Archiwum kategorii: samorozwój

Postanowienia noworoczne – dlaczego nie działają?

Nowy Rok jest szansą na zmiany. To okazja do rozpoczęcia czegoś albo skończenia czegoś innego. Nowy Rok prowokuje, zachęca, intryguje, dlatego część z nas czyni sobie 1 stycznia jakieś noworoczne postanowienia. Czy to ma sens, skoro najczęściej z tych postanowień niewiele wynika? Czy robimy to dla lepszego samopoczucia, a może z naiwnej wiary, że tym razem się uda?

Ile razy postanawiałam, że będę jeść mniej słodyczy, ale więcej ćwiczyć, że będę wcześniej zasypiać, ale też wcześniej wstawać, że pójdę do lekarza po skierowania i zrobię zaległe badania kontrolne? Ile razy postanawiałam, że wypracuję sobie dobre nawyki, a te niedobre odejdą do lamusa, że w moim życiu będzie mniej telewizji, więcej książek, mniej taniej rozrywki, więcej medytacji i uważności.

Kiedy sobie coś postanawiamy, to intencje przyświecają nam dobre, gorzej z ich wykonaniem. I człowiek się zastanawia, czemu postanowienia noworoczne nie działają? Przecież mamy motywację, mamy silną wolę, przynajmniej do czasu. A może zrobić coś, co spowoduje, że zaczną działać. Ale co? Dlaczego w tym roku miałoby być inaczej niż wcześniej? Sama data przecież niczego nie zmienia, a motywacja z początku roku powoli słabnie. A może popatrzeć na postanowienia z perspektywy dekady, następnej dekady naszego życia i solidnie się nad nimi zastanowić.

Czemu postanawiamy to samo od dziesięciu lat, a i tak wszystko zostaje po staremu? Pierwszy problem to wiara w to, że jakimś cudem zmiana daty nas zmieni. Sama data niczego nie zmienia, ale można jej użyć do tego, żeby skorzystać z tej psychologicznej szansy, jaką daje nowy rok. Czyli można zrobić z tego nowy początek pod warunkiem, że zmienimy podejście do tego. Przestańmy przeżywać nowy rok, popatrzmy na dekadę. Postanowienia nie działają też dlatego, że mało kto podchodzi do nich poważnie i naprawdę się angażuje. Dominuje raczej myślenie życzeniowe na zasadzie, jakoś to będzie. Poza tym brakuje nam wizji zmiany, która byłaby ekscytująca i wzbudzała jakieś emocje. Szczególnie po serii porażek, ciężko jakieś pozytywne emocje w sobie wyzwolić. Ważna jest wizja tego, czego chcemy i ta wizja powinna być na tyle inspirująca, żeby przyciągała naszą uwagę, wzbudzała emocje i chęć działania. A może lepiej będzie, kiedy słowo postanowienie zamienimy na słowo wybór, które brzmi poważniej?

Kolejna przyczyna niepowodzeń w realizowaniu postanowień sprowadza się do tego, że brakuje nam dobrego powodu do tego, żeby coś zmienić. Te postanowienia są takie trochę zawieszone w próżni. Chcemy schudnąć, bo sukienki i spodnie są teraz za ciasne, bo będziemy zdrowsze, bo koleżanki będą nam zazdrościć. Ale czy to są wystarczająco motywujące powody? Każdy ma inny powód, ale dobrze do niego dotrzeć i go poznać. Wtedy dieta czy codzienne ćwiczenia nabierają zupełnie innego znaczenia. Brak dobrych powodów do tego, żeby trzymać się swoich wyborów przez długi czas a nawet do końca życia, to jest często pocałunek śmierci dla zmian. Bo do takich zmian potrzebna jest wewnętrzna motywacja a nie 1 stycznia. Poza tym te dobre pytania, dobre odpowiedzi, sensowne powody i ekscytująca wizja nie są tylko po to, żeby dodać nam skrzydeł, ale też po to, żeby pomóc przetrwać trudne chwile i chwile załamania po drodze.  A przeszkody na pewno się pojawią. Pojawią się pokusy, zniechęcenie, zmęczenie i słabości, to  jest normalna część procesu.

Następny powód porażek to mało konkretne wybory czy postanowienia. Bo, co to za postanowienie – chcę schudnąć, chcę zadbać o zdrowie – to nic nie znaczy. To jest znów bardzo ogólne myślenie życzeniowe. Postanowienie na poważnie to jest decyzja, wybór. To powinno być konkretne. Kolejny dość częsty powód niepowodzeń w realizowaniu postanowień noworocznych to próba zmieniania całego swojego życia na raz, chcemy żeby zmiany były wielkie i spektakularne od razu, a lepiej to robić stopniowo, po kolei. Kiedy spędzamy mnóstwo czasu przed telewizorem, jedząc czekoladki, a po 1 stycznia chcielibyśmy chodzić na jogę 5 razy w tygodniu, serwować dietetyczne posiłki, a telewizor oddać komuś z rodziny, to może być prosta droga do klęski. Takie radykalne zmiany, wprowadzane na raz, raczej nie zadziałają. Realizowanie postanowień może się nie udać, bo brak nam planu oraz wiedzy o tym, co chcemy zmienić. Większość ludzi stosuje tę samą strategię od lat czyli…brak strategii i brak planu. Z planem wiąże się też gromadzenie wiedzy i zasobów. Jak chcemy schudnąć to warto wiedzieć ile kalorii jemy teraz, jaki powinien być deficyt, jak przebiega ten proces i jak to będzie przebiegać krok po kroku. A właśnie krok po kroku – rozsądnie jest podzielić duży cel na małe cele. To pomaga cieszyć się postępami i ocenić czy jesteśmy na dobrej drodze czy nie, czy posuwamy się w stronę głównego celu czy nie.

Z jednej strony nie podchodzimy za poważnie do naszych postanowień ale bywa też wprost przeciwnie, że podchodzimy do nich zbyt serio. Wierzymy, że będzie inaczej tak mocno, że każde potknięcie może być katastrofą i wtedy poddajemy się zbyt szybko. Może zamiast od 1 stycznia zacząć coś robić od dzisiaj, przecież nie ma na co czekać, bo sama data nic nie zmieni. Kiedy zaczniemy od razu to jak coś nam nie wyjdzie, wtedy łatwiej wrócić do naszego postanowienia. Nie ma poczucia zawodu. Cofanie się jest bowiem częścią procesu. Dobrze jest o tym pamiętać i traktować te dwa kroki w tył jako tymczasowe porażki. Najlepiej po prostu przyznać się, że coś poszło nie tak, pogodzić się z tym, stwierdzić, że tak bywa i znów postanowić, że od jutra zaczniemy od nowa. Dobrze też przypomnieć sobie – po co to robimy. Tymczasowe porażki mogą zmienić się w całkowitą porażkę, jeżeli zaczniemy wyrzucać sobie błędy, zamiast okazać sobie trochę zrozumienia i zwyczajnie wrócić do tego, co zaplanowaliśmy.

Skoro już wiemy, dlaczego postanowienia noworoczne nie działają, to może po prostu nie mieć postanowień, za to mieć plany na kolejny rok, a nawet na najbliższe lata. Dzięki temu nasze działania będą naturalne, spokojne i pozbawione rozczarowań.

Zatem życzę wszystkim realizacji planów na lata, a nie tylko na najbliższy rok 🙂

  • Zainteresowanych tematem odsyłam na stronę selfmastery.pl. Wpis zawiera fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, zaczerpnięte z tej strony.

Prokrastynacja, czyli odkładanie życia na później…

Od jutra zaczynam dietę… od jutra przestanę jeść mięso, albo czekoladę, od jutra rzucę palenie, a może picie. Na jutro odkładamy zdrowy tryb życia, bieganie, spacery, gimnastykę, medytację…ale też zmianę pracy, ciekawe projekty, napisanie książki, czy nawet notki na bloga. I tak w kółko… Skąd ja to znam? Odkładanie czegoś na jutro może nam wejść w krew do tego stopnia, że to jutro po prostu nigdy nie nadchodzi, ale zawsze gdzieś tam jest w perspektywie, a to znaczy, że wciąż tli się jakaś szansa na zmianę.

Przekładanie czegoś na wieczne jutro określa się słowem prokrastynacja. To nie jest to samo, co postanowienie, że od jutra będę np. uczyć się do egzaminu i kiedy to jutro nadchodzi, po prostu to robię. Prokrastynacja jest wtedy, gdy nasze postanowienie schodzi na dalszy plan, i zamiast się uczyć, zajmujemy się czymś zupełnie innym, bo… na naukę nie mamy ochoty, bo myślimy, że jeszcze zdążymy, np. pojutrze, albo po prostu mamy ciekawsze zajęcia… Dobrze pamiętam z czasów studenckich, kiedy to najbardziej intensywna nauka odbywała się kilka dni przed egzaminem, choć wcześniej obiecywaliśmy sobie bardziej systematyczną naukę, ale oczywiście wciąż były ważniejsze sprawy…Tyle, że egzamin w końcu nadchodził i nie było wyjścia, i trzeba było choćby w ten ostatni dzień zabrać się ostro do roboty.

Są jednak takie rzeczy w życiu, których odkładanie przychodzi nam z łatwością, bo nie ma tu wyznaczonego jakiegoś ostatecznego terminu, i tylko od nas zależy, a właściwie naszej samodyscypliny, czy chcemy, czy nie chcemy czegoś zrobić. To nasze plany, nasze ambicje, aspiracje, to nasze marzenia. Przecież możemy bez nich żyć, po prostu tak jak dotychczas… zwyczajnie, przeciętnie. Kiedy pomyślimy o tym naszym odkładaniu na jutro, to może się okazać, że straciliśmy w ten sposób kawał życia, nie zbliżając się nawet o milimetr do swoich celów i marzeń, takich jak lepsze zdrowie, dobra kondycja, zgrabna sylwetka, nauczenie się języka obcego, zdobycie ciekawszej, satysfakcjonującej pracy. Uciekamy do tego mitycznego „jutra” serwując sobie ciągłe napięcie, żal, poczucie winy i smutek, że nadal nie jest tak, jak byśmy chcieli. To prawda, że robienie tego, co zbliża nas do celów i marzeń, nie jest przyjemne, komfortowe i łatwe. Ile trzeba się napocić podczas godzinnego biegu, ile niezbyt smacznych, za to zdrowych i niskokalorycznych potraw trzeba zjeść, żeby zgubić zbędne kilogramy i zdobyć lepszą kondycję. Czy nie lepiej położyć się z pilotem w dłoni na kanapie, obok postawić talerzyk orzeszków, cukierków czy butelkę dobrego wina? Może nie lepiej, ale na pewno łatwiej. Bo wszystko, co wartościowe przychodzi z trudem, a wszystko, co bezwartościowe jest na wyciągnięcie ręki.

Czy prokrastynacja oznacza, że jesteśmy leniwi? Nie do końca. Żyjemy w czasach, w których oczekuje się szybkich nagród kosztem długofalowych korzyści. I chociaż wiemy, że najlepsze efekty przynosi regularna praca a nie praca wtedy i tylko wtedy, kiedy mamy na to ochotę albo czujemy natchnienie, to bardzo trudno wcielić to w życie, bo mozolna codzienna praca jest mało spektakularna. Kiedy przyzwyczaimy się do odkładania rzeczy na jutro, to w pierwszej chwili odczuwamy ulgę, unikanie przynosi nam natychmiastową przyjemność, nagrodę, nic nie szkodzi, że to chwilowe. W ten sposób powstaje nawyk – unikam czegoś, mam nagrodę. Dlaczego to robimy? Przecież wykonując wysiłek, przełamując opór, mielibyśmy satysfakcję, bo dotrzymujemy sobie samemu słowa, zbliżamy się do celu. Po prostu brakuje nam samokontroli i silnej woli. Oczekujemy szybkiego rezultatu, może zadanie wydaje się nam zbyt trudne, skomplikowane, brak nam wiary, że to możliwe do osiągnięcia. Wszystko sprowadza się do emocji. Kiedy nie mamy kompletnie na coś ochoty, a próbujemy się do tego zmusić, to pogarszamy tylko sprawę, bo nie dajemy sobie wyboru przez co opór staje się jeszcze większy, co na końcu prowadzi do rezygnacji i stwierdzenia – zrobię to jutro. Gdybyśmy mieli wybór, to moglibyśmy chociaż zacząć… np. powinnam ćwiczyć dziennie chociaż pół godziny, ale jak poćwiczę 5 minut to też ma sens.

Jakie są koszty prokrastynacji? Przede wszystkim oznacza ona marnowanie czasu, a właściwie swojego życia, a potem żal, że można było wiele rzeczy dokonać, ale teraz jest już na to za późno. Prokrastynacja jest też zabójcą rezultatów. Przekładając rzeczy ważne na jutro, właściwie nigdy nie będziemy mieć rezultatów. A rzeczy ważne decydują o jakości naszego życia, są to takie kwestie jak nasze zdrowie, kondycja, systematyczna praca nad czymś. Bywa niestety tak, że nasze życie sprowadza się tylko do gaszenia pożarów i przetrwania, robienia wszystkiego na ostatnią chwilę albo robienia wtedy, kiedy mamy przystawiony pistolet do głowy. Prokrastynacja powoduje obniżanie poczucia własnej wartości. Bo jak się czujemy nie dotrzymując dawanych sobie samym obietnic? Kiedy czujemy, że nie możemy na sobie polegać, ufać sobie? Fatalnie. Inaczej jest, kiedy udaje nam się wyrobić nawyk dyscypliny, który będzie zbliżał nas do celu, a tym samym umacniał poczucie sprawczości i skuteczności, a na końcu pewności siebie. Prokrastynacja jest okłamywaniem się. Kiedy obiecujemy sobie, że coś zrobimy, a wciąż to przekładamy, to dopadają nas wyrzuty sumienia i wstyd przed samym sobą. W ten sposób napędzamy spiralę negatywnych myśli i złość na siebie. Wyjście jest jedno: lepsza samokontrola i siła woli. Czy mam ochotę coś zrobić czy nie, po prostu to robię. Czy mam motywację czy jej nie mam, działam niezależnie od tego. W końcu robienie czegoś staje się nawykiem. Istotnym skutkiem prokrastynacji jest nie tylko to, że sami siebie przestajemy szanować, ale robią to też inni ludzie, bo stajemy się dla nich tymi, co dużo mówią i nic nie robią. Może się okazać, że nic nie kontroluje naszego życia oprócz impulsów, zachcianek i przymusów, którym jesteśmy posłuszni. Brzmi to strasznie, ale tak niestety bywa.

Jak pokonać prokrastynację? Przez działanie. Ale nie poprzez zmuszanie się do działania, bo siłowa walka tylko stworzy dodatkowy opór i będzie nam jeszcze trudniej. Pozwólmy, żeby opór był, zauważmy go, ale dajmy sobie wybór, w ten sposób uwolnienie energii z walki z oporem wzbudzi większą chęć do działania. Brzmi to nieco skomplikowanie i w praktyce potrzebujemy do tego uważności, którą trzeba w sobie … wypracować. To ona pozwala nie tylko zauważyć sam opór, negatywne emocje i chęć uniknięcia nieprzyjemnych uczuć, ale pomaga też w kontrolowaniu impulsów, które mogą spowodować, że nie zrobimy tego, co zaplanowaliśmy.

Przykład, który mi się w tym miejscu nasuwa, to moja praca zdalna w domowych pieleszach, kiedy to głowię się nad jakimś projektem, a tu nagle impuls, żeby iść do kuchni i coś sobie przyrządzić do jedzenia, albo po prostu wziąć coś gotowego i zjeść. Głodna nie jestem, na przerwę jest za wcześnie, ale impuls jest tak silny, że działam jakby na autopilocie. Kiedy siadam z powrotem do komputera, mam wrażenie, że te kilkanaście czy kilkadziesiąt minut spędzonych w kuchni w ogóle się nie zdarzyło. Gorzej, kiedy robię sobie przerwę, aby zajrzeć do internetu, bo tam to w ogóle można utonąć i stracić poczucie czasu. Kiedy dzięki uważności zauważam impuls  (zjedz coś albo zajrzyj do netu) to daję sobie czas na decyzję i jestem w stanie powstrzymać się przed bezsensownym działaniem.

Jeżeli do tej pory prokrastynacja była naszym chlebem powszednim, to zamiast sobie wypominać te zmarnowane lata i szanse, lepiej sobie wybaczyć i zapomnieć, a następnie skupić się na skromnym progresie w stronę celów, które sobie wyznaczamy, a które poprawią jakość naszego życia – TERAZ. Dobrze wiedzieć, jaki będzie nasz kolejny krok, aby móc posuwać się w stronę większych celów. Wybierajmy zamiast zmuszać się. A najważniejsze to po prostu zacząć, krok po kroku…

*

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selfmastery.pl, która stanowi dla mnie inspirację i z której czerpię pełnymi garściami. Każdy z tematów przerabiam na swój własny sposób, czego efektem są wpisy na blogu, w których wykorzystuję fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, co – mam nadzieję – zostanie mi wybaczone 😊

Ostateczna perspektywa, czyli memento mori

Człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny. Umierają wszyscy wokół, tylko nie my. A kiedy nadchodzi nasz czas, jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni. To już koniec? Myślenie o własnej śmiertelności ma dwie strony, dobrą i złą. Zła polega na poddaniu się i nihilizmie. Dobra na uznaniu, że każda minuta, która dzieli nas od tego momentu, może być cenna i na wykorzystaniu jej w maksymalny sposób. Jednak najczęściej wybieramy niemyślenie o śmierci. Zagłuszamy, przykrywamy i spychamy w podświadomość wszystko, co budzi nasz niepokój, a myśli o śmierci należą do tej kategorii. Co zrobić, aby myślenie o śmierci uczynić pożytecznymi, aby myśleć o niej w sposób, który paradoksalnie pomaga żyć, który ustawia nasze życiowe priorytety, który czyni nasze życie lepszym?

O tym, że istnieje coś takiego jak śmierć dowiedziałam się mając 6 lat, kiedy umarła babcia. Pamiętam, bo trumna stała w domu, co robiło wrażenie, zwłaszcza na nas, dzieciach. A potem trzeba było pocałować babcię na pożegnanie w rękę, która była lodowata, przezroczysta, blada. Wiedziałam więc już, że śmierć istnieje, ale nie wiedziałam, że dotyczy również mnie. Ta prawda z kolei dotarła do mnie z całą mocą, kiedy miałam już lat kilkanaście. I chyba nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, aby ta dojmująca i depresyjna myśl o śmierci mną owładnęła, a po prostu tzw. trudny wiek, który u mnie zaznaczył się między innymi rozmyślaniem o kresie życiowej wędrówki.

Potem były lata bujnej młodości i niełatwej dojrzałości, kiedy o egzystencjalnych kwestiach się nie myślało, bo nie było na to czasu. Na szczęście los oszczędzał moich bliskich. I dopiero w wieku mocno średnim zaczęło mi ich ubywać, a i myśli o ostatecznej perspektywie zaczęły coraz natarczywiej dobijać się do głowy prosząc o refleksje. Najpierw były to myśli podszyte strachem, paraliżujące, przygnębiające, a potem człowiek się z nimi oswoił i w jakimś sensie zaakceptował. Pamiętam, jak Tata zbudował pomnik (grobowiec) dla naszej rodziny, czym wywołał niezadowolenie, irytację, popłoch… i pamiętam jacy byliśmy całą rodziną niechętni, żeby ten pomnik obejrzeć. W końcu przełamałam się, choć ten pierwszy raz, kiedy pojechałam go oglądać był szczególnie trudny. Dotarło do mnie, że stoję w miejscu, gdzie sama kiedyś spocznę na wieki, co wydało mi się …straszne, porażające, a teraz wydaje się naturalne. Z czasem i do myśli o tym, i do miejsca przywykłam, tym bardziej od czasu, kiedy doczesne szczątki Taty … zostały tam złożone.

W dzisiejszym świecie śmierć, czyli ta ostateczna perspektywa stała się tematem, przed którym nie sposób uciec, choć robimy wiele, aby myślenie o własnej śmiertelności zagłuszyć, przykryć, schować. O ilu tragediach, wypadkach, katastrofach dowiadujemy się z mediów. Im więcej … trupów, tym większa oglądalność. Ta śmierć, o której dowiadujemy się z newsów, wydaje nam się jednak odległa, jakby nas nie dotycząca. Zawsze jest gdzieś, bliżej lub dalej, ale nas nie dotyka, nawet jeśli umiera ktoś, kogo znamy, to jednak nie my. Żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Umierają i bliscy, i dalsi, a my nadal trwamy na posterunku. Wszystko, co nie jest nami, jest na zewnątrz, jest jakby …oglądanym przez nas filmem. Każdy z nas widzi świat przez swój własny filtr, a to znaczy, że świat każdego z nas jest inny. Nie ma dwóch takich samych. Mamy więc kilka miliardów różnych światów. Odchodząc zabieramy ze sobą „nasz świat”, a ten świat, który zostaje nie jest już nasz, więc czy jest czego żałować i trzymać się tak kurczowo tego życia? Przecież razem z nami odchodzi nasz świat, a skoro jego nie będzie to jakby całego świata nie było, bo przecież nasz świat jest dla nas…. całym światem 😉

A czego najbardziej nam żal, kiedy przychodzi i na nas czas? Ktoś pokusił się spisać te wszystkie refleksje snute na łożu śmierci i powstała książka pełna „niespełnionych marzeń”, tych skoków na bungee, czy wspinaczek na szczyty świata, których się nie zdobyło i nie przeżyło, choć kusiły… Nam, jeszcze żyjącym ma to dać do myślenia, abyśmy zaczęli robić to, czego zaniechania moglibyśmy potem żałować. Coś w tym jest, z pewnością. Sama też czasami myślę, ile rzeczy mnie ominęło, których nie zrobiłam ze strachu. Nie chciałam ryzykować, byłam zachowawcza. Może czasem trzeba było skoczyć głową w dół i poczuć ten lęk. Bo czyż nie jest tak, że jeśli ktoś boi się umrzeć, to boi się też żyć?

Nie wiem, jak często zdarza się innym ludziom myśleć o ostatecznej perspektywie, mnie w drugiej połówce życia zdarza się to dość często. Paradoksalnie myślenie o tym pomaga w wielu życiowych problemach, kiedy stajemy przed jakimś dylematem, kiedy coś nam nie wyjdzie, kiedy coś nas boli…. Wystarczy sobie wtedy wyobrazić nasz koniec, i dość szybko wracamy do pionu, no bo przecież jeszcze żyjemy, jeszcze mamy wpływ na to, co się wokół dzieje, jeszcze nie wszystko stracone. Każda sytuacja z perspektywy śmierci okazuje się być całkiem znośna, a nie tak beznadziejna jak nam się wydawało. Ale niełatwo jest takie podejście osiągnąć. Dla wielu z nas myślenie o śmierci bywa paraliżujące, depresyjne, odbierające chęć do życia. Myślimy, że skoro i tak umrzemy, to jaki sens jest starać się… takie myślenie nachodzi nas zwłaszcza w wieku mocno dojrzałym, kiedy bliżej nam do końca, kiedy już naprawdę niewiele można z tym życiem zrobić, a ostateczna perspektywa wydaje się być bardzo bliska. Poddać się jest zawsze najprościej. Z takim pesymistycznym kierunkiem myślenia trzeba walczyć. Każdy bowiem ma chwile załamania, kiedy nic go nie cieszy, i nic nie mobilizuje. Trzeba to przeczekać, a potem znów podnieść się, a przynajmniej próbować. Zainspirowała mnie koncepcja, aby wykorzystać ostateczną perspektywę do …ulepszenia i zmiany swojego życia, którą znalazłam na stronie selfmastery.pl. Autorka twierdzi, że myśl o śmierci potrafi wzmocnić nasze zaangażowanie w życie, otrzeźwić, obudzić nas na to, co rzeczywiście robimy ze swoim życiem i może być paradoksalnie wzmacniająca, może dodawać nadziei i energii do życia. Ludzie wtedy jaśniej widzą, co jest ważne, co trzeba zrobić, co powinni zmienić w swoim życiu i mają do tego więcej odwagi i chęci.

Jeżeli unikamy myślenia o swojej śmiertelności i śmierci – odbieramy sobie potężne narzędzie do ulepszenia swojego życia. Myśl o śmierci potrafi nam poukładać hierarchię ważności spraw, pozwala nabrać właściwego dystansu, zobaczyć jasno rzeczywistość. To pozwala z kolei do trudnych sytuacji podchodzić spokojniej, z większym luzem, swobodą a to daje większą szansę na powodzenie, na wyjście z tej sytuacji. Po prostu spuszcza z nas trochę powietrza, zdejmuje presję. My w ogóle myślimy, że te wszystkie rzeczy, które robimy i którymi się tak bardzo przejmujemy są takie ważne i niezbędne. Robimy problemy z rzeczy, które być może na łożu śmierci wydadzą nam się nic nie znaczące albo absurdalne. Możemy z tego skorzystać już dzisiaj i złapać ten dystans.

Perspektywa śmierci może dać nam doping do tego, żeby maksymalnie wykorzystać swoje życie. Możemy zyskać więcej nadziei i zbudować dla siebie lepsze życie, skupione na wartościowych dla nas rzeczach. Życie jak byśmy byli nieśmiertelni jest drogą do rozczarowań, do patrzenia na swoje życie z żalem osoby, która sama siebie zawiodła i w pewnym sensie zmarnowała swój czas. Jest mnóstwo rzeczy, które przykuwają naszą uwagę i dosłownie konsumują nasz czas, zbliżając nas do śmierci krok po kroku, mimochodem, bez naszej świadomości i właśnie dlatego potrzebujemy tej perspektywy śmierci jak nigdy wcześniej. Możemy mieć z tego masę korzyści. Jakie one mogą być?

Po pierwsze, pamiętanie o śmierci może nam pomóc w znalezieniu życiowego celu, bo zaczynają nam przychodzić do głowy pytania o ten cel i mamy świadomość, że trzeba się spieszyć z odpowiedzią. Ostateczna perspektywa pomaga też bezbłędnie oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Dzięki temu możemy podejmować lepsze, mądrzejsze decyzje, choćby takie, na co warto przeznaczać swój ograniczony czas a na co nie. Kolejny plus jest taki, że możemy mieć więcej odwagi i śmiałości w dążeniu do naszych marzeń, celów i do realizowania swojego potencjału, bo mamy poczucie, że nie ma czasu do stracenia, a to potrafi bardzo motywować i pomaga dobrać priorytety. Myślenie o śmierci pomaga odrzeć wiele rzeczy z pozorów i pozwala poczuć głębszą więź z innymi ludźmi. Bo jednak śmierć jest tym, co nas łączy, bez względu na to kim jesteśmy, co posiadamy, gdzie mieszkamy. Bez względu na to wszystko i tak umrzemy – każdy. Czy warto więc marnować swój czas na kłótnie, podziały? Czy nie lepiej być bardziej empatycznym i życzliwym, dla innych i dla siebie? Myślenie o śmierci pomaga też w byciu tu i teraz. Uświadamiamy sobie, że ten konkretny moment już nie wróci, konkretny oddech już nigdy się nie powtórzy, że te rzeczy należą do przeszłości.

Myślenie o śmierci powoduje, że możemy czuć wdzięczność, cieszyć się z tego, co mamy, bez względu na to, czy to jest dużo czy mało. Łatwiej nam docenić wszystkie doświadczenia – te dobre a nawet te gorsze, bo jednak żyjemy. A w konfrontacji ze śmiercią wszystko wydaje się paradoksalnie bardziej znaczące i mniej znaczące jednocześnie. Śmierć daje dystans, ale też zbliża nas do życia. I chociaż może brzmi to dziwnie daje radość z tego jak jest – bez względu na to jak jest. Poza tym perspektywa śmierci pozwala nie brać rzeczy tak bardzo do siebie, bo tworzy dystans. To jest nie do przecenienia, bo im więcej wdzięczności tym lepsze życie i tym więcej z życia.

Pamiętanie o śmierci może nam pomóc żyć lepiej, pełniej, odważniej dążyć do tego czego naprawdę chcemy. Może pomóc przetrwać trudne chwile, docenić te dobre i podejmować dobre decyzje w oparciu o to, co jest dla nas ważne. To jest świetne i niedoceniane narzędzie chociaż wiele osób używa go nie tak jak trzeba czyli jako wymówki żeby się wycofać albo nie używa go w ogóle. Ale myślenie o śmierci naprawdę może pomóc. Na pewno pomaga w tym, żeby strząsnąć z siebie strach przed życiem i podejmowaniem odważnych decyzji, pomaga przezwyciężyć wątpliwości i pełniej zaangażować się w życie, jeżeli użyjemy tej perspektywy dobrze.

*

Zainteresowanych tematem ostatecznej perspektywy, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści (również cytaty) zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to przez autorkę wybaczone 😊

Pozytywne myślenie – czy można zachować optymizm bez względu na okoliczności?

Nie martw się, wszystko będzie dobrze – taki tekst słyszymy często od przyjaciół czy rodziny, kiedy dopadają nas problemy. I sami też pocieszamy w ten sposób innych. Ale czy takie słowa nam pomagają? Czy czujemy się zrozumiani? Kiedy mamy za sobą lub przed sobą ciężkie doświadczenie, z którym trzeba się zmierzyć albo ponieść konsekwencje i nie ma od tego ucieczki, to po prostu trzeba z tym problemem stanąć „twarzą w twarz”. Czy w takiej sytuacji chcemy usłyszeć słowa „będzie dobrze…”? Mam co do tego wątpliwości. Bo nikt nie wie, co się wydarzy, może być dobrze, ale może też być źle,  a może po prostu będzie inaczej niż się spodziewamy. A jeśli będzie źle, to co z tego wyniknie? Czy popadniemy w depresję i niemoc, czy podniesiemy ten ciężar, który na nas spadł, a potem diametralnie zmienimy swoje życie? I wyjdzie nam to na dobre.

Najlepszy przykładem traumatycznego doświadczenia, na które mogę się w tym kontekście powołać, jest rozwód. Bez względu na to, jaki jest powód rozstania się dwojga ludzi, jest to zawsze ciężki i stresujący czas. Jeśli przyjmiemy, że małżeństwo było nieudane, że oboje małżonkowie byli nieszczęśliwi w tym związku, to rozwód jawi się jako wyzwolenie. Tylko, że wszystko, co wiąże się z rozwodem jest trudne do przejścia. I sam rozwód jest ciężki. Można też na niego spojrzeć jako na życiową porażkę. Bo przecież nie po to wchodzimy w związek, aby się rozwodzić, zważywszy dodatkowo na naszą katolicką mentalność, gdzie mamy wdrukowaną do głowy przysięgę „i nie opuszczę Cię aż do śmierci….

Kiedy spojrzymy na to przeżycie z perspektywy czasu, który minął (w moim przypadku 25 lat), to jak oceniamy to wydarzenie? Co dla nas z niego wyniknęło? Czy poklepanie po plecach i tekst z ust przyjaciółki „nie martw się, wszystko będzie dobrze” pomógł nam ten okres przetrwać? Często jest tak (jak w moim przypadku), że decyzja o rozwodzie była jedyną słuszną i z perspektywy czasu korzystną. Ale wtedy, kiedy jeszcze się miotałam, nie wiedząc, co robić, a potem, kiedy przechodziłam przez ten czas, kiedy opuściłam wspólne mieszkanie i musiałam zamieszkać w miejscu nowym, wynajętym, bo na nic innego nie było mnie stać, nie było mi wcale wesoło. Niełatwo jest zaczynać od nowa i tego bałam się najbardziej, wiedziałam, że przynajmniej na początku będzie mi bardzo ciężko.

Są ludzie, którzy zawsze patrzą optymistycznie w przyszłość… Sama takich znam i czasami zazdroszczę. Dochodzę do wniosku, że tego nie sposób się nauczyć, że podstawą są geny… Ja optymizmu w genach nie dostałam, ale pracuję ciężko nad tą częścią siebie, niezależną od genów, aby chciała wierzyć, że „szklanka jest do połowy pełna….”, żeby była pozytywnie nastawiona do życia. Ale, po pierwsze to trudne, po drugie, czy to ma sens? Czy takie podejście nie jest swoistą atrapą, ucieczką od tego, co negatywne, ciężkie i nieładne. Można śmiać się, kiedy deszcz leje jak z cebra, a my nie mamy parasolki… fajnie się to ogląda np. w filmie, gorzej, kiedy trzeba dotrzeć do domu w przemoczonym ubraniu i butach, a następnego dnia leczyć przeziębienie. Są takie sytuacje, kiedy cała teoria bierze w łeb, kiedy nic nam nie wychodzi, kiedy gorzej być nie może, kiedy tracimy coś albo kogoś. Jak wtedy zachować pozytywne myślenie i czy to w ogóle jest możliwe? Podobno można to zrobić. Tak przynajmniej twierdzi Magda z selfmastery.pl a ja próbuję jej uwierzyć. Podobno jest możliwe uniezależnienie naszego pozytywnego podejścia do życia od tego, co akurat dzieje się w naszym życiu, czyli dostajemy od losu cios, ale to nie zmienia naszego nastawienia? Trudno w to uwierzyć. Większość ludzi nie ma pojęcia jak to zrobić i żyje na takiej huśtawce – raz w strefie pozytywnego podejścia do życia, bo akurat chwilowo wszystko jest dobrze, raz w strefie rozpaczy, martwienia się, strachu, stresu i cierpienia, bo akurat jest źle.

Pierwszy krok, bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy, to poddanie i akceptacja, co – wbrew pozorom – nie oznacza bierności. Spróbuję to przełożyć na moje rozwodowe doświadczenie. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce, wiedziałam, że jest to decyzja ostateczna i nic jej nie zmieni, pogodziłam się i zaakceptowałam fakt, że trzeba się rozstać. Wcześniej zdarzały mi się próby odejścia, ale nieskuteczne. Wcześniej nie docierało do mnie, że to już koniec, pozostawiałam zawsze jakąś minimalną furtkę na zmianę decyzji. Albo nie chciałam widzieć tego, co wszyscy widzieli. Byłam ślepa.

Drugi krok to… zrozumienie, że nie wszystkie sytuacje, które wydają się nam w danej chwili złe, na podstawie naszych bieżących odczuć, rzeczywiście są złe i nie wszystkie sytuacje, które teraz wydają się dobre, rzeczywiście wyjdą nam na dobre.

Musiałam zacząć od zera, nic nie miałam, i nic ze wspólnego gospodarstwa nie wzięłam, oprócz paru kwiatków doniczkowych i zastawy stołowej, otrzymanej w prezencie ślubnym od mojej rodziny. Moje życie diametralnie się zmieniło, w niektórych kwestiach na lepsze, w innych na gorsze. Skromna pensja pozwalała się utrzymać, ale nie pozwalała na oszczędzanie na własne lokum. Reasumując, wpadłam z jednego dołka w drugi. Ale z tego drugiego dołka, już bez męża, próbowałam mozolnie się wygrzebywać. Sama. Potem pojawił się ktoś ważny, z którym spędziłam kilka spokojnych lat.

Patrząc z perspektywy ćwierćwiecza na tamten trudny czas, z pewnością rozwód to była dobra decyzja, jedyna słuszna. Może nie wszystko później zrobiłam tak, jak trzeba. Ale kto wie, co „trzeba”? Kto dałby mi gwarancję, co by było gdyby… Podejmujemy takie, a nie inne decyzje, i nikt nam nie powie, czy te, których nie podjęliśmy byłyby w efekcie bardziej korzystne. W jakim sensie „korzystne”? Trzeba mieć dystans i wiedzieć, że nie wszystko to, co wydawało nam się kiedyś lepsze, byłoby takie później, a to co gorsze, nie zmieniłoby się na lepsze. Nikt tego nie wie. Trzeba o tym pamiętać, że wielkie porażki mogą się zmienić  w wielkie sukcesy. Ale może też być odwrotnie. I w zasadzie nie wiadomo, które doświadczenia są złe a które dobre? Dlatego trzeba być otwartym na wszystkie możliwe opcje i możliwości, nie oceniać, będzie co ma być.

Kiedy kilka lat po rozwodzie poznałam tego DRUGIEGO, byłam już z PIERWSZEGO wyleczona, a przynajmniej tak mi się wydawało. On też był po rozwodzie i też poraniony, i chyba do końca nie wyleczony. Kiedy spojrzę na te lata naszego spotykania się, bez zobowiązań, to myślę, że mogło być inaczej, a przynajmniej inaczej mogło to się skończyć, ale oboje byliśmy pełni obaw i żadne nie chciało wziąć odpowiedzialności za projekt pt. „razem”. Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, ale z dzisiejszej perspektywy patrząc, myślę, że moglibyśmy zawalczyć o poważny związek, może nawet do tzw. końca. Ale to jest dzisiejsza perspektywa, która nie wie, co by było gdyby… wtedy rozstanie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, choć bolało. Jego zapewne bardziej niż mnie.

Wracając do teorii… Mamy dwa kroki – akceptację i poddanie w połączeniu ze świadomością, że w sumie nie wiemy czy to, co dzieje się w naszym życiu jest dobre czy złe. I to prowadzi nas do trzeciego kroku, którym jest… postawa ucznia i zaufanie. Ze wszystkich doświadczeń możemy czerpać wiedzę, i patrzeć na nie jak na szansę do nauki. Żeby to zrobić, kluczem jest zaufanie do życia, zaufanie do tego, że cokolwiek się dzieje, nie ma tam niczego, czego nie powinniśmy doświadczyć.

Problem w tym, że wiedza płynąca z doświadczeń, nie zawsze przekłada się na nasze postępowanie.  Bywa, że wciąż powtarzamy te same błędy, dokonując złych wyborów, jakbyśmy grali w filmie „Dzień świstaka”. Kiedy spojrzę z perspektywy czasu na swoje relacje damsko-męskie po rozwodzie, wydaje mi się, że robiłam wszystko, aby nic z nich finalnie nie wyszło.  A jeśli już coś wychodziło, to przyjaźń. Gdybym naprawdę chciała (angażowała się) mogłabym … ale nie chciałam, nie zależało mi na tym. Dlaczego? To już zupełnie inny temat. 😉

*  * *

Zainteresowanych tematem pozytywnego myślenia, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

Życiowy cel czyli coś do odkrycia

Jaki jest nasz życiowy cel? Takie pytanie wywołuje zaskoczenie, a potem milczenie… bo przecież nikt się nad tym na co dzień nie zastanawia. O co chodzi? Co to za pytanie? Realizujemy przecież różne cele, ale czy to się da określić jednym słowem?

Większość z nas ma trudności w nazwaniu tego swojego życiowego celu, bo nie tylko nikt nam takiego pytania nie zadaje, ale nie zadajemy go sobie sami. Nie mamy czasu i okazji, aby o czymś takim pomyśleć. Żyjemy w pośpiechu, realizując zadania, podejmując wyzwania, spełniając obowiązki i powinności. Rzadko myślimy o kwestiach takiego kalibru, albo po prostu czujemy intuicyjnie, że realizujemy jakiś cel, na który składają się różne elementy, nie dające się sprowadzić do jednego mianownika. Czy życiowy cel można ograniczyć do kwestii zawodowych, pasji? A może wyłącznie do sfery prywatnej? Pewnie u każdego wygląda to inaczej, ale… Może warto zapytać siebie, czy nasze życie jest satysfakcjonujące, czy jesteśmy z niego zadowoleni? Jeśli tak, to czy można uznać, że …swój życiowy cel realizujemy? A jeśli nie jesteśmy zadowoleni i nie czujemy się spełnieni, czegoś nam brakuje, to może się okazać, że między życiem, jakie prowadzimy, a tym, jakie chcielibyśmy prowadzić jest rozdźwięk.

Nawet jeśli odkryjemy, że żyjemy nie realizując swojego życiowego celu, który gdzieś sobie w naszej głowie drzemie, to najczęściej nie podejmujemy żadnych kroków, aby nasze życie zmienić. Być może ze strachu przed zmianą, która jest niepewna i która mogłaby zburzyć nasze status quo, być może z lenistwa, a może właśnie z braku czasu, bo mamy na głowie inne, bardziej prozaiczne problemy. Bywa też tak, że te nasze życiowe cele wrzucamy do worka mrzonki, nie dajemy im szans realizacji, więc pozostajemy (a może tkwimy) w tym życiu, które jest znane, w miarę ciepłe i stabilne. Ileż odwagi trzeba, aby  je obrócić o 180 czy nawet o 360 stopni? Co powiedzą na to nasi bliscy, ci, którym musimy zapewnić środki do życia? Jeśli zajmiemy się realizacją marzeń, kto zapłaci czynsz, czesne za szkołę, ubrania dla dzieci, prywatnego lekarza dla rodziców, opiekunkę, etc. Bo czy z realizacji marzeń można żyć? Może niektórym to się udaje, ale wielu klepie biedę…przynajmniej na początku. Biografie sławnych artystów pełne są takich przykładów. Tylko ich spadkobiercy mogą czerpać wymierne korzyści z tego, że przodek realizował swój życiowy cel. Ale chyba nie o to nam chodzi. Gdyby się tak głębiej zastanowić, to czy obecna rzeczywistość tak bardzo odbiega od tej sprzed stuleci? Ilu filozofów i historyków pracuje na etatach kompletnie nieprzystających do kierunków, w których się wyedukowali. A może wybór studiów też był przypadkowy? Bo nie dostali się na przykład na wybrany kierunek, a na innym były wolne miejsca.. Sama też trafiłam na kierunek, którego sobie nie wymarzyłam. Można powiedzieć, że to los zdecydował… że po szkole średniej, która była liceum zawodowym („musisz mieć zawód w ręku, a studia? jak będziesz chciała też będziesz mogła pójść”) jeszcze nie widziałam do końca, co chciałabym robić zawodowo. Ale po pierwszym kierunku, wiedziałam już cokolwiek więcej, więc poszłam na studia podyplomowe. Udało mi się pracować w zawodzie, który mnie satysfakcjonował, choć nie jestem pewna, czy to było to, o czym marzyłam? Firma mała, moja siła przebicia równie niewielka. Na pewno bardziej mi ta praca odpowiadała niż to, co zaczęłam robić później, choć przecież w każdej pracy można znaleźć rzeczy, które są dla nas ciekawe, a bywa, że pasjonujące.

Magda z selfmastery.pl twierdzi, że życiowego celu się nie szuka, jego się odkrywa. Jest to taki dar do odkrycia. Piękne określenie. Bardzo podoba mi się również sformułowana przez Magdę definicja: „życiowy cel to jest wspólna przestrzeń pomiędzy Twoimi naturalnymi zdolnościami, talentami, skłonnościami, zainteresowaniami – czyli wszystkim tym, czego wykorzystywanie przynosi Ci radość i poczucie sensu – a służbą innym, inaczej można powiedzieć potrzebą świata. Czyli krótko mówiąc – Twój życiowy cel, jest tam gdzie Twoja największa radość spotyka się ze służbą innym i potrzebą świata.” Brzmi to poważnie, nawet górnolotnie i człowiek się zastanawia, czy on czyli taki zwykły człowiek jest w stanie takiej definicji podołać? Może takich ludzi, którym udaje się życiowy cel osiągnąć jest niewielu, ale można przecież mieć cel …  bardziej prozaiczny, co nie znaczy, że gorszy. Ważne, abyśmy potrafili go realizować. Jaki życiowy cel ma pan Waldek, który na emeryturze musi dorabiać, sprzątając biura, także w mojej firmie? Z tego, co wiem, pan Waldek pracował kiedyś w administracji jako tzw. pracownik umysłowy (tak się kiedyś mówiło), nie wiem, czy lubił tę pracę czy nie. Nie pytam go też, czy lubi obecne zajęcie. Nie wygląda na przybitego. Jest uśmiechnięty, miły, uczynny, inteligentny… Raz w roku wyjeżdża do syna i wnuków w Norwegii, bo w Polsce nie ma już bliskiej rodziny. Nie zapytam go o życiowy cel, bo takie pytanie każdy sam powinien sobie zadać, o ile w ogóle taki temat go interesuje.

Czy bez życiowego celu da się żyć? Z pewnością. Ale czy jest to życie szczęśliwe, spełnione? Jeśli ktoś uważa, że jego życie nie potrzebuje zmiany, że jest satysfakcjonujące, to gratuluję i życzę szczęścia. Ten tekst nie jest dla niego. Jeśli jednak czegoś nam brakuje, nie czujemy satysfakcji z tego, co robimy, wtedy pytanie o życiowy cel warto sobie zadać. Od czego zacząć? Najpierw trzeba wiedzieć, co jest naszym naturalnym talentem, do czego mamy dryg, a jak nie widzimy (nie dostrzegamy) czegoś takiego, to popytajmy znajomych, rodzinę, co im się podoba u nas? Co nam dobrze wychodzi? Jak byłam małą dziewczynką uwielbiałam śpiewać, wykorzystywałam każdą okazję, aby występować, gdzie tylko się dało. Czy miałam talent do śpiewania? Nie mam pojęcia, ważne, że wszystkim się to moje śpiewanie podobało. Występowałam na dużych uroczystościach szkolnych i kościelnych, a raz nawet przed …. przed Prymasem Polski. Do czasu pojawienia się w wieku nastoletnim tremy, śpiewanie było tym, co lubiłam najbardziej. Trema, brak wiary w siebie, pierwsze nieudane występy (w moim mniemaniu nieudane, a realnie po prostu nie zdobywałam nagród) spowodowały, że śpiewać przestałam. Sentyment do śpiewania do tej pory mi pozostał, i próbowałam wielokrotnie znaleźć jakieś miejsce do amatorskiego muzykowania, ale nie sądzę, aby śpiewanie było tym kierunkiem, w którym miałabym w drugiej połówce życia pójść 😉 Kiedy zobaczymy, albo inni nam podpowiedzą, jakie są te nasze naturalne talenty, to już zrobiliśmy duży krok do przodu. Nikt nam jednak nie wskaże życiowego celu, bo do tego trzeba dojść samemu. Może stanie się to metodą prób i błędów, i w takim przypadku trzeba przyznać, że młodzi ludzie mają na takie próbowanie dużo czasu. Inaczej jest w wieku dojrzałym, nie mówiąc o ograniczeniach wynikających z wieku. Nawet jeśli jest entuzjazm, to z siłami i możliwościami psychofizycznymi jest gorzej. Aczkolwiek…. widziałam niedawno 88-letnią kobietę szalejącą na parkiecie z młodszym o 40 lat mężczyzną w amerykańskim „Mam talent”. Trudno uwierzyć, że takie wygibasy są w tym wieku możliwe. Czy to nie dowód, że ograniczenia są tylko w naszej głowie?

Kiedy obserwuję bliższych i dalszych znajomych, widzę, że dla wielu życiowy cel kręci się wokół spraw materialnych. Takie cele najbardziej ich ekscytują. Najpierw mieszkanie, potem dom, a potem lepszy samochód, i jeszcze większy dom, tak duży, że już nie można się w nim odnaleźć… Czy życiowym celem może być zarobienie miliona złotych? Owszem, może niektórym taki cel przyświeca i dążą do niego z różnym skutkiem. Wyobraźmy sobie jednak, że już ten milion mają i co dalej? Jaki wtedy będzie ten życiowy cel? Może 2 miliony? A może coś innego, również materialnego. Albo kariera, pięcie się po jej szczeblach na sam szczyt. Dzisiaj wielu młodych ludzi robi tzw. karierę w tempie zawrotnym. Kiedy patrzę na młodych ministrów, posłów, dyrektorów to mam mieszane uczucia. Sama doświadczyłam awansu w swojej pierwszej pracy, było to jednak stopniowe i obejmowało, co najmniej 5 szczebli, a kolejny awans miał miejsce co jakiś, określony, czas. Teraz można zostać szefem dużego zespołu (instytucji) bezpośrednio po studiach, czy to dobrze? Jest teoria, że tacy ludzi są nieskażeni .. korporacyjnością, mają świeże spojrzenie, dlatego potrafią dokonać zmian w skostniałej często strukturze. Nie zgadzam się z tym poglądem, i uważam, że przynosi to więcej szkód niż pożytku. Kiedy zostaje się szefem działu, ale wcześniej przeszło się w tym dziale kilka szczebli awansu i zna się dobrze tę pracę, wtedy kierowanie zespołem jest i łatwiejsze i chyba efektywniejsze, nie mówiąc o aspekcie ludzkim, choć z tym różnie bywa.

Zastanawiam się, czy próby odkrywania życiowego celu w okresie zbliżania się do wieku emerytalnego mają jakiś sens? Bardziej to pasuje do ludzi młodych, albo przynajmniej w kwiecie wieku. A może właśnie to jest dobry okres, bowiem wtedy człowiek nic nie musi, i może robić to, co chce. Do głosu dochodzi intuicja, serce. Jak mówi Magda z selfmastery.pl „odkrycie życiowego celu czy powołania, nie jest wcale kwestią decyzji, kwestią przemyślanego wyboru, woli czy narzucenia sobie czegoś, polega za to na słuchaniu i kierowaniu się w swoich działaniach tym, co słyszymy, zaufaniu temu”.

Każdy najlepiej wie, co mu w duszy gra. Koleżanka z biura, z którą rozmawiałam o planach na emeryturę, wspomniała o wolontariacie. Jeszcze nie wie konkretnie, co to miałoby by być, ale poszłaby raczej w kierunku ekologii i ochrony zwierząt, bo to ją interesuje, przynosi satysfakcję i sprawia radość. Druga koleżanka mogłaby już przejść na emeryturę, ale nie chce, bo … co ona będzie robić na tej wsi, w swoim dużym i pustym domu? Córka z wnukiem mieszkają w mieście i nieczęsto ją odwiedzają, a ona nie ma pomysłu na siebie jako emerytkę. Ma tylko pracę i trzyma się jej mocno, pomimo stresu i przejawów mobbingu ze strony przełożonego. Radzę jej, aby czegoś poszukała w mniejszym wymiarze czasu pracy, np. doradztwo w dziedzinie, którą się zajmuje. A może coś innego? Widzę pustkę i lęk w jej oczach. Bo czy po 40 latach pracy w jednym miejscu i w jednej dziedzinie, można zacząć robić coś innego? Można. Ale to ona sama musi to odkryć. Nikt jej nie podpowie, co to miałoby być.

Mam z określeniem „życiowy cel” ten problem, że takie sformułowanie sugeruje objęcie nim dużej części naszego życia, a po 50-tce czy 60-tce człowiek widzi, że tego czasu to już niewiele mu zostało, więc czy warto cokolwiek zmieniać, czy warto podejmować jakieś wyzwanie, skoro jego realizacja będzie … krótka? I w tym miejscu przypomina mi się tytuł „lepiej późno niż później” oraz słowa Magdy z selfmastery.pl, że przecież nie trzeba rzucać wszystkiego, co do tej pory się robiło, czy osiągnęło, że można zacząć realizować swój życiowy cel krok po kroku. Chodzi w uproszczeniu o to, aby wykorzystać swój potencjał i zacząć robić to, co się lubi, a każdy wie, co lubi. Polecam wątpiącym taką wizualizację:

„Czy gdybyś dzisiaj miał 100 lat i spojrzał na swoje życie z tej perspektywy to miałbyś poczucie, że Twoje życie miało sens? Jeżeli od dzisiaj do tej setki będziesz żył tak jak żyjesz, do tej pory, to będziesz miał poczucie sensu na końcu czy nie? Jeżeli nie, to co możesz zrobić inaczej od dzisiaj do tej setki, żeby to poczucie się pojawiło? Od czego byś zaczął? Ciekawe pytania.”

Selfmastery.pl czyli dar z nieba…

Przypadek sprawił, że w gąszczu internetowych stron, tekstów, filmików, pogadanek i pogaduszek, znalazłam coś wyjątkowego, a mianowicie stronę traktującą o samorozwoju, trudnych życiowych dylematach i wyborach, życiu wewnętrznym, naszych słabościach i atutach, o życiowych celach i sensie codziennych zmagań. Taka praktyczna psychologia, ale bez psychologizowania😉

Autorka tej strony ujęła mnie prostotą, taktem, wielką klasą, kulturą, powagą, precyzją w wyrażaniu myśli. Czułam, że jej słowa mogą mi pomóc wyjść z pewnej stagnacji, wyzwolić to, czego potrzebuję i na czym chciałabym się skoncentrować, choć z drugiej strony bałam się tego i nadal boję, bo zgodnie z mottem Magdy „nic tak nie pomaga i nie przeraża jak świadomość, że wszystko zależy od Ciebie”.

Zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl tych, którzy szukają odpowiedzi na trudne egzystencjalne pytania, którzy chcieliby swoje życie zmienić, a może raczej swój stosunek do życia i siebie samych, którym zwyczajnie bywa źle ze sobą, z innymi, ze światem, którzy buntują się przeciwko nie wiadomo czemu, a potrzebują wskazania kierunku… jakiejś zmiany, a może zrozumienia, że zadowala ich status quo.

Wielu z nas potrzebuje drogowskazu, aby odnaleźć się w labiryncie różnych teorii i sposobów…. na przeżycie życia, a może bardziej na postrzeganie siebie w tym życiowym labiryncie.

To dla nich jest https://selfmastery.pl/

Autorka strony Magda Adamczyk jest autentyczna, konkretna, precyzyjna. Świetnie mówi, znakomicie pisze, w jej tekstach nie ma ani jednego zbędnego słowa. Kocham takie pisanie.

Wielu autorów blogów traktuje je jako swoistą autoterapię, ja również od tego zaczęłam i do tego chciałabym wrócić. Zdarza się nawet, że to psycholog poleca pacjentowi zajęcie się blogowaniem i dzieleniem swoimi myślami, jako dobry sposób na wyrażanie emocji, taki dzienniczek emocji. Oczywiście każdemu inaczej to wychodzi. Jedni pływają po powierzchni, inni wpadają w topiel. Osobiście wolę złoty środek, czyli więcej tego, co czuję, niż tego, co robię.

Okazuje się często, że blog spełnia rolę „przyjaciela”, bo nie mamy wokół siebie ludzi, którym możemy się zwierzyć, a może jesteśmy tak zajęci, że nie ma czasu na bezpośrednie spotkania, a nawet telefony, a może jesteśmy „dziwni”, oryginalni, za poważni, a trudno nam znaleźć podobnych ludzi, na co w necie jest większa szansa.

Nawet mając rodzinę i przyjaciół, potrzebujemy sfery, która pozwoli nam otworzyć się … jakby inaczej. Nie chodzi o dzielenie się szczegółami z prywatnego życia, a raczej dzielenie się swoimi myślami o życiu. W tzw. realu rzadko pytamy – co czujesz? Kiedy dzwonimy do rodziny czy znajomych, zaczynamy od pytania: co słychać? jak się czujesz?

Kluczowe pytanie – co czujesz? nie pada, albo pada rzadko.

A blog daje taką możliwość. Czujemy smutek, radość, entuzjazm, miłość, złość, niechęć… piszemy o tym, nazywamy to, co czujemy. I chyba taki jest sens blogowania, oczywiście dla niektórych, bo przecież każdy jest inny.

Ale szukamy ludzi podobnych i internet stwarza nam nadzieję (a może iluzję), że nie jesteśmy sami.

Są takie momenty w życiu, kiedy potrzebujemy impulsu, drogowskazu, a może po prostu wsparcia. Dlatego strona selfmastery.pl okazała się być dla mnie „darem z nieba” i wielką inspiracją. Dziękuję.

Na stronie jest wiele inspirujących filmów (tekstów), które zamierzam analizować i zastanawiać się nad ich przełożeniem na własne życie, a wnioski i refleksje postaram się prezentować na blogu. To taka moja autoterapia.

Na pierwszy ogień pójdzie temat „Życiowy cel”.  W drugiej połówce życia zmierzenie się z takim tematem to jest dopiero wyzwanie 😉