Archiwum kategorii: selfmastery.pl

W pogoni za szczęściem…

Szczęście to brak nieszczęścia. Taka jego definicja staje mi się z wiekiem najbliższa. Bo oznacza akceptację tego, co jest… pogodzenie się z przemijającym czasem, łagodność dla siebie, nie rzucanie się z motyką na słońce, a może też trochę konformizmu. Czy to dobrze czy źle?

Większości z nas szczęście kojarzy się z czymś, do czego trzeba dążyć, zdobywać i gonić. Zakładamy więc, że czegoś nam brakuje i tylko wtedy, gdy to zdobędziemy to będziemy szczęśliwi.

Dawno temu na studiach podobał mi się Piotrek. Kiedy go widziałam moje serce biło jak szalone. Myślałam, że kiedy on zwróci na mnie uwagę, to będę najszczęśliwsza na świecie. Nie marzyłam nawet o tym, abyśmy byli parą. Wydawał mi się taki … nieosiągalny.

Po wielu latach przypadek sprawił, że nasze drogi znów się skrzyżowały. Ja nie byłam już taką marzycielką i sięgałam odważniej po to, czego chciałam. Raz się udawało, raz nie, ale i porażek nie przeżywałam szczególnie mocno, po prostu szłam dalej nie oglądając się wstecz. Piotrek zaczął o mnie zabiegać. Ale ja nie byłam wtedy wolna, może dlatego stanowiłam dla niego wyzwanie, zdobycz. Może to dla niego stałam się wtedy uosobieniem szczęścia. Nie udało się.

Minęły kolejne lata. Ja już wolna i znów spotykam Piotrka. Coś się zaczyna dziać między nami i trochę trwa. Ale czy to jest TO? Dostrzegam jego cechy, których wcześniej nie miałam okazji poznać. Wiele rzeczy mi nie odpowiada. Czuję rozczarowanie. Czy to jest na pewno on? Ten wymarzony? I w ten sposób okazał się być pomyłką.

Wniosek z tego taki, że zdobycie czegoś, co uosabia szczęście, wcale owego szczęścia nie przynosi, a jeśli już, to jest to chwilowe… a potem znów szukamy czegoś innego i nazywamy „szczęściem”, przekonani, że tym razem to będzie TO.

Mój przykład dotyczy związków, ale tych celów, które stają się dla nas warunkiem szczęścia, są tysiące. Sława i kariera, pieniądze i dobra praca, piękny dom, szybki samochód, podróże, kochająca rodzina.

Dlaczego gonimy za tymi rzeczami, choć wiemy, że zdobycie tego wcale nam szczęścia nie zapewni? Po prostu łudzimy się, że to możliwe. Kochamy iluzje.

Marząc o czymś, co zapewni nam szczęście, odwracamy wzrok od tego, co w naszym życiu szwankuje, a co można byłoby naprawić. Walka o coś wyjątkowego dostarcza nam ekscytacji i sama w sobie jest pociągająca. W praktyce okazuje się, że spełnienie marzenia rodzi rozczarowanie. Zdobycie sławy powoduje, że celebryta nie może „normalnie żyć”, spacerować ulicą, zjeść spokojnie obiadu bez towarzyszących mu fotoreporterów. Namiastkę takiego życia można zobaczyć w filmie „Bodyguard”, którego bohaterkę gra Whitney Huston. A i kres jej prawdziwego życia można uznać w tym kontekście za symptomatyczny.

Pogoń za szczęściem jest jak próba napełniania pękniętej butelki z wodą. Kiedy butelka jest pełna tego pęknięcia nie widać, po jakimś czasie staje się coraz bardziej pusta, a my rzucamy się na kolejną rzecz, która byłaby w stanie ją napełnić. A pękniecie nadal jest, i kolejne wypełniacze nic nie dają, a my nadal nie jesteśmy szczęśliwi. Zastanawiamy się, co jest nie tak, dlaczego te wszystkie rzeczy nie działają? A jeśli działają to na krótko?

Nasza pogoń za szczęściem jest naturalnym mechanizmem motywującym. Zamiast osiąść na laurach, chcemy sukcesów, zwycięstw, nagród. Kiedy się nie udaje, to tylko powód do zdwojenia wysiłków i starań.

W takim razie o co chodzi z tym szczęściem? Skoro nowy ciuch, nowy samochód, nowy mąż czy żona, takiego szczęścia nam nie dają. Bo wszystko to pochodzi z zewnątrz, a szczęście tkwi w człowieku. Zapewne nie raz widzieliśmy kogoś szczęśliwego, który obiektywnie rzecz biorąc nie za bardzo miał ku temu powody. A ile razy widzieliśmy ludzi nieszczęśliwych, którzy wydawali się „mieć wszystko”.

Aby osiągnąć szczęście trzeba się rozwijać jako człowiek, wzmacniać swój potencjał i starać się prowadzić dobre życie. Nie da się tego dokonać bez wysiłku, problemów, często bólu i cierpienia. Aby osiągnąć szczęście potrzeba mądrości, a więc zdobywania wiedzy i jej stosowania, potrzeba też odwagi, czyli dążenia do celów pomimo przeszkód, a także człowieczeństwa, czyli dobrych relacji z innymi ludźmi, a może też wiary i duchowości. Oczywiście postrzeganie szczęścia jest sprawą indywidualną. Ja opisuję takie podejście, które do mnie najmocniej przemawia i o którym pięknie pisze Magda Adamczyk na stronie selfmastery.pl.

Żeby być dobrym, trzeba też umieć być złym…

Idąc chodnikiem zdarza mi się wpaść na kogoś, choć próbuję go wyminąć, ja w prawo i on w prawo, a potem on w lewo i ja w lewo, i właściwie już nie da się uniknąć zderzenia… i kto przeprasza? Ja. Dlaczego? Bo jestem z natury miła i uprzejma.

Można być miłym, dobrym, uczynnym, empatycznym, wyrozumiałym, współczującym… Ale w innych okolicznościach można być złym, wściekłym, a nawet agresywnym. Bo życie stawia przed nami różne wyzwania, a nasza dobroć też ma swoje granice. Może warto czasami pokazać pazury, powarczeć… Nadmierna dobroć wobec innym, kończy się tym, że stajemy się niewidzialni, nikt się z nami nie liczy, po prostu przestajemy istnieć. Na temat bycia przesadnie miłym i konsekwencji takiej postawy natrafiłam na stronie selfmastery.pl i przyznam, że odnalazłam w nim wiele elementów, które są mi znane z autopsji.

Staramy się być mili, łagodzimy objawy złości u innych, bo chcemy żeby było fajnie i miło. Ustępujemy, zgadzamy się na wszystko i dbamy o wszystkich, oprócz siebie. Siebie stawiamy na szarym końcu. Dlaczego tłumimy wyrażanie swoich potrzeb, choć przecież je mamy. Kłamiemy i nikt nie wie, czego my sami chcemy. Zakładamy maskę, a w środku cierpimy, bo nie dajemy sobie przyzwolenia na pokazanie prawdziwej twarzy. A jak już czasem wybuchniemy, to dla otoczenia szok, a dla nas poczucie winy, bo to do nas nie pasuje.

Sztuką jest zachowanie równowagi, od bycia przesadnie uległym do wpadania we wściekłość.

Może nam się wydawać, że to straszne być niemiłym, obojętnym, niepomocnym, ale równie straszne jest bycie wykorzystywanym, słabym człowiekiem, tracącym siebie po kawałku. Trzeba zaakceptować swoją ciemniejszą stronę i zacząć z niej korzystać, a więc nauczyć się mówić „nie”. Spróbujmy być mili lub niemili, w zależności od okoliczności. Dajmy sobie wybór. Kiedy uchodzimy za dobrego i miłego człowieka, to cieszymy się sympatią otoczenia. Jednak płacimy za to wysoką cenę, bo stajemy się niewidzialni, a nasze poczucie wartości oscyluje wokół zera. Może lepiej zrezygnować z tych iluzorycznych korzyści, jakie daje bycie zawsze miłym. Trzeba czasem pokazać pazury i zęby, nie czekając na wybuch, który każdemu przesadnie miłemu człowiekowi może się zdarzyć.

Warto zacząć upominać się o to, czego chcemy i przestać czerpać zadowolenie z tego, że jesteśmy zawsze łatwi we współpracy, nie mamy żadnych uwag i nie wyrażamy swoich potrzeb. Dużo miłych osób myśli, że sprzeciw i zdecydowanie będą mieć negatywne konsekwencje, że można być albo miłym albo złym, nic pomiędzy. Problem w tym, że dobrze rozumianym przeciwieństwem bycia miłym wcale nie jest bycie złym tylko bycie równorzędnym i asertywnym. Mili walczą z agresywną częścią siebie zamiast ją wykorzystywać, nie chcą być zagrożeniem dla innych, dbają o to, żeby nikt nie zobaczył ich ciemniejszej strony i nie dowiedział się, że ona w ogóle istnieje, sami też nie chcą jej widzieć. Ale często właśnie tutaj tkwi siła do powiedzenia „nie”.

Chodzi o możliwość mówienia „tak”, kiedy chcemy powiedzieć tak i „nie” kiedy chcemy powiedzieć nie. Do tego potrzebujemy tej mniej zgodnej części siebie w swoim charakterze. Nie chodzi o atak na kogoś, ale o odwagę i zdolność do powiedzenia prawdy na temat tego, co czujemy w danej chwili, o zdolność do powiedzenia „nie” w odpowiednim momencie, zamiast tego całego udawania i okłamywania siebie i innych. Do tego tej ciemnej strony potrzebujemy.

Przeciwieństwem bycia przesadnie miłym nie jest wcale agresja, tylko asertywność, moc bycia tym, kim jesteśmy. Jeśli nie boimy się mówić o tym, czego chcemy to zwiększamy swoje szanse na to, żeby to dostać. Bycie przesadnie współczującym, zgodnym powoduje, że ustępujemy, a potem czujemy się fatalnie. Żeby tak nie było potrzebujemy dostępu do pełnego spektrum zachowań. A więc – bycie uprzejmym i odnoszenie się z szacunkiem do ludzi – tak, bycie popychadłem, zgadzanie się na wszystko wbrew sobie i niekończące się próby zadowalania innych – nie.

To ma bardzo praktyczne zastosowanie. Jeżeli na przykład zamierzamy starać się o awans i podwyżkę, to zamiast być miłym, trzeba się przygotować. Wiedzieć dokładnie, dlaczego właśnie my zasługujemy na awans, móc to uzasadnić i być gotowym, że jeśli nasze oczekiwania nie zostaną spełnione, będziemy musieli tego poszukać w innym miejscu. Jeśli tego nie zrobimy, to czeka nas tkwienie w tym samym miejscu do emerytury, za te same pieniądze i na tym samym stanowisku.

W tym miejscu przychodzi mi na myśl moja 30-letnia koleżanka, która robi zawodowo coś, co jej się nie podoba, ale praca jest w miarę spokojna. Natomiast chciałaby robić coś innego, co oznacza zmianę miejsca pracy (w ramach tej samej firmy), być może na bardziej stresującą, ale też bardziej inspirującą i kreatywną. I stanęła przed dylematem, czy lepiej rzucić się na nową, pociągającą dziedzinę, czy zostać w znanych, ciepłych koleinach zawodowych? Zmiana to niewiadoma, może żałować, ale może uznać to z perspektywy czasu za świetny wybór. Problem w tym, że ona jest miła i poproszona przez szefa swojego działu, aby przemyślała sprawę i została na dotychczasowym stanowisku, bo … jak my sobie bez Ciebie poradzimy, trzeba będzie rozdzielić obowiązki na pozostałych członków zespołu, a to wzbudzi duże niezadowolenie, etc., zaczęła się łamać. I tak szef zagrał na jej poczuciu winy, które zakiełkowało i powoli wydaje owoce, bo początkowo stanowcza zaczęła mieć wątpliwości i już nie wie, czy odejść czy nie.

Wiele osób ma takie wrażenie, że kiedy są mili to są też dobrzy. Ale bycie miłym to wcale nie to samo, co bycie dobrym. Często jest odwrotnie. Próba unikania konfliktów za wszelką cenę, powoduje że nie przeciwstawiamy się nawet wtedy, kiedy trzeba się przeciwstawić.

Wyobraźmy sobie, że nasz przyjaciel stał się narkomanem. Każdy grosz przeznacza na prochy. Jest z nim coraz gorzej. Przychodzi do nas pożyczyć pieniądze, bo wie, że jesteśmy dobrzy, mili i uczynni. Co wtedy robimy? Wiemy, że te pieniądze pójdą na narkotyki, ale on tłumaczy, że to… na jedzenie, bo od dwóch dni nic nie miał w ustach, albo na wyjazd nad morze, bo chce zerwać z nałogiem i potrzebuje uciec. Z jednej strony chcemy mu wierzyć, poza tym jesteśmy przecież przyjaciółmi, jak można odmówić przyjacielowi pożyczki. A co jak mu nie pożyczymy? Wkurzy się na nas, nakrzyczy, pójdzie do kogoś innego, albo ukradnie gdzieś pieniądze i narobi sobie kłopotów. No i pożyczamy te pieniądze, przyjaciel dziękuje, a my nadal mamy wątpliwości, czy zrobiliśmy dobrze. Bo bycie dobrym oznacza czasem postawienie się, szczerość i gotowość do wspierania przyjaciela, a nie jego nałogu.

Znam wiele historii kobiet, które „pomagały” mężom popadać w coraz większe uzależnienie, albo znosiły jego agresję słowną lub fizyczną, właśnie dlatego, że były miłe, dobre i bały się konfrontacji. A tego nie da się uniknąć, jeśli nasze życie ma być autentyczne i chcemy być dobrym człowiekiem. Wiele kobiet zostawało z takim mężem do końca, bo wydawało im się, że tak będzie dobrze, że przecież dobra żona nie może opuścić męża w potrzebie. A te kobiety, którym na skraju wytrzymałości udawało się wyrwać z piekła, miały poczucie winy podsycane przez rodzinę, ale paradoksalnie tylko taka postawa dawała szansę na zmianę.

Znam historię kobiety, która spędziła z alkoholikiem 10 lat, bo była – w swoim przekonaniu – dobra. Kiedy w końcu odeszła, szybko pojawiła się następna „dobra”, tym razem cierpliwości wystarczyło na 5 lat. Kolejnym razem trafił na jakąś „niedobrą”, jak on krzyczał, ona też krzyczała, awantury słychać było w całym bloku. Te „dobre” odchodziły same, a ta „zła” wyrzuciła pana z mieszkania, a on wrócił potulny i przepraszający, bo widział, że z tej kategorii zawodnikiem nie da się tak pogrywać jak z poprzedniczkami. W końcu miał do wyboru, albo leczenie i powrót do małżeńskiego łoża, albo dalsze picie i wypad pod most.

Żeby móc być dobrym trzeba być też zdolnym do walki, do złego, do postawienia się. W przeciwnym razie stajemy się ofiarą tych, którzy nie mają takich dylematów. Uczymy się walczyć po to, żeby nie musieć walczyć, ale kiedy trzeba umiemy się obronić. To od razu zniechęca drugą stronę do walki jak widzi, że podwijamy rękawy. Kiedy umiemy powiedzieć „nie” i  stawiać granice – to powoduje, że często potem nawet nie musimy walczyć. Wystarczy warknąć i zaszczekać, nie trzeba gryźć. Cały świat cierpi na tym, że mili ludzie nie są w stanie powiedzieć „nie” i przeciwstawić się. Jeżeli jesteśmy przesadnie mili przyczyniamy się do tego, że prawdziwi drapieżnicy rosną w siłę i sami też na tym cierpimy.

Zacznijmy od drobiazgów, np. od mówienia prawdy w chwilach, kiedy coś czujemy. Nie mam ochoty pójść do koleżanki na imieniny, bo boli mnie głowa, a poprzednią noc słabo spałam, to nie udaję, że chcę i potem męczę się cały wieczór, bez humoru. Mówię prawdę i nie boję się niezadowolenia, jakie to może wywołać. Z czasem jest coraz łatwiej. Nauczmy się mówić takie rzeczy w taki sposób, który nie jest agresywny ani nie jest przepraszający – jest uprzejmy, ale bezpośredni. Dobra osoba nie musi być miła – warto to po raz kolejny powtórzyć. Dobrze rozwinięty człowiek ma dostęp do swojej agresji i panuje nad nią, ale nie powstrzymując się na siłę i zgadzając na wszystko  Raczej wyraża swoje potrzeby, szczerą chęć albo niechęć do zrobienia czegoś i nie przejmuje się tak bardzo tym, czy się to komuś spodoba czy nie.

Może więc uznać, że agresywna część jest w nas i otworzyć się na nią, nawet jeśli to nie będzie przyjemne i przestać za wszystko przepraszać, nawet za to jak ktoś na nas wpadnie na chodniku. Komunikujmy się krótko i zwięźle, ale kulturalnie i z szacunkiem. Mówmy to, co chcemy powiedzieć,  bezpośrednio. Wyrażanie się jasno i wprost to nie to samo, co nieuprzejmość czy chamstwo. Stawajmy w swojej obronie i przestańmy być tacy cholernie mili. 😉

* * *

Zainteresowanych tematem radzenia sobie z problemem „bycia przesadnie miłym” zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której obszerne fragmenty wykorzystałam przy tworzeniu tego wpisu.

Postanowienia noworoczne – dlaczego nie działają?

Nowy Rok jest szansą na zmiany. To okazja do rozpoczęcia czegoś albo skończenia czegoś innego. Nowy Rok prowokuje, zachęca, intryguje, dlatego część z nas czyni sobie 1 stycznia jakieś noworoczne postanowienia. Czy to ma sens, skoro najczęściej z tych postanowień niewiele wynika? Czy robimy to dla lepszego samopoczucia, a może z naiwnej wiary, że tym razem się uda?

Ile razy postanawiałam, że będę jeść mniej słodyczy, ale więcej ćwiczyć, że będę wcześniej zasypiać, ale też wcześniej wstawać, że pójdę do lekarza po skierowania i zrobię zaległe badania kontrolne? Ile razy postanawiałam, że wypracuję sobie dobre nawyki, a te niedobre odejdą do lamusa, że w moim życiu będzie mniej telewizji, więcej książek, mniej taniej rozrywki, więcej medytacji i uważności.

Kiedy sobie coś postanawiamy, to intencje przyświecają nam dobre, gorzej z ich wykonaniem. I człowiek się zastanawia, czemu postanowienia noworoczne nie działają? Przecież mamy motywację, mamy silną wolę, przynajmniej do czasu. A może zrobić coś, co spowoduje, że zaczną działać. Ale co? Dlaczego w tym roku miałoby być inaczej niż wcześniej? Sama data przecież niczego nie zmienia, a motywacja z początku roku powoli słabnie. A może popatrzeć na postanowienia z perspektywy dekady, następnej dekady naszego życia i solidnie się nad nimi zastanowić.

Czemu postanawiamy to samo od dziesięciu lat, a i tak wszystko zostaje po staremu? Pierwszy problem to wiara w to, że jakimś cudem zmiana daty nas zmieni. Sama data niczego nie zmienia, ale można jej użyć do tego, żeby skorzystać z tej psychologicznej szansy, jaką daje nowy rok. Czyli można zrobić z tego nowy początek pod warunkiem, że zmienimy podejście do tego. Przestańmy przeżywać nowy rok, popatrzmy na dekadę. Postanowienia nie działają też dlatego, że mało kto podchodzi do nich poważnie i naprawdę się angażuje. Dominuje raczej myślenie życzeniowe na zasadzie, jakoś to będzie. Poza tym brakuje nam wizji zmiany, która byłaby ekscytująca i wzbudzała jakieś emocje. Szczególnie po serii porażek, ciężko jakieś pozytywne emocje w sobie wyzwolić. Ważna jest wizja tego, czego chcemy i ta wizja powinna być na tyle inspirująca, żeby przyciągała naszą uwagę, wzbudzała emocje i chęć działania. A może lepiej będzie, kiedy słowo postanowienie zamienimy na słowo wybór, które brzmi poważniej?

Kolejna przyczyna niepowodzeń w realizowaniu postanowień sprowadza się do tego, że brakuje nam dobrego powodu do tego, żeby coś zmienić. Te postanowienia są takie trochę zawieszone w próżni. Chcemy schudnąć, bo sukienki i spodnie są teraz za ciasne, bo będziemy zdrowsze, bo koleżanki będą nam zazdrościć. Ale czy to są wystarczająco motywujące powody? Każdy ma inny powód, ale dobrze do niego dotrzeć i go poznać. Wtedy dieta czy codzienne ćwiczenia nabierają zupełnie innego znaczenia. Brak dobrych powodów do tego, żeby trzymać się swoich wyborów przez długi czas a nawet do końca życia, to jest często pocałunek śmierci dla zmian. Bo do takich zmian potrzebna jest wewnętrzna motywacja a nie 1 stycznia. Poza tym te dobre pytania, dobre odpowiedzi, sensowne powody i ekscytująca wizja nie są tylko po to, żeby dodać nam skrzydeł, ale też po to, żeby pomóc przetrwać trudne chwile i chwile załamania po drodze.  A przeszkody na pewno się pojawią. Pojawią się pokusy, zniechęcenie, zmęczenie i słabości, to  jest normalna część procesu.

Następny powód porażek to mało konkretne wybory czy postanowienia. Bo, co to za postanowienie – chcę schudnąć, chcę zadbać o zdrowie – to nic nie znaczy. To jest znów bardzo ogólne myślenie życzeniowe. Postanowienie na poważnie to jest decyzja, wybór. To powinno być konkretne. Kolejny dość częsty powód niepowodzeń w realizowaniu postanowień noworocznych to próba zmieniania całego swojego życia na raz, chcemy żeby zmiany były wielkie i spektakularne od razu, a lepiej to robić stopniowo, po kolei. Kiedy spędzamy mnóstwo czasu przed telewizorem, jedząc czekoladki, a po 1 stycznia chcielibyśmy chodzić na jogę 5 razy w tygodniu, serwować dietetyczne posiłki, a telewizor oddać komuś z rodziny, to może być prosta droga do klęski. Takie radykalne zmiany, wprowadzane na raz, raczej nie zadziałają. Realizowanie postanowień może się nie udać, bo brak nam planu oraz wiedzy o tym, co chcemy zmienić. Większość ludzi stosuje tę samą strategię od lat czyli…brak strategii i brak planu. Z planem wiąże się też gromadzenie wiedzy i zasobów. Jak chcemy schudnąć to warto wiedzieć ile kalorii jemy teraz, jaki powinien być deficyt, jak przebiega ten proces i jak to będzie przebiegać krok po kroku. A właśnie krok po kroku – rozsądnie jest podzielić duży cel na małe cele. To pomaga cieszyć się postępami i ocenić czy jesteśmy na dobrej drodze czy nie, czy posuwamy się w stronę głównego celu czy nie.

Z jednej strony nie podchodzimy za poważnie do naszych postanowień ale bywa też wprost przeciwnie, że podchodzimy do nich zbyt serio. Wierzymy, że będzie inaczej tak mocno, że każde potknięcie może być katastrofą i wtedy poddajemy się zbyt szybko. Może zamiast od 1 stycznia zacząć coś robić od dzisiaj, przecież nie ma na co czekać, bo sama data nic nie zmieni. Kiedy zaczniemy od razu to jak coś nam nie wyjdzie, wtedy łatwiej wrócić do naszego postanowienia. Nie ma poczucia zawodu. Cofanie się jest bowiem częścią procesu. Dobrze jest o tym pamiętać i traktować te dwa kroki w tył jako tymczasowe porażki. Najlepiej po prostu przyznać się, że coś poszło nie tak, pogodzić się z tym, stwierdzić, że tak bywa i znów postanowić, że od jutra zaczniemy od nowa. Dobrze też przypomnieć sobie – po co to robimy. Tymczasowe porażki mogą zmienić się w całkowitą porażkę, jeżeli zaczniemy wyrzucać sobie błędy, zamiast okazać sobie trochę zrozumienia i zwyczajnie wrócić do tego, co zaplanowaliśmy.

Skoro już wiemy, dlaczego postanowienia noworoczne nie działają, to może po prostu nie mieć postanowień, za to mieć plany na kolejny rok, a nawet na najbliższe lata. Dzięki temu nasze działania będą naturalne, spokojne i pozbawione rozczarowań.

Zatem życzę wszystkim realizacji planów na lata, a nie tylko na najbliższy rok 🙂

  • Zainteresowanych tematem odsyłam na stronę selfmastery.pl. Wpis zawiera fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, zaczerpnięte z tej strony.

Prokrastynacja, czyli odkładanie życia na później…

Od jutra zaczynam dietę… od jutra przestanę jeść mięso, albo czekoladę, od jutra rzucę palenie, a może picie. Na jutro odkładamy zdrowy tryb życia, bieganie, spacery, gimnastykę, medytację…ale też zmianę pracy, ciekawe projekty, napisanie książki, czy nawet notki na bloga. I tak w kółko… Skąd ja to znam? Odkładanie czegoś na jutro może nam wejść w krew do tego stopnia, że to jutro po prostu nigdy nie nadchodzi, ale zawsze gdzieś tam jest w perspektywie, a to znaczy, że wciąż tli się jakaś szansa na zmianę.

Przekładanie czegoś na wieczne jutro określa się słowem prokrastynacja. To nie jest to samo, co postanowienie, że od jutra będę np. uczyć się do egzaminu i kiedy to jutro nadchodzi, po prostu to robię. Prokrastynacja jest wtedy, gdy nasze postanowienie schodzi na dalszy plan, i zamiast się uczyć, zajmujemy się czymś zupełnie innym, bo… na naukę nie mamy ochoty, bo myślimy, że jeszcze zdążymy, np. pojutrze, albo po prostu mamy ciekawsze zajęcia… Dobrze pamiętam z czasów studenckich, kiedy to najbardziej intensywna nauka odbywała się kilka dni przed egzaminem, choć wcześniej obiecywaliśmy sobie bardziej systematyczną naukę, ale oczywiście wciąż były ważniejsze sprawy…Tyle, że egzamin w końcu nadchodził i nie było wyjścia, i trzeba było choćby w ten ostatni dzień zabrać się ostro do roboty.

Są jednak takie rzeczy w życiu, których odkładanie przychodzi nam z łatwością, bo nie ma tu wyznaczonego jakiegoś ostatecznego terminu, i tylko od nas zależy, a właściwie naszej samodyscypliny, czy chcemy, czy nie chcemy czegoś zrobić. To nasze plany, nasze ambicje, aspiracje, to nasze marzenia. Przecież możemy bez nich żyć, po prostu tak jak dotychczas… zwyczajnie, przeciętnie. Kiedy pomyślimy o tym naszym odkładaniu na jutro, to może się okazać, że straciliśmy w ten sposób kawał życia, nie zbliżając się nawet o milimetr do swoich celów i marzeń, takich jak lepsze zdrowie, dobra kondycja, zgrabna sylwetka, nauczenie się języka obcego, zdobycie ciekawszej, satysfakcjonującej pracy. Uciekamy do tego mitycznego „jutra” serwując sobie ciągłe napięcie, żal, poczucie winy i smutek, że nadal nie jest tak, jak byśmy chcieli. To prawda, że robienie tego, co zbliża nas do celów i marzeń, nie jest przyjemne, komfortowe i łatwe. Ile trzeba się napocić podczas godzinnego biegu, ile niezbyt smacznych, za to zdrowych i niskokalorycznych potraw trzeba zjeść, żeby zgubić zbędne kilogramy i zdobyć lepszą kondycję. Czy nie lepiej położyć się z pilotem w dłoni na kanapie, obok postawić talerzyk orzeszków, cukierków czy butelkę dobrego wina? Może nie lepiej, ale na pewno łatwiej. Bo wszystko, co wartościowe przychodzi z trudem, a wszystko, co bezwartościowe jest na wyciągnięcie ręki.

Czy prokrastynacja oznacza, że jesteśmy leniwi? Nie do końca. Żyjemy w czasach, w których oczekuje się szybkich nagród kosztem długofalowych korzyści. I chociaż wiemy, że najlepsze efekty przynosi regularna praca a nie praca wtedy i tylko wtedy, kiedy mamy na to ochotę albo czujemy natchnienie, to bardzo trudno wcielić to w życie, bo mozolna codzienna praca jest mało spektakularna. Kiedy przyzwyczaimy się do odkładania rzeczy na jutro, to w pierwszej chwili odczuwamy ulgę, unikanie przynosi nam natychmiastową przyjemność, nagrodę, nic nie szkodzi, że to chwilowe. W ten sposób powstaje nawyk – unikam czegoś, mam nagrodę. Dlaczego to robimy? Przecież wykonując wysiłek, przełamując opór, mielibyśmy satysfakcję, bo dotrzymujemy sobie samemu słowa, zbliżamy się do celu. Po prostu brakuje nam samokontroli i silnej woli. Oczekujemy szybkiego rezultatu, może zadanie wydaje się nam zbyt trudne, skomplikowane, brak nam wiary, że to możliwe do osiągnięcia. Wszystko sprowadza się do emocji. Kiedy nie mamy kompletnie na coś ochoty, a próbujemy się do tego zmusić, to pogarszamy tylko sprawę, bo nie dajemy sobie wyboru przez co opór staje się jeszcze większy, co na końcu prowadzi do rezygnacji i stwierdzenia – zrobię to jutro. Gdybyśmy mieli wybór, to moglibyśmy chociaż zacząć… np. powinnam ćwiczyć dziennie chociaż pół godziny, ale jak poćwiczę 5 minut to też ma sens.

Jakie są koszty prokrastynacji? Przede wszystkim oznacza ona marnowanie czasu, a właściwie swojego życia, a potem żal, że można było wiele rzeczy dokonać, ale teraz jest już na to za późno. Prokrastynacja jest też zabójcą rezultatów. Przekładając rzeczy ważne na jutro, właściwie nigdy nie będziemy mieć rezultatów. A rzeczy ważne decydują o jakości naszego życia, są to takie kwestie jak nasze zdrowie, kondycja, systematyczna praca nad czymś. Bywa niestety tak, że nasze życie sprowadza się tylko do gaszenia pożarów i przetrwania, robienia wszystkiego na ostatnią chwilę albo robienia wtedy, kiedy mamy przystawiony pistolet do głowy. Prokrastynacja powoduje obniżanie poczucia własnej wartości. Bo jak się czujemy nie dotrzymując dawanych sobie samym obietnic? Kiedy czujemy, że nie możemy na sobie polegać, ufać sobie? Fatalnie. Inaczej jest, kiedy udaje nam się wyrobić nawyk dyscypliny, który będzie zbliżał nas do celu, a tym samym umacniał poczucie sprawczości i skuteczności, a na końcu pewności siebie. Prokrastynacja jest okłamywaniem się. Kiedy obiecujemy sobie, że coś zrobimy, a wciąż to przekładamy, to dopadają nas wyrzuty sumienia i wstyd przed samym sobą. W ten sposób napędzamy spiralę negatywnych myśli i złość na siebie. Wyjście jest jedno: lepsza samokontrola i siła woli. Czy mam ochotę coś zrobić czy nie, po prostu to robię. Czy mam motywację czy jej nie mam, działam niezależnie od tego. W końcu robienie czegoś staje się nawykiem. Istotnym skutkiem prokrastynacji jest nie tylko to, że sami siebie przestajemy szanować, ale robią to też inni ludzie, bo stajemy się dla nich tymi, co dużo mówią i nic nie robią. Może się okazać, że nic nie kontroluje naszego życia oprócz impulsów, zachcianek i przymusów, którym jesteśmy posłuszni. Brzmi to strasznie, ale tak niestety bywa.

Jak pokonać prokrastynację? Przez działanie. Ale nie poprzez zmuszanie się do działania, bo siłowa walka tylko stworzy dodatkowy opór i będzie nam jeszcze trudniej. Pozwólmy, żeby opór był, zauważmy go, ale dajmy sobie wybór, w ten sposób uwolnienie energii z walki z oporem wzbudzi większą chęć do działania. Brzmi to nieco skomplikowanie i w praktyce potrzebujemy do tego uważności, którą trzeba w sobie … wypracować. To ona pozwala nie tylko zauważyć sam opór, negatywne emocje i chęć uniknięcia nieprzyjemnych uczuć, ale pomaga też w kontrolowaniu impulsów, które mogą spowodować, że nie zrobimy tego, co zaplanowaliśmy.

Przykład, który mi się w tym miejscu nasuwa, to moja praca zdalna w domowych pieleszach, kiedy to głowię się nad jakimś projektem, a tu nagle impuls, żeby iść do kuchni i coś sobie przyrządzić do jedzenia, albo po prostu wziąć coś gotowego i zjeść. Głodna nie jestem, na przerwę jest za wcześnie, ale impuls jest tak silny, że działam jakby na autopilocie. Kiedy siadam z powrotem do komputera, mam wrażenie, że te kilkanaście czy kilkadziesiąt minut spędzonych w kuchni w ogóle się nie zdarzyło. Gorzej, kiedy robię sobie przerwę, aby zajrzeć do internetu, bo tam to w ogóle można utonąć i stracić poczucie czasu. Kiedy dzięki uważności zauważam impuls  (zjedz coś albo zajrzyj do netu) to daję sobie czas na decyzję i jestem w stanie powstrzymać się przed bezsensownym działaniem.

Jeżeli do tej pory prokrastynacja była naszym chlebem powszednim, to zamiast sobie wypominać te zmarnowane lata i szanse, lepiej sobie wybaczyć i zapomnieć, a następnie skupić się na skromnym progresie w stronę celów, które sobie wyznaczamy, a które poprawią jakość naszego życia – TERAZ. Dobrze wiedzieć, jaki będzie nasz kolejny krok, aby móc posuwać się w stronę większych celów. Wybierajmy zamiast zmuszać się. A najważniejsze to po prostu zacząć, krok po kroku…

*

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selfmastery.pl, która stanowi dla mnie inspirację i z której czerpię pełnymi garściami. Każdy z tematów przerabiam na swój własny sposób, czego efektem są wpisy na blogu, w których wykorzystuję fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, co – mam nadzieję – zostanie mi wybaczone 😊

Ostateczna perspektywa, czyli memento mori

Człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny. Umierają wszyscy wokół, tylko nie my. A kiedy nadchodzi nasz czas, jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni. To już koniec? Myślenie o własnej śmiertelności ma dwie strony, dobrą i złą. Zła polega na poddaniu się i nihilizmie. Dobra na uznaniu, że każda minuta, która dzieli nas od tego momentu, może być cenna i na wykorzystaniu jej w maksymalny sposób. Jednak najczęściej wybieramy niemyślenie o śmierci. Zagłuszamy, przykrywamy i spychamy w podświadomość wszystko, co budzi nasz niepokój, a myśli o śmierci należą do tej kategorii. Co zrobić, aby myślenie o śmierci uczynić pożytecznymi, aby myśleć o niej w sposób, który paradoksalnie pomaga żyć, który ustawia nasze życiowe priorytety, który czyni nasze życie lepszym?

O tym, że istnieje coś takiego jak śmierć dowiedziałam się mając 6 lat, kiedy umarła babcia. Pamiętam, bo trumna stała w domu, co robiło wrażenie, zwłaszcza na nas, dzieciach. A potem trzeba było pocałować babcię na pożegnanie w rękę, która była lodowata, przezroczysta, blada. Wiedziałam więc już, że śmierć istnieje, ale nie wiedziałam, że dotyczy również mnie. Ta prawda z kolei dotarła do mnie z całą mocą, kiedy miałam już lat kilkanaście. I chyba nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, aby ta dojmująca i depresyjna myśl o śmierci mną owładnęła, a po prostu tzw. trudny wiek, który u mnie zaznaczył się między innymi rozmyślaniem o kresie życiowej wędrówki.

Potem były lata bujnej młodości i niełatwej dojrzałości, kiedy o egzystencjalnych kwestiach się nie myślało, bo nie było na to czasu. Na szczęście los oszczędzał moich bliskich. I dopiero w wieku mocno średnim zaczęło mi ich ubywać, a i myśli o ostatecznej perspektywie zaczęły coraz natarczywiej dobijać się do głowy prosząc o refleksje. Najpierw były to myśli podszyte strachem, paraliżujące, przygnębiające, a potem człowiek się z nimi oswoił i w jakimś sensie zaakceptował. Pamiętam, jak Tata zbudował pomnik (grobowiec) dla naszej rodziny, czym wywołał niezadowolenie, irytację, popłoch… i pamiętam jacy byliśmy całą rodziną niechętni, żeby ten pomnik obejrzeć. W końcu przełamałam się, choć ten pierwszy raz, kiedy pojechałam go oglądać był szczególnie trudny. Dotarło do mnie, że stoję w miejscu, gdzie sama kiedyś spocznę na wieki, co wydało mi się …straszne, porażające, a teraz wydaje się naturalne. Z czasem i do myśli o tym, i do miejsca przywykłam, tym bardziej od czasu, kiedy doczesne szczątki Taty … zostały tam złożone.

W dzisiejszym świecie śmierć, czyli ta ostateczna perspektywa stała się tematem, przed którym nie sposób uciec, choć robimy wiele, aby myślenie o własnej śmiertelności zagłuszyć, przykryć, schować. O ilu tragediach, wypadkach, katastrofach dowiadujemy się z mediów. Im więcej … trupów, tym większa oglądalność. Ta śmierć, o której dowiadujemy się z newsów, wydaje nam się jednak odległa, jakby nas nie dotycząca. Zawsze jest gdzieś, bliżej lub dalej, ale nas nie dotyka, nawet jeśli umiera ktoś, kogo znamy, to jednak nie my. Żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Umierają i bliscy, i dalsi, a my nadal trwamy na posterunku. Wszystko, co nie jest nami, jest na zewnątrz, jest jakby …oglądanym przez nas filmem. Każdy z nas widzi świat przez swój własny filtr, a to znaczy, że świat każdego z nas jest inny. Nie ma dwóch takich samych. Mamy więc kilka miliardów różnych światów. Odchodząc zabieramy ze sobą „nasz świat”, a ten świat, który zostaje nie jest już nasz, więc czy jest czego żałować i trzymać się tak kurczowo tego życia? Przecież razem z nami odchodzi nasz świat, a skoro jego nie będzie to jakby całego świata nie było, bo przecież nasz świat jest dla nas…. całym światem 😉

A czego najbardziej nam żal, kiedy przychodzi i na nas czas? Ktoś pokusił się spisać te wszystkie refleksje snute na łożu śmierci i powstała książka pełna „niespełnionych marzeń”, tych skoków na bungee, czy wspinaczek na szczyty świata, których się nie zdobyło i nie przeżyło, choć kusiły… Nam, jeszcze żyjącym ma to dać do myślenia, abyśmy zaczęli robić to, czego zaniechania moglibyśmy potem żałować. Coś w tym jest, z pewnością. Sama też czasami myślę, ile rzeczy mnie ominęło, których nie zrobiłam ze strachu. Nie chciałam ryzykować, byłam zachowawcza. Może czasem trzeba było skoczyć głową w dół i poczuć ten lęk. Bo czyż nie jest tak, że jeśli ktoś boi się umrzeć, to boi się też żyć?

Nie wiem, jak często zdarza się innym ludziom myśleć o ostatecznej perspektywie, mnie w drugiej połówce życia zdarza się to dość często. Paradoksalnie myślenie o tym pomaga w wielu życiowych problemach, kiedy stajemy przed jakimś dylematem, kiedy coś nam nie wyjdzie, kiedy coś nas boli…. Wystarczy sobie wtedy wyobrazić nasz koniec, i dość szybko wracamy do pionu, no bo przecież jeszcze żyjemy, jeszcze mamy wpływ na to, co się wokół dzieje, jeszcze nie wszystko stracone. Każda sytuacja z perspektywy śmierci okazuje się być całkiem znośna, a nie tak beznadziejna jak nam się wydawało. Ale niełatwo jest takie podejście osiągnąć. Dla wielu z nas myślenie o śmierci bywa paraliżujące, depresyjne, odbierające chęć do życia. Myślimy, że skoro i tak umrzemy, to jaki sens jest starać się… takie myślenie nachodzi nas zwłaszcza w wieku mocno dojrzałym, kiedy bliżej nam do końca, kiedy już naprawdę niewiele można z tym życiem zrobić, a ostateczna perspektywa wydaje się być bardzo bliska. Poddać się jest zawsze najprościej. Z takim pesymistycznym kierunkiem myślenia trzeba walczyć. Każdy bowiem ma chwile załamania, kiedy nic go nie cieszy, i nic nie mobilizuje. Trzeba to przeczekać, a potem znów podnieść się, a przynajmniej próbować. Zainspirowała mnie koncepcja, aby wykorzystać ostateczną perspektywę do …ulepszenia i zmiany swojego życia, którą znalazłam na stronie selfmastery.pl. Autorka twierdzi, że myśl o śmierci potrafi wzmocnić nasze zaangażowanie w życie, otrzeźwić, obudzić nas na to, co rzeczywiście robimy ze swoim życiem i może być paradoksalnie wzmacniająca, może dodawać nadziei i energii do życia. Ludzie wtedy jaśniej widzą, co jest ważne, co trzeba zrobić, co powinni zmienić w swoim życiu i mają do tego więcej odwagi i chęci.

Jeżeli unikamy myślenia o swojej śmiertelności i śmierci – odbieramy sobie potężne narzędzie do ulepszenia swojego życia. Myśl o śmierci potrafi nam poukładać hierarchię ważności spraw, pozwala nabrać właściwego dystansu, zobaczyć jasno rzeczywistość. To pozwala z kolei do trudnych sytuacji podchodzić spokojniej, z większym luzem, swobodą a to daje większą szansę na powodzenie, na wyjście z tej sytuacji. Po prostu spuszcza z nas trochę powietrza, zdejmuje presję. My w ogóle myślimy, że te wszystkie rzeczy, które robimy i którymi się tak bardzo przejmujemy są takie ważne i niezbędne. Robimy problemy z rzeczy, które być może na łożu śmierci wydadzą nam się nic nie znaczące albo absurdalne. Możemy z tego skorzystać już dzisiaj i złapać ten dystans.

Perspektywa śmierci może dać nam doping do tego, żeby maksymalnie wykorzystać swoje życie. Możemy zyskać więcej nadziei i zbudować dla siebie lepsze życie, skupione na wartościowych dla nas rzeczach. Życie jak byśmy byli nieśmiertelni jest drogą do rozczarowań, do patrzenia na swoje życie z żalem osoby, która sama siebie zawiodła i w pewnym sensie zmarnowała swój czas. Jest mnóstwo rzeczy, które przykuwają naszą uwagę i dosłownie konsumują nasz czas, zbliżając nas do śmierci krok po kroku, mimochodem, bez naszej świadomości i właśnie dlatego potrzebujemy tej perspektywy śmierci jak nigdy wcześniej. Możemy mieć z tego masę korzyści. Jakie one mogą być?

Po pierwsze, pamiętanie o śmierci może nam pomóc w znalezieniu życiowego celu, bo zaczynają nam przychodzić do głowy pytania o ten cel i mamy świadomość, że trzeba się spieszyć z odpowiedzią. Ostateczna perspektywa pomaga też bezbłędnie oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Dzięki temu możemy podejmować lepsze, mądrzejsze decyzje, choćby takie, na co warto przeznaczać swój ograniczony czas a na co nie. Kolejny plus jest taki, że możemy mieć więcej odwagi i śmiałości w dążeniu do naszych marzeń, celów i do realizowania swojego potencjału, bo mamy poczucie, że nie ma czasu do stracenia, a to potrafi bardzo motywować i pomaga dobrać priorytety. Myślenie o śmierci pomaga odrzeć wiele rzeczy z pozorów i pozwala poczuć głębszą więź z innymi ludźmi. Bo jednak śmierć jest tym, co nas łączy, bez względu na to kim jesteśmy, co posiadamy, gdzie mieszkamy. Bez względu na to wszystko i tak umrzemy – każdy. Czy warto więc marnować swój czas na kłótnie, podziały? Czy nie lepiej być bardziej empatycznym i życzliwym, dla innych i dla siebie? Myślenie o śmierci pomaga też w byciu tu i teraz. Uświadamiamy sobie, że ten konkretny moment już nie wróci, konkretny oddech już nigdy się nie powtórzy, że te rzeczy należą do przeszłości.

Myślenie o śmierci powoduje, że możemy czuć wdzięczność, cieszyć się z tego, co mamy, bez względu na to, czy to jest dużo czy mało. Łatwiej nam docenić wszystkie doświadczenia – te dobre a nawet te gorsze, bo jednak żyjemy. A w konfrontacji ze śmiercią wszystko wydaje się paradoksalnie bardziej znaczące i mniej znaczące jednocześnie. Śmierć daje dystans, ale też zbliża nas do życia. I chociaż może brzmi to dziwnie daje radość z tego jak jest – bez względu na to jak jest. Poza tym perspektywa śmierci pozwala nie brać rzeczy tak bardzo do siebie, bo tworzy dystans. To jest nie do przecenienia, bo im więcej wdzięczności tym lepsze życie i tym więcej z życia.

Pamiętanie o śmierci może nam pomóc żyć lepiej, pełniej, odważniej dążyć do tego czego naprawdę chcemy. Może pomóc przetrwać trudne chwile, docenić te dobre i podejmować dobre decyzje w oparciu o to, co jest dla nas ważne. To jest świetne i niedoceniane narzędzie chociaż wiele osób używa go nie tak jak trzeba czyli jako wymówki żeby się wycofać albo nie używa go w ogóle. Ale myślenie o śmierci naprawdę może pomóc. Na pewno pomaga w tym, żeby strząsnąć z siebie strach przed życiem i podejmowaniem odważnych decyzji, pomaga przezwyciężyć wątpliwości i pełniej zaangażować się w życie, jeżeli użyjemy tej perspektywy dobrze.

*

Zainteresowanych tematem ostatecznej perspektywy, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści (również cytaty) zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to przez autorkę wybaczone 😊