trzeba BYĆ przy umierającym. Trzymać za rękę, rozmawiać, dotykać, przytulać, czuć zapach. Bezradność uświadamia, że wszystko przemija, pozostaje tylko obecność.

I takie doświadczenie bezradności było udziałem drugiego pana, na rozmowę z którym trafiłam niedawno w Gazecie Wyborczej (2), i który zrobił na mnie duże wrażenie. Mateusz Pakuła jest pisarzem i dramaturgiem, który też opiekował się umierającym ojcem. Kiedy nie było już nadziei, a cierpienie i ból coraz większe, ojciec wyraził chęć poddania się eutanazji i poprosił syna o pomoc ze świadomością, że w naszym kraju jest to przestępstwo. Gdy minął pierwszy szok Mateusz Pakuła nie miał wątpliwości, że cierpiącemu człowiekowi taka możliwość się należy, że nikt nie powinien za nas decydować o przedłużaniu życia w cierpieniu. Wbrew obiegowym opiniom cierpienie wcale nie uszlachetnia. Chcąc nadać jakikolwiek sens cierpieniu ojca, napisał książkę pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, traktując ją jako swoisty manifest w dyskusji o eutanazji. Jego zdaniem proces umierania jest w Polsce wciąż tematem tabu. Temat straty i żałoby jest obecny, ale wokół umierania panuje cisza.

Kiedy odwiedzamy groby naszych bliskich dobrze jest pamiętać też o żywych, cierpiących, umierających, często bez wsparcia, w samotności i zapomnieniu. Tym, których już nie ma, nie jesteśmy w stanie pomóc. Dla tych, którzy żyją, możemy jeszcze coś zrobić… przynajmniej pozwolić im w miarę godnie odejść z tego świata.

*

1/ Wywiad z Przemysławem Chudkiewiczem („Tutaj jest koniec” GW-WO 20 sierpnia 2022 r.) Album ze zdjęciami nosi tytuł.„Nie ma takiego snu” .

2/ Wywiad z Mateuszem Pakułą („Potrzeba godnej śmierci”, GW-WO 22.10.2022 r.) autor książki „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”.

Ta chwila, kiedy miłość jest wieczna…

Zbliża się okres odwiedzania cmentarzy. W tych dniach myślimy o śmierci więcej i częściej. Nasze odejście z tego świata wydaje nam się jeszcze odległe i przecież nie będziemy tego świadomi (świadomi straty), bo świat widziany naszymi oczami zniknie. Po prostu my tego własnego odejścia … nie przeżyjemy, więc nie ma nad czym deliberować.

Nasze myśli biegną do tych wiekowych członków rodziny, których kiedyś stracimy i wielce prawdopodobne jest, że będzie to nie tak bardzo odległa przyszłość.

Pamiętam czas, kiedy opiekowałam się Tatą, wtedy, kiedy już był na etapie powolnego odchodzenia. Trwało to rok…a więc był czas godzenia się z tym, co nieuniknione. Pamiętam, jak bardzo starałam się być uważna i skoncentrowana na „byciu blisko”, wiedziałam, że to może być jeden z ostatnich momentów. Chciałam, aby każda z takich chwil była ze mną jak najdłużej, abym mogła je wspominać i czuć, kiedy Taty nie będzie.

Pamiętam, jak masowałam kręgosłup nieżyjącej już Babci, oczywiście robiłam to nieporadnie, ale z dużym zaangażowaniem, aby ulżyć jej bólowi. I też wtedy mocno koncentrowałam się na tej CHWILI, bo wiedziałam, że kiedyś ten moment będzie do mnie wracał. To jest tak, jakby człowiek chciał tę energię, wynikającą z bliskości z kimś, kogo się kocha „wchłonąć” i żywić się nią wtedy, gdy tych bliskich nam ludzi już nie będzie.
Dotyk, bliskość, zapach, dobre słowo… Nigdy nie wiemy, kiedy tej fizycznej powłoki drugiego człowieka może nam zabraknąć. Trzeba więc z każdej okazji korzystać, póki jest czas. Bo czy da się kochać „na zapas”? Aby wystarczyło na czas, kiedy już nie będzie tych, których kochamy? A może i nas nie będzie, ale wtedy to już nie będzie miało większego znaczenia… Spokojnych refleksji nad grobami bliskich wszystkim życzę…

Ktoś z przeszłości…

Miałam sen. Byłam w jakimś pomieszczeniu, w którym przebywało wraz ze mną dwóch panów z mojej przeszłości. Bardzo zależało mi, aby porozmawiać z jednym z nich, a drugiego próbowałam uniknąć. Chciałam poprosić Andrzeja o numer telefonu, bo go zgubiłam. Podeszłam do niego, wyraziłam swoją prośbę, podnoszę wzrok, a to wcale nie jest on, tylko ten drugi. Szok. I w tym momencie zadzwonił budzik…. Niestety.

Jak ten sen zinterpretować? Faktem jest, że nie mam do Andrzeja numeru telefonu. Po prostu kontakt się urwał. Dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio przejeżdżałam obok jego bloku, po raz pierwszy od wielu lat i jakaś nostalgia mnie dopadła. Bo wspomnienia mam tylko dobre. A rozstaliśmy się… bo po prostu tak wyszło.

Czy istnieje coś takiego jak „żałoba po związku”?

Spotkałam się z opinią, że taka „żałoba” powinna trwać tyle samo, co związek (sic). Przerażająca wizja, przynajmniej dla mnie.

Nie wiem tak naprawdę, co autor owego poglądu miał na myśli. Czy chodzi o to, aby się przez ten czas umartwiać, leczyć rany, nie zakochiwać się, nie próbować wchodzić w nowe związki?

Nie mam pojęcia, ale z poglądem trwania w takowej żałobie (dłużej niż rok) nie mogę się zgodzić, choć zdaję sobie sprawę, że coś jest na rzeczy.

Kiedy miłość odchodzi, kiedy wieloletni związek rozpada się to wszyscy wychodzą z tego poturbowani (nie tylko on i ona, ale ich dzieci, a może i inni członkowie rodziny).

Rozumiem, że pojawia się potrzeba odreagowania, zwłaszcza po traumatycznym związku. Trzeba jednak nad nią zapanować. Tym bardziej kiedy ma się „na głowie” dzieci. Właśnie odpowiedzialność za nie powinna powstrzymywać nas przed rzuceniem się w wir przygód. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest szokiem, bardzo trudnym doświadczeniem, a one w tym wszystkim kompletnie przecież nie zawiniły (podświadomie będą siebie winić, niestety). Nie jest dobrze, kiedy funduje się dzieciom kolejne wstrząsy związane choćby z „wujkiem”, z którym mama zaczyna spędzać coraz więcej czasu, a tatuś też będzie prowadzał się z jakąś „ciocią”. Nie twierdzę, że bezpośrednio po związku nie da się kogoś normalnego, dobrego, kochanego poznać. Niektórzy w drodze na pocztę, czy w autobusie spotykają kolejne „miłości swojego życia”. Jednak z poszukiwania (choćby przez portale randkowe) lepiej – moim zdaniem – zrezygnować. I na to przyjdzie czas, kiedy już sprawy z eks unormują się, a emocje opadną.

Wiem, że nie da się precyzyjnie określić owego okresu żałoby, choć sama optuję za maksymalnie jednym rokiem. To kwestia indywidualna, bo każdy jest inny i potrzebuje mniej lub więcej czasu na tzw. pozbieranie się. A może niektórzy potrafią dopiero po rozpadzie chorego związku złapać wiatru w żagle, odetchnąć pełną piersią? Może oni byli chorzy w związku, a wraz z jego rozpadem następuje cudowne ozdrowienie? Jednak każda choroba wymaga rekonwalescencji, jak po operacji np. kręgosłupa, niby jest już dobrze, ale i dźwigać nie można, na ćwiczenia i rehabilitację trzeba chodzić, po prostu należy UWAŻAĆ.

Jeśli związek nam nie wyszedł to choćbyśmy czuli, że naszej winy w tym nie ma żadnej, to prawda leży najczęściej pośrodku. Albo na początku popełniliśmy błąd i brnęliśmy dalej (dlaczego?), a może po drodze coś zgubiliśmy (dlaczego?), nie potrafiliśmy dostrzec znaków ostrzegawczych (dlaczego?). Takie pytania można mnożyć. Rozpad związku, jakakolwiek byłaby jego bezpośrednia przyczyna, jest zawsze naszą osobistą porażką. A każdą porażkę trzeba „przerobić”, aby móc wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Dlaczego – moim zdaniem – trzeba w ogóle zakładać sobie jakąś żałobę? I co pod tym słowem mam na myśli?

Głównie spokój i wyciszenie emocji, pogodzenie się z realiami, załatwienie kwestii logistycznych (rozwód, mieszkanie, praca, alimenty itp.). Jeśli ktoś sądzi, że w całym tym porozwodowym zamieszaniu jakiś kochanek na odreagowanie nie przeszkadza, to w zasadzie mogę się zgodzić, pod warunkiem, że to właśnie „kochanek” (sporadyczne spotkania, brak emocjonalnego zaangażowania, ot czysta chemia). Nie mam nic przeciwko, ale za długo na tym świecie żyję i za dobrze znam kobiety, aby nie wierzyć w nasze (babskie) predyspozycje do … nieangażowania się. Może jakieś wyjątki od reguły są, ale najczęściej to my kobiety wpadamy jak śliwki w kompot, zakochujemy się. Czy czas po rozpadzie jednego związku, kiedy to jesteśmy zdołowane, niedowartościowane, niedopieszczone, pełne różnych, w tym negatywnych emocji to jest dobry czas na zakochiwanie się? Nie. A tym bardziej na budowanie nowego związku.

W przypadku panów (rozwiedzionych) sytuacja jest trochę inna. Jeśli to nie pan spowodował rozwód znajdując sobie nowszy model, to taki pan (prawdopodobnie sam mieszkający, uwolniony z domowo-rodzinych obowiązków) może sobie spokojnie odreagowywać i skakać z kwiatka na kwiatek. Coś takiego jak „żałoba po związku” wydaje mi się w przypadku panów trudna do realizacji. Wiem, wiem, że trafiają się panowie wrażliwi, empatyczni, którzy po rozwodzie też muszą się pozbierać i nie w głowie im jakieś hulanki i swawole. Owszem, ale jeśli będą chcieli zagłuszyć ból rozstania, odreagować wchodząc w romanse, to tak naprawdę mniej ryzykują i jestem przekonana, że łatwiej im realizować scenariusz „znajomości bez zobowiązań”. Różnimy się. Kobiety i mężczyźni. Jeśli mężczyzna w fazie odreagowywania twierdzi, że  jego aktualna partnerka (kochanka) ma takie samo podejście to jestem skłonna mu wierzyć, że takie ta partnerka sprawia wrażenie. A jaka jest prawda? Znam kobiety.

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytania, na których odpowiedź wydaje mu się prosta, kiedy decyduje się na nowy związek, kolejny romans, przygodę, chwilę zapomnienia. Problem w tym, że wiele naszych założeń kompletnie rozmija się z tym, co możemy potem poczuć lub nie poczuć. Bo uczuć nie da się kontrolować. I wtedy znów ktoś będzie cierpiał.

No cóż, takie jest życie…

Ci odlecieli, ci zostali, czyli trochę wspomnień…

Czy mogłabym żyć poza Polską? Pewnie tak, choć nie miałam okazji tego sprawdzić… ale możliwości były. Wiele osób z mojego roku wyemigrowało na początku lat 80-tych. Nasza młodość przypadła na czasy przełomu. Burzliwy sierpień 80 to czas, kiedy byłam na praktykach studenckich. Wielkie miasto, nowi ludzie, nowe otoczenie, smak studenckiego życia. Nadchodzące z Gdańska sygnały nie wzbudzały moich szczególnych emocji.  Inne sprawy wydawały mi się ważniejsze.

W roku 1981 nie byłam już biernym obserwatorem, pamiętam niejedną noc przespaną na deskach Audytorium Maximum. Pamiętam tę chwilami podniosłą, a chwilami nieco zabawną atmosferę strajków studenckich. Przynoszone nam i podawane przez bramę posiłki i napoje od mieszkańców stolicy z wyrazami poparcia. A z drugiej strony koledzy spędzający noce na graniu w pokera (na pieniądze). Było różnie, wszystko mieszało się ze sobą, poczucie uczestnictwa w czymś ważnym z atmosferą luzu i zabawy. Ostatecznie nie było zajęć, co dla wielu też miało zalety. Pamiętam wykłady prof. Jadwigi Staniszkis, i pamiętam, że dowiedziałam się o nich nie dlatego, że były interesujące i politycznie niepoprawne, ale dlatego, że pani profesor dawała zaliczenia wszystkim jak leci, nie trzeba było na wykłady chodzić.

Pamiętam, że z paszportem w ręku czekałam na dzień 16 grudnia z zamiarem wyjazdu na saksy do Berlina Zachodniego. A co by było gdyby stan wojenny zastał mnie w Berlinie? Jechałam tam z chłopakiem, może więc zostałabym na stałe, zauroczona dobrobytem i pozorną łatwością jego zdobycia.

Już po kilku latach będąc wielokrotnie na Zachodzie, zwłaszcza w Berlinie Zachodnim, spotykałam wielu takich jak ja, którzy jednak mieli to szczęście lub nieszczęście wyjechać przed 13 grudnia i zostać. Jedni trochę narzekali, inni byli szczęśliwi. Jedni pracowali, inni bimbali na zasiłku zalewając robaka. Ci, którzy chcieli się uczyć mogli to robić, jednocześnie pracując, choć stypendium też wystarczało na przyzwoite życie. Wiele możliwości, wiele szans, świat stojący otworem i chłonny tego, co mamy mu do zaproponowania. Takie przekonanie było dominujące. Tak mi się wydawało. A tubylcy mili, pełni empatii dla ludzi ciemiężonych przez komunistów. Choć w interesach niezmiernie skrupulatni. Pamiętam swoje doświadczenia z saksów, kiedy to pracowałam w firmie Finkenrufen (sprzątanie w domach u starszych ludzi) i miałam okazję niejednokrotnie przekonać się, jak Niemcy liczą pieniądze. A nawet przyłapałam współpracowniczkę Niemkę na próbie oszukania mnie i zaoszczędzenia kilkudziesięciu marek. Może nie mówiłam zbyt dobrze po niemiecku, ale z liczeniem nie miałam problemów, więc udało mi się wytłumaczyć szefowi firmy, o co chodzi i wyegzekwować to, co mi się należało.

Rola ubogiego krewnego nie każdemu odpowiada. Praca fizyczna też może być dołująca. Nie myślałam więc o pozostaniu na stałe na Zachodzie, choć wielu kolegów ze studiów poprzez obozy w Austrii lub Włoszech przeflancowywało się na grunt amerykański, czy kanadyjski. Ich wolny wybór.

Z mojego roku wyemigrowało kilkanaście osób. Przyjeżdżają do kraju. Ich dzieci są już obywatelami świata. Sentymenty? A cóż to takiego? Patriotyzm? Też nie za bardzo rozumieją o co chodzi. O historię? Ich dzieci już nie dywagują o straconym czy nie straconym pokoleniu swoich rodziców. Oni po prostu żyją intensywnie i nie odstają w niczym od zachodnich rówieśników. Wtopili się w ten świat. Córka kolegi z USA jest prawnikiem, syn będzie lekarzem, wybierają miejsce gdzie chcą pracować i gdzie chcą żyć. Ona prawdopodobnie wybierze Europę, ale nie Polskę.

A ich rodzice? Czyli moi koledzy? Jeden wylądował w fabryce butów i osiągnął szczyt kariery jako brygadzista, a potem kierownik działu, drugi jeździł na truckach i chyba też na tym skończył. Kontakty się rozluźniły, a po pewnym czasie zamarły. Niewiele jest wspólnych tematów. A samymi wspomnieniami żyć się nie da. Byli też zapewne i tacy, którym udało się osiągnąć sukces. Może również zawodowy, nie tylko materialny. Choć jedno z drugim się łączy. Zapewne, ale ja nic o takich osobach nie wiem.

Kiedy próbuję zgłębić przyczyny, dla których jedni wyjechali a inni zostali, na pierwszym miejscu stawiam z jednej strony odwagę, z drugiej tchórzostwo. A może mieszankę tych dwóch postaw? Odwaga u tych, którzy mieli możliwości i szanse osiągnąć jakiś przyzwoity status w kraju, ale woleli wypłynąć na szerokie wody kapitalizmu uznając, że tam stanie się to szybciej. Odwaga, bo ruszyli w niewiadome, za marzeniami, często złudzeniami. Ale skoro wielu nie miało NIC w Polsce, często nawet rodziny, albo żyli na garnuszku rodziców, to czy wyjazd rzeczywiście był dowodem odwagi? A może tchórzostwem i pójściem na łatwiznę? Wyjechali uważając, że tamten świat jest lepszy, że w Polsce nie mają szans. Nie musieli wyjeżdżać, jako dysydenci, po odwołaniu stanu wojennego socjalizm w Polsce to już była inna bajka. Dlatego motywy polityczne tych wyjazdów nie są dla mnie przekonujące. Mur berliński już się porządnie chwiał, a jego obrońcy powoli schodzili z posterunku. 

Młodzi ludzie bezpośrednio po studiach nie mieli wiele do stracenia? Bo jakie perspektywy dawało im państwo, będące u schyłku socjalizmu, a dopiero w dalszej mglistej perspektywie kapitalizmu, na którego efekty w postaci dobrobytu przyszłoby długo poczekać? Pokolenie pomiędzy tymi formacjami już nie było w stanie skorzystać z konfitur, które dawało socjalistyczne państwo (np. mieszkanie spółdzielcze), a załapanie się do awangardy przemian wymagało jakiegoś ryzyka. Najlepiej było cwaniakom, ludziom sprytnym, wykorzystującym każda okazje do zdobycia szmalu, potrafiącym pływać w mętnej wodzie. W latach osiemdziesiątych rodziły się wielkie fortuny, zaczynane od budki czy łóżku polowym na bazarze. Drobne handelki wykorzystujące różnice w cenach, w poziomie życia między Zachodem a demoludami. Nazywając rzecz po imieniu była to zwykła spekulacja, z którą socjalistyczne państwo niby walczyło, ale z której jego strażnicy też żyli. Pamiętam bazar na ul. Polnej, gdzie zaopatrywała się śmietanka towarzysko-finansowa stolicy, pracownicy ambasad, i pamiętam kolegów ze studiów dostarczających tam „towar” z wielokrotnym często przebiciem. Drobny przemyt, drobny handel, tak tworzyły się późniejsze i obecne fortuny. 

Niektórzy rośli w siłę, inni upadali, również w sensie dosłownym, bo znam przypadek kolegi z roku, który wpadł w hazard i zostawił w kasynie równowartość kilku domów i mieszkań. Znam też przypadek asystenta na wydziale, który zaczynał od handelku włoskimi butami i do tej pory tym się zajmuje, dorobił się budki w hali kupieckiej i dużego mieszkania, w którym wieje chłodem, bo rodziny nie udało mu się stworzyć.

Każdy przypadek jest inny, uogólnianie nie ma sensu. Bo musiałabym też wymienić kolegę, który stworzył duże przedsiębiorstwo, a potem je sprzedał, gdyż się… wypalił. Musiałabym wymienić ministra w jednym z rządów lat 90-tych, którego trzeba by chyba zaliczyć do beneficjentów zmian. On się załapał na ten pociąg, przynajmniej w sensie politycznym.

Moje pokolenie jest takie POMIĘDZY. Ani nie obaliło socjalizmu, ani nie zbudowało kapitalizmu, nawet tak kulawego jak nasz. Pewne jest tylko to, że żyliśmy w ciekawych czasach 😉

Kandydat na męża…

Wokół mnie jest kilka młodych kobiet, które szukają „drugiej połówki”. Może słowo „szukają” to za dużo powiedziane, bo nie widzę jakiejś szczególnej presji w tym kierunku… po prostu chciałyby się zakochać, ale jak nie ma nikogo na orbicie to też nie jest problem. Jedne szukają na portalach randkowych, inne ich unikają, rozglądając się w bliższym i dalszym otoczeniu, zwłaszcza zawodowym. Czasy się zmieniły, kiedyś był lęk przed… staropanieństwem, dzisiejsze singielki nie wzbudzają już takiego zainteresowania i zdziwienia … zwłaszcza ciotek w rodzinie.

Młode koleżanki pytają mnie czasami o opinię na tematy „damsko-męskie”, a ja bronię się jak mogę, bo jakie mam prawo do udzielania „dobrych rad” skoro moje własne małżeństwo nie udało się? Z drugiej strony widzę, jak wielu jest świetnych psychologów, którzy nie mogli albo nadal nie mogą uporać się z własnymi problemami, co nie znaczy, że nie potrafią pomóc innym. Do takich sytuacji pasuje powiedzenie o szewcu, który w podartych butach chodzi. Bo najtrudniej pomóc samemu sobie. Poza tym człowiek uczy się na błędach, więc ja też mam prawo wnioski z owego błędu wyciągnąć.

Od mojego rozwodu minęło sporo lat, nie podjęłam w tym czasie poważnej próby związania się z kimś na stałe, choć jeden dłuższy związek miałam. I on, czyli ten pan, i ja – po przejściach, żadne z nas jednak nie przejawiało determinacji do podjęcia drugiej próby. A skoro w żadnym kierunku ten związek nie zmierzał, tylko toczył się siłą bezwładu to uznaliśmy, że lepiej go zakończyć. Spróbowaliśmy „przyjaźni”, ale i ona na dłuższą metę nie sprawdziła się.

Kiedy zastanawiam się nad przeszłością i wskazówkami, którymi – moim zdaniem – należy się kierować przy wyborze życiowego partnera, to przychodzi mi kilka najistotniejszych, w moim przekonaniu, kwestii, które spróbuję poniżej wymienić. To takie rady dla przyszłych mężatek od byłej mężatki, której wydaje się, że jej doświadczenie czegoś ją nauczyło 😉

Rady, jakie przyszły mi do głowy, nie dotyczą absolutnie kogoś, kto nie ma wątpliwości i jest pewien na 100 procent, że to jest TO. Mam na myśli takie sytuacje, kiedy jakaś niepewność jest. No a skoro jest, to może po prostu zerwać i nie kupować obrączek? Nic nie jest tylko czarne lub białe, skrajności tu nie rozpatruję. Uznajmy więc, że kandydat jest gotowy do małżeństwa i nasze serce też mówi, że tego chcemy. Posłuchajmy jednak odrobinkę rozumu.

1. kochać i czuć się kochanym – jeśli kandydat wciąż Ci powtarza, że kocha to możesz mu wierzyć pod warunkiem, że dał tej miłości wyraz praktyczny, codzienny. Jak byłaś chora pobiegł do apteki, jak miałaś problemy rodzinne przytulał i współczuł. Kochać „werbalnie” to każdy potrafi, liczy się okazywanie uczuć w codziennym znoju.

2. sztuka konwersacji i kompromisów. Jak nie macie o czym rozmawiać, to katastrofa. Najlepiej kiedy rozumiecie się bez słów i każde z was wie, kiedy drugiemu z drogi schodzić, a kiedy wesprzeć gestem czy rozmową, rozśmieszyć, etc. Byłoby bardzo wskazane, aby kandydat nie tylko był inteligentny, błyskotliwy (a więc podobny do nas), ale żeby był bezwzględnie optymistą. Bez poczucia humoru to nie ma co do nas  startować!!! Kiedy Ty sama będziesz chodzić naburmuszona z powodów poważnych lub urojonych, Twój mężczyzna będzie miał sposób, aby Cię „rozbroić” albo pocieszyć albo przeczekać… on będzie znał Cię tak dobrze, jak Ty, więc z każdej opresji uda wam się razem wyjść.

3. rodzina. Szalenie ważne jest skąd ten nasz kandydat się wziął. Trzeba się przyjrzeć mamusi i tatusiowi. A jak ma rodzeństwo to jak mu się stosunki z siostrą czy bratem układają. Czy jest rodzinny? Jaka jest atmosfera w jego domu? Bo tym z pewnością nasz kandydat przesiąknął, a wzorce, jakie wyniósł z rodziny będzie starał się (nawet podświadomie) implementować na własny użytek. Wiem, wiem, że nawet chłopcy wychowani w domu dziecka mogą być wspaniałymi mężami i ojcami, ale to są wyjątki potwierdzające regułę. Są też takie sytuacje, że nasz kandydat wychowany w dysfunkcjonalnej rodzinie będzie twierdził i mocno w to wierzył, że jego rodzina musi być przeciwieństwem tego, co zaznał w przeszłości. Ale ja w to wątpię. Za dużo dookoła widziałam na to dowodów. Mój eks był z rozbitej rodziny, wychowywany przez nadopiekuńczą mamuśkę, rozpieszczony. A w jego domu wieczne nieporozumienia i napięcia, zarówno z mamuśką jak i z bratem miał stosunki takie …powierzchowne. Dziś uważam, że po obejrzeniu sobie całej jego rodzinki natychmiast powinnam się ewakuować 😉

4. lepiej być kochaną niż kochać bez wzajemności. Bywa i tak, że jedna strona kocha mocniej od drugiej. Kiedy to nasz kandydat jest mocniej od nas zaangażowany i nosi nas na rękach, a my się z przyjemnością w te ręce oddajemy, to wszystko gra. Z punktu widzenia kobiety jest zdecydowanie lepiej wyjść za mąż z …miłości do rozsądku 😉 takie związki są stabilne, oparte na przyjaźni, zaufaniu. Bo kobiety są lojalne, cenią sobie stabilizacje, a i „drugiej młodości” nie przeżywają w sposób tak burzliwy jak panowie. Kobieta, żona i matka bardzo poważnie się zastanowi, zanim porzuci męża i dom pod wpływem czarującego księcia. Natomiast panom pada bielmo na oczy, kiedy zobaczą jakiegoś sobowtóra Pameli Andersson. Oczywiście od każdej reguły są wyjątki, i wyrodne żony i matki też się trafiają, ale ja próbuje w tych swoich dywagacjach unikać skrajności.

5. koledzy, koleżanki, towarzystwo. Warto przyjrzeć się osobom, z którymi nasz kandydat się przyjaźni. Jakich ma kolegów i koleżanki? Czy jest lubiany, ceniony, szanowany? I za co jest lubiany? Czy jedynie za to, że jest zabawny i może dużo piwa wypić, a potem można z nim zaszaleć, bo ma zajefajne pomysły? Imprezowy styl życia jest dobry, do czasu, i w rozsądnych granicach. Szalone balangi, w których razem z kandydatem uczestniczyłyśmy, przestaną nam się podobać, kiedy już będziemy rodziną, a i do pracy trzeba będzie codziennie biegać. Jeśli kandydatowi imprezowy styl życia odpowiada, trudno będzie go z tego po ślubie wyleczyć. Trzeba też umieć się bawić, czyli nie przesadzić z alkoholem, więc kandydat powinien po nocnej imprezie, jako pierwszy wyskakiwać z łóżka przynosząc nam soczek, o śniadaniu nie wspomnę. Ważne jest tu poczucie odpowiedzialności, a więc nie zawalanie spraw istotnych z powodu np. kaca. I w ten sposób przechodzimy do bardzo ważnej sprawy, a mianowicie alkoholu.

6. alkohol szkodzi zdrowiu. Wszystko jest dla ludzi, ale zażywane w sposób umiarkowany. Kiedy kandydat przejawia zbyt duże przywiązanie do wysokoprocentowych trunków porzućmy płonne nadzieje, że będą z niego ludzie. Nie będą. Kiedy kandydat budzi się rano z kacem i szuka w lodówce piwa, aby się „wyleczyć” zamiast Alka-primu, to prawdopodobieństwo alkoholizmu jest duże. Nie ma niczego gorszego w rodzinie niż nadużywanie alkoholu (te inne też złe rzeczy np. przemoc są już najczęściej skutkiem picia), wszystko inne przestaje mieć wtedy znaczenie. Prócz alkoholu jest jeszcze sporo uzależnień, których posiadanie przez kandydata należy bezwzględnie wykluczyć. Jeśli nie chcesz trafić kiedyś na terapię jako współuzależniona, to takiego kandydata należy z bólem serca pożegnać nawet gdyby wyglądał jak Hugh Grant, ach…

7. Zaufanie i wybaczanie. Fundamentem każdego związku jest zaufanie, jeśli go nie ma, to znaczy, że związek nie rokuje i lepiej się ewakuować. Zaufanie buduje się latami, i wieloma dowodami, które potwierdzają, że naszego kandydata pilnować nie trzeba, gdyż on sam najlepiej się pilnuje. Zazdrość? Podobno odrobina zazdrości nie zaszkodzi, problem w tym, że ciężko tę „odrobinę” zachować. W związku może zdarzyć się coś, co zachwieje naszym zaufaniem do kandydata, coś, co zburzy naszą o nim opinię. Czy wybaczyć czy odejść? Wszystko zależy od „kalibru” sprawy. Jeśli byłaby to zdrada, czyli tzw. skok w bok? No nie wiem. Każdy sam musi sobie w takiej sytuacji odpowiedzieć, czy jest w stanie wybaczyć. Ja mam na tę okoliczność zasadę wyczytaną w książce Coelho, która wryła mi się w pamięć, bo sprawdzała się w moim życiu w 100 procentach: co zdarzyło się raz, może już nigdy się nie zdarzyć, co zdarzyło się dwa razy, zdarzy się i trzeci. Czyli raz wybaczyć można, jeśli naprawdę Ci zależy, kiedy wierzysz, że to był „wypadek przy pracy”. Jednak kiedy wybaczasz po raz drugi, pamiętaj, że będziesz już całe życie wybaczać, a kandydat wciąż będzie popełniał ten sam czyn, np. zdradzał. Permanentne wybaczanie spowoduje, że stracisz szacunek do samej siebie. Nie możesz do tego dopuścić.

8. pieniądze są nieważne? Czy do statusu materialnego kandydata przywiązywać wagę? W dzisiejszych czasach wiele, zwłaszcza młodziutkich dziewczyn, leci na szmal, że tak się brzydko wyrażę. Wydaję mi się, że na kandydata trzeba spojrzeć nie pod kątem – czy ma pieniądze, ale czy potrafi zarabiać pieniądze? Oczywiście zarabiać pracując, ale nie np. grając w kasynie, czy okradając bankomaty 😉 

9. pierwszy, nie lepszy. Bywa, że pierwszy chłopak zostaje tym docelowym kandydatem. Chodzą ze sobą i chodzą, w końcu wszyscy ich naciskają, żeby się pobrali. Różnie z takimi związkami bywa. Znam wiele przykładów świadczących o tym, że dobry wybór powinien być poparty jakimś większym doświadczeniem. Choćby kwestia seksu, który z pierwszym mężczyzną może być „letni”, a dopiero po latach i skoku w bok kobieta stwierdza, że nie miała pojęcia, że seks może być gorący jak wulkan 😉 Oj bywa tak bywa. Opowiadał mi kiedyś znajomy, że spotykał się z bardzo dojrzałą kobietą, rozwiedzioną, matką dzieciom, która wstydziła się rozebrać, zachowywała się jak zalękniona, zakompleksiona dziewczynka.

10. przyjaźń i szacunek – jeśli kiedykolwiek kandydat dał Ci odczuć, że jesteś głupsza, że na czymś się nie znasz, a jeszcze zrobił to w towarzystwie osób trzecich, zdecydowanie nie rokuje na przyszłość. Jest takie powiedzenie, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć. W pełni się zgadzam. Kiedy Ty będziesz szanować siebie, kandydat nie pozwoli sobie na podważanie Twoich słów, na dworowanie sobie z Ciebie w towarzystwie.

I tu dochodzimy do clou całego wywodu. Od kandydata wymagaj tego, co sama będziesz już w sobie miała. Miłość, szacunek i zaufanie do siebie. Tak, tak. Nie znajdziemy u nikogo tego, czego sami już w sobie nie mamy. Zanim więc poddamy obróbce kandydata i sprawdzimy go na wszelakie sposoby, popracujmy nad sobą, nad ciałem i duchem, kiedy już będziemy szczęśliwe „same”, wtedy znajdzie się z pewnością kandydat (sam nas namierzy), który będzie chciał do naszego szczęśliwego świata wejść, i w ten sposób pomnożymy swoje osobiste szczęścia.

Święta, czyli czas wybaczania…

Jako że Święta Bożego Narodzenia za pasem, kiedy to spotykamy się z najbliższymi osobami albo do nich dzwonimy, składamy sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem, jako symbolem pojednania i przebaczenia, to może warto zająć się tematem wybaczania. Czy potrafimy wybaczać? Czym jest prawdziwe wybaczanie? Czy warto wybaczać i co to zmienia?

Wigilia to taki dzień, kiedy można się przełamać i odezwać do kogoś, kto w naszym przekonaniu nas skrzywdził, z kim jesteśmy skłóceni, z kim nie widzieliśmy się wiele lat, bywa, że jest to jedna z najbliższych nam osób. Jakże często zdarza się, że rodzeństwo nie utrzymuje kontaktów, ale również dzieci nie odzywają się do rodziców lub odwrotnie. Powody ku temu są na pewno poważne, ale czy nie da się ich puścić w niepamięć? Czy warto żyć przeszłością, rozpamiętywać stare żale, analizować doznane krzywdy i wzmacniać w ten sposób swoje negatywne emocje?

Z pewnością w życiu każdego z nas był albo jest ktoś taki, komu mamy co wybaczyć. Może ten ktoś jest daleko, a może blisko. Może to były mąż, który nas skrzywdził, i choć nasze drogi się rozeszły to wciąż te trudne chwile wracają w naszych myślach. Pamiętamy kłótnie, złe słowa, agresję, bywa, że nawet przemoc. Wydaje się, że kiedy związek rozpada się, i każda ze stron może zacząć wszystko od początku, to można byłoby wybaczyć i zająć się swoim życiem. Niestety, często jest odwrotnie, małżonkowie rozwodzą się, ale wojna nadal trwa, na domiar złego angażowane są w nią również dzieci.

Znam wiele takich historii, kiedy to byli małżonkowie nigdy nie zakopali wojennego topora. Wchodzą w nowe związki, ale ponieważ łączą ich dzieci, to spotykają się przy okazji ślubów, chrzcin i innych uroczystości rodzinnych. A wtedy odżywa chwilowo uśpiona niechęć, gniew, żal i poczucie krzywdy. Bywa też tak, że mąż już dawno nie żyje, a wdowa wciąż pamięta złe rzeczy, jakie w ich związku się wydarzyły, a więc nadal nie wybaczyła i nosi w sobie żal. Po co? Żeby poczuć się biedną, skrzywdzoną, ofiarą, bo tak przez wiele lat się czuła? Ten kto krzywdzi trafia na kogoś, kto pozwala się krzywdzić, a więc…? Nie chcę powiedzieć, że wina rozkłada się tu po równo, a raczej, że z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że na wiele krzywd po prostu przyzwalaliśmy. Byliśmy słabi, zakompleksieni, mało asertywni. Analiza przeszłości pod kątem krzywd, jakie nam wyrządzono, pozwala wiele zrozumieć. A zrozumienie ułatwia wybaczenie. Można wybaczyć krzywdzicielowi, ale można też wybaczyć sobie, co jest trudniejsze. Wybaczyć sobie to, że pozwalaliśmy na krzywdzenie nas.

Brak wybaczenia będzie negatywnie wpływał na nasze życie teraz i w przyszłości. Rozpamiętywanie krzywd przez całe lata powoduje, że nigdy się od tych krzywd nie uwalniamy. Mamy w sobie emocje, gniew, stres i napięcie, co mocno się na nas odbija i zatruwa naszą  teraźniejszość i przyszłość. Kiedy ktoś nas oszukał, to teraz nikomu nie ufamy. Kiedy skrzywdził nas partner to każdego następnego traktujemy podejrzliwie. Aby przerwać to błędne koło potrzebne jest prawdziwe wybaczenie. Tylko co to znaczy i jak to zrobić? Najczęściej bowiem nasza chęć wybaczenia kończy się tym, że raczej udajemy, niż wybaczamy. Wmawiamy sobie, że coś już nas nie dotyka, że wszystko jest w porządku, ale ciągle gdzieś tam w środku obwiniamy kogoś o jakąś krzywdę i ciągle o tej krzywdzie pamiętamy. Może wydaje nam się, że jeżeli będziemy pamiętać te wszystkie krzywdy, to łatwiej będzie nam się przed nimi chronić w przyszłości. Ale w rzeczywistości to tak nie działa.

Prawdziwe wybaczenie polega na tym, żeby całkowicie odpuścić emocje, które pielęgnujemy w sobie w związku z krzywdą, jaka nas spotkała i na prawdziwym zapomnieniu tej krzywdy, wymazaniu jej z pamięci, jakby przestała istnieć. Wybaczam i zapominam. A jesteśmy w stanie tak wybaczyć, kiedy nie potrzebujemy już obwiniać nikogo o to, co się stało i zapominamy, kiedy nie potrzebujemy tego już pamiętać.

To obwinianie kogoś o nasze problemy życiowe i pamiętanie o krzywdach przez lata, to tak naprawdę są nasze mechanizmy obronne. Bo kiedy obwiniamy kogoś to pozornie jest nam lżej, przelewamy na tę osobę nasz gniew, frustrację, możemy na nią zrzucić też nasze niepowodzenia i błędy. To wygodne. Problem w tym, że to utrudnia poprawienie naszej sytuacji życiowej a tak naprawdę to uniemożliwia taką poprawę. Bo stawia nas w pozycji bycia wieczną ofiarą i powoduje, że pozbywamy się odpowiedzialności, za swoją przyszłość i za swoje błędy. Wydaje nam się, że to wszystko, co się dzieje to jest wina tego, że kiedyś tam ktoś nas skrzywdził a tak naprawdę to jest wina tego, że nie wybaczyliśmy tego. Problem polega na tym, że dużo osób źle rozumie wybaczenie. Uważają, że to przejaw słabości albo gotowość do biernego przyjmowania kolejnych ciosów, pochylania głowy czy wręcz poniżania się. Wybaczenie nie oznacza tolerowania jakiegoś zachowania, nie oznacza braku reakcji czy darowania kary, nie musi oznaczać też przymusu kontynuowania relacji z kimś, kto nam wyrządził jakąś krzywdę. Można się rozstać i wybaczyć. Wybaczenie to też nie to samo, co przyjęcie słowa przepraszam, jeżeli już ono pada. To jest coś dużo większego. Wybaczenie to jest zmiana emocjonalna, która zachodzi w osobie pokrzywdzonej. To jest skomplikowany proces, który wymaga pracy i wysiłku, ale to jest jedyna droga do tego, żeby uwolnić siebie i innych od tego ciężaru.

Czemu warto wybaczać? Warto wybaczać chociażby dlatego, że to nas uwalnia od toksycznego gniewu i stresu, który odbija się na naszym zdrowiu. Wybaczenie daje też szansę, że osoba która wyrządziła nam krzywdę, będzie chciała poprawić swoje zachowanie. Karanie ludzi w ramach zemsty, na zasadach oko za oko, tak naprawdę zatruwa nas, a tym ludziom blokuje drogę do poprawy.

Kiedy człowiek jest skupiony na budowaniu własnego życia, to nie ma ani czasu ani ochoty, aby gryźć się przeszłością, chować urazy, dlatego łatwiej mu wybaczać, łatwiej odpuścić gniew i pamięć o doznanej krzywdzie. Kiedy sami budujemy swoje życie, wtedy znika potrzeba obwiniania.

Zainteresowanym rozwinięciem tematu wybaczania polecam stronę selfmastery.pl

*

Wszystkim internetowym Znajomym i Nieznajomym życzę Spokojnych i Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, w zgodzie ze sobą i bliskimi, w atmosferze pojednania, przyjaźni i wzajemnej miłości.