Archiwum kategorii: W zdrowym ciele…

Postanowienia noworoczne – dlaczego nie działają?

Nowy Rok jest szansą na zmiany. To okazja do rozpoczęcia czegoś albo skończenia czegoś innego. Nowy Rok prowokuje, zachęca, intryguje, dlatego część z nas czyni sobie 1 stycznia jakieś noworoczne postanowienia. Czy to ma sens, skoro najczęściej z tych postanowień niewiele wynika? Czy robimy to dla lepszego samopoczucia, a może z naiwnej wiary, że tym razem się uda?

Ile razy postanawiałam, że będę jeść mniej słodyczy, ale więcej ćwiczyć, że będę wcześniej zasypiać, ale też wcześniej wstawać, że pójdę do lekarza po skierowania i zrobię zaległe badania kontrolne? Ile razy postanawiałam, że wypracuję sobie dobre nawyki, a te niedobre odejdą do lamusa, że w moim życiu będzie mniej telewizji, więcej książek, mniej taniej rozrywki, więcej medytacji i uważności.

Kiedy sobie coś postanawiamy, to intencje przyświecają nam dobre, gorzej z ich wykonaniem. I człowiek się zastanawia, czemu postanowienia noworoczne nie działają? Przecież mamy motywację, mamy silną wolę, przynajmniej do czasu. A może zrobić coś, co spowoduje, że zaczną działać. Ale co? Dlaczego w tym roku miałoby być inaczej niż wcześniej? Sama data przecież niczego nie zmienia, a motywacja z początku roku powoli słabnie. A może popatrzeć na postanowienia z perspektywy dekady, następnej dekady naszego życia i solidnie się nad nimi zastanowić.

Czemu postanawiamy to samo od dziesięciu lat, a i tak wszystko zostaje po staremu? Pierwszy problem to wiara w to, że jakimś cudem zmiana daty nas zmieni. Sama data niczego nie zmienia, ale można jej użyć do tego, żeby skorzystać z tej psychologicznej szansy, jaką daje nowy rok. Czyli można zrobić z tego nowy początek pod warunkiem, że zmienimy podejście do tego. Przestańmy przeżywać nowy rok, popatrzmy na dekadę. Postanowienia nie działają też dlatego, że mało kto podchodzi do nich poważnie i naprawdę się angażuje. Dominuje raczej myślenie życzeniowe na zasadzie, jakoś to będzie. Poza tym brakuje nam wizji zmiany, która byłaby ekscytująca i wzbudzała jakieś emocje. Szczególnie po serii porażek, ciężko jakieś pozytywne emocje w sobie wyzwolić. Ważna jest wizja tego, czego chcemy i ta wizja powinna być na tyle inspirująca, żeby przyciągała naszą uwagę, wzbudzała emocje i chęć działania. A może lepiej będzie, kiedy słowo postanowienie zamienimy na słowo wybór, które brzmi poważniej?

Kolejna przyczyna niepowodzeń w realizowaniu postanowień sprowadza się do tego, że brakuje nam dobrego powodu do tego, żeby coś zmienić. Te postanowienia są takie trochę zawieszone w próżni. Chcemy schudnąć, bo sukienki i spodnie są teraz za ciasne, bo będziemy zdrowsze, bo koleżanki będą nam zazdrościć. Ale czy to są wystarczająco motywujące powody? Każdy ma inny powód, ale dobrze do niego dotrzeć i go poznać. Wtedy dieta czy codzienne ćwiczenia nabierają zupełnie innego znaczenia. Brak dobrych powodów do tego, żeby trzymać się swoich wyborów przez długi czas a nawet do końca życia, to jest często pocałunek śmierci dla zmian. Bo do takich zmian potrzebna jest wewnętrzna motywacja a nie 1 stycznia. Poza tym te dobre pytania, dobre odpowiedzi, sensowne powody i ekscytująca wizja nie są tylko po to, żeby dodać nam skrzydeł, ale też po to, żeby pomóc przetrwać trudne chwile i chwile załamania po drodze.  A przeszkody na pewno się pojawią. Pojawią się pokusy, zniechęcenie, zmęczenie i słabości, to  jest normalna część procesu.

Następny powód porażek to mało konkretne wybory czy postanowienia. Bo, co to za postanowienie – chcę schudnąć, chcę zadbać o zdrowie – to nic nie znaczy. To jest znów bardzo ogólne myślenie życzeniowe. Postanowienie na poważnie to jest decyzja, wybór. To powinno być konkretne. Kolejny dość częsty powód niepowodzeń w realizowaniu postanowień noworocznych to próba zmieniania całego swojego życia na raz, chcemy żeby zmiany były wielkie i spektakularne od razu, a lepiej to robić stopniowo, po kolei. Kiedy spędzamy mnóstwo czasu przed telewizorem, jedząc czekoladki, a po 1 stycznia chcielibyśmy chodzić na jogę 5 razy w tygodniu, serwować dietetyczne posiłki, a telewizor oddać komuś z rodziny, to może być prosta droga do klęski. Takie radykalne zmiany, wprowadzane na raz, raczej nie zadziałają. Realizowanie postanowień może się nie udać, bo brak nam planu oraz wiedzy o tym, co chcemy zmienić. Większość ludzi stosuje tę samą strategię od lat czyli…brak strategii i brak planu. Z planem wiąże się też gromadzenie wiedzy i zasobów. Jak chcemy schudnąć to warto wiedzieć ile kalorii jemy teraz, jaki powinien być deficyt, jak przebiega ten proces i jak to będzie przebiegać krok po kroku. A właśnie krok po kroku – rozsądnie jest podzielić duży cel na małe cele. To pomaga cieszyć się postępami i ocenić czy jesteśmy na dobrej drodze czy nie, czy posuwamy się w stronę głównego celu czy nie.

Z jednej strony nie podchodzimy za poważnie do naszych postanowień ale bywa też wprost przeciwnie, że podchodzimy do nich zbyt serio. Wierzymy, że będzie inaczej tak mocno, że każde potknięcie może być katastrofą i wtedy poddajemy się zbyt szybko. Może zamiast od 1 stycznia zacząć coś robić od dzisiaj, przecież nie ma na co czekać, bo sama data nic nie zmieni. Kiedy zaczniemy od razu to jak coś nam nie wyjdzie, wtedy łatwiej wrócić do naszego postanowienia. Nie ma poczucia zawodu. Cofanie się jest bowiem częścią procesu. Dobrze jest o tym pamiętać i traktować te dwa kroki w tył jako tymczasowe porażki. Najlepiej po prostu przyznać się, że coś poszło nie tak, pogodzić się z tym, stwierdzić, że tak bywa i znów postanowić, że od jutra zaczniemy od nowa. Dobrze też przypomnieć sobie – po co to robimy. Tymczasowe porażki mogą zmienić się w całkowitą porażkę, jeżeli zaczniemy wyrzucać sobie błędy, zamiast okazać sobie trochę zrozumienia i zwyczajnie wrócić do tego, co zaplanowaliśmy.

Skoro już wiemy, dlaczego postanowienia noworoczne nie działają, to może po prostu nie mieć postanowień, za to mieć plany na kolejny rok, a nawet na najbliższe lata. Dzięki temu nasze działania będą naturalne, spokojne i pozbawione rozczarowań.

Zatem życzę wszystkim realizacji planów na lata, a nie tylko na najbliższy rok 🙂

  • Zainteresowanych tematem odsyłam na stronę selfmastery.pl. Wpis zawiera fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, zaczerpnięte z tej strony.

Oponka

Ja wiem z czego moja oponka się bierze i wiem, że pozbycie się jej nie stanowiłoby większego problemu 😉 Wystarczyłoby zrezygnować z lodów, naleśników i makaronów (to główne grzeszki) i jedzenia po godz. 19.00. Oczywiście gdybym tylko chciała, a raczej umiała, to zrobić. Znam jednak kobiety, które nie wiedzą skąd ich oponka się bierze, może z powietrza? Bo przecież jedzą jak wróbelek, rezygnują z pełnego obiadu, tu coś skubną, tam coś skubną…zatem skąd ten tłuszczyk?

Osobiście nie znam nikogo, kto ma nadwagę, a jednocześnie zdrowo się odżywia (dietetycznie) i nie ma żadnych kulinarnych słabostek. Znajome kobiety narzekające, że ich waga stoi w miejscu, a przecież tak mało w ciągu dnia zjadają, zapominają o pewnych drobiazgach, np. o kilku herbatniczkach albo orzeszkach wieczorową porą. Są to oczywiście minimalne ilości, prawie nic. Skoro takie nic, to czemu nie potrafimy z tego NIC zrezygnować i wtedy sprawdzić, czy waga drgnie.

Sama walczę z oponką od dawna, choć BMI mam prawidłowe. Jej istnienie spędza mi sen z powiek i nie chodzi tu wyłącznie o kwestię wyglądu, choć i to nie jest mi obojętne. Chodzi głównie o to, że otyłość brzuszna jest po prostu niebezpieczna dla zdrowia. Z pozbycia się oponki mogą więc wynikać same plusy, więc dlaczego wciąż nam się to nie udaje?

Wiemy teoretycznie, co robić, aby uporać się z tym problemem, a jednocześnie tak trudno nam zerwać z ćwiczonymi przez lata nawykami. Bo jedzenie, sposób jedzenia, ulubione potrawy, to jest element naszej charakterystyki, to są zachowania powtarzane od dzieciństwa, to w jakiejś części nasze „ja”. Pamiętam jakby to było dziś, kiedy po lekcjach w szkole wpadałam do domu z okrzykiem „jeść!”, pamiętam też, że pomimo zaspokojenia głodu, prosiłam o dokładkę. Podjadanie też było na porządku dziennym i nie byłam w rodzinie w tym odosobniona. Bo nawyki żywieniowe wynosimy z domu, także obserwując dorosłych, głównie rodziców. Stałe godziny posiłków, zjadane przy wspólnym stole, w dobrym nastroju i przyjaznej atmosferze – tak być powinno. W moim domu rodzinnym tak nie było. Każdy wracał o innej porze ze szkoły, z pracy, każdy jadł wtedy, gdy miał na to czas.

Niewiele znam kobiet tyjących wraz z wiekiem równomiernie, co wizualnie źle nie wygląda, bo proporcje są zachowane. Większość moich rówieśniczek tyje albo w brzuszek albo w biodra, nieproporcjonalnie i wygląda to… nieciekawie. Każda z nas wie, że w jedzeniu, jak w każdej innej dziedzinie życia, najlepiej zachować UMIAR. Problem w tym, że nasze kobiece hormonalne burze i emocjonalne huśtawki, są w stanie obrócić w niwecz, najlepsze chęci.

Im człowiek starszy, tym problem większy. Wystarczy rozejrzeć się po ulicach naszych miast. Obserwuję kobiety w wieku zbliżonym do swojego i niewiele z nich ma szczupłą sylwetkę. Tu nawet nie chodzi o szczupłość, ale o proporcjonalność, o której już wspomniałam. Zdecydowana większość ma większą lub mniejszą nadwagę. Wkraczając w wiek dojrzały i około menopauzalny warto byłoby uświadomić sobie jedną prawdę, otóż metabolizm zwolnił, więc trzeba jeść mniej niż kiedyś. A my co robimy? Albo nic sobie z tego nie robimy, albo jemy więcej. No bo stres, dołek psychiczny, problemy rodzinne, etc. Doprawdy świetnie to rozumiem, że wraz z wiekiem coraz mniej jest powodów do radości, a znacznie więcej do smutku , więcej pogrzebów niż ślubów, ale… trzeba to jakoś przyjąć na klatę i nie dokładać sobie jeszcze dyskomfortu z powodu wciąż przyciasnej garderoby, o problemach zdrowotnych nie wspominając. I chociaż w wieku 40-50 radykalne chudnięcie nie jest wskazane, to taka kilkukilogramowa oponka mogłaby zniknąć bez śladu, gdyby…. wziąć się do roboty. Odstawić to, co najbardziej szkodzi, i zacząć się ruszać. Tylko tyle i aż tyle.

Każda z nas ma swoje własne wymówki. Jedna rzuciła palenie i rzuciła się na jedzenie, co zaowocowało 20 kg nadwagi nie wiadomo kiedy. A teraz bardzo trudno tak dużą wagę zbić, bo… w miejsce papierosów pojawiły się pożądane cukierki, bułeczki, kluseczki, etc. Druga cierpi na niedoczynność tarczycy (sama należę do tej kategorii), co oczywiście tłumaczyło tycie, ale tylko do momentu rozpoczęcia suplementacji hormonów tarczycy. Kiedy już niedoborów nie ma, to nie ma też obiektywnych powodów do tycia. Trzecia zrzuci winę na klimakterium i spowolniony metabolizm, i też będzie miała rację, ale tylko do momentu, kiedy świadomie nie dostosuje się do nowej sytuacji, a więc nie zmniejszy dotychczasowych porcji jedzenie i nie zerwie z niezdrowymi nawykami, które do tej pory przechodziły jej bezkarnie. Doprawdy wiele mamy takich i podobnych argumentów, którymi tłumaczymy sobie własną… bezsilność wobec problemu.

Sama też nie mam się czym pochwalić, bo gdybym miała patent na sukces, to już dawno pożegnałabym się z własną oponką, ale nikt mi nie zarzuci, że nie próbuję, nie walczę, nie szukam rozwiązań. Zgodnie z zasadą, że problem tkwi w głowie, szukam wsparcia w mądrych publikacjach o zdrowym odżywianiu. Przeczytałam ich już wiele, interesują mnie zwłaszcza teksty o emocjonalnym (psychicznym) aspekcie jedzenia, gdyż wydaje mi się szczególnie ważny. Jeść trzeba, nie da się pożywienia odstawić jak np. papierosów, problem zaczyna się wtedy, gdy jedzenie staje się swoistym narkotykiem, źródłem przyjemności, przyjacielem, wrogiem, ucieczką, próbą zaspokojenia emocjonalnego głodu, substytutem miłości. W czeluściach internetowych zasobów znalazłam tekst pt. „Jedzenie jak narkotyk”, który dał mi do myślenia (www.blog.wrelacji.pl).

Próbowałam sobie samej wyjaśnić, dlaczego największe porcje jedzenia konsumuję wieczorem po powrocie do domu, czyli niezgodnie z mądrą zasadą, że kolację należy oddać wrogowi. Pierwsze wyjaśnienie jest takie, że nie jadam na mieście obiadu, a do pracy biorę wyłącznie „zdrowe jedzenie”, czyli sałatki warzywne, więc wracając do domu czuję się wygłodzona. Ale to chyba za cienki argument, bo przecież mogłabym zjeść na kolację małą porcję, a nie dużą. Mogłabym nie kupować po drodze deserku w postaci półlitrowego pojemnika lodów? A może jestem głodna nie tylko jedzenia, może też uwagi, zainteresowania, uczuć? Może wejście do pustego mieszkania wywołuje u mnie nieprzyjemne poczucie osamotnienia? Być może dlatego rzucam się natychmiast do przygotowywania jedzenia, a potem do obfitej konsumpcji, bo uciekam od takich myśli i emocji? Kiedy pojawiają się jakieś niechciane emocje, sięgamy po kolejną porcję jedzenia w przekonaniu, że to pomoże nam uporać się z nimi, a efektem jest tylko zepchnięcie ich gdzieś w podświadomość, skąd i tak następnym razem wyjdą. Serwując sobie ciastko na smutki, dokładamy problem poczucia winy i dodatkowych kilogramów, bo przecież smutek, a właściwie problem, który go wywołał, nie zniknął. Pomysłów na uniknięcie wieczornych uczt w domu mam wiele, np. jeść na mieście (ale …nie lubię, a jeśli już to sporadycznie), gotować na parę dni i mieć przygotowane coś do podgrzania (ale…wolę świeże), wracać późno do domu, najlepiej po zajęciach jogi czy pilatesu i zjadać coś małego, np. jabłko. Żaden z tych pomysłów na dłuższą metę w moim przypadku nie sprawdza się.

Oczywiście każdy z nas wie, czy ma problem z jedzeniem, czy nie? Czy uważa, że jego sposób odżywiania się jest prawidłowy i adekwatny do wieku czy nie? Nie jest moim zamiarem sugerowanie komukolwiek, że „ciastko na smutki” od czasu do czasu to zły pomysł. Ja oceniam go jako nienajlepszy, dla kogoś innego może być dobry i niech się tego trzyma. Zdarza mi się słyszeć teksty w rodzaju: dlaczego mam sobie odmawiać czegoś słodkiego, przecież człowiek ma tak niewiele przyjemności, i miałby sobie jeszcze odmawiać kawałka ciasta? No cóż, sama też często podążam takim tokiem rozumowania, kiedy jest mi źle i smutno, choć zdaję sobie sprawę, że to dość żałosne tłumaczenie.

Wracając z pracy do domu, przynosimy ze sobą nie tylko siatki z zakupami, ale też całodzienny stres, niezałatwione sprawy, niewypowiedziane żale, pretensje, gniew, ale bywa też, że przynosimy radość z jakiegoś sukcesu, fajny komplement, rozpierającą nas energię z jakiegoś powodu, ale nie mamy komu o tym opowiedzieć, nie ma z kim się tym podzielić, bo albo nikt w domu na nas nie czeka, albo nikogo to nie interesuje. Kto nas przytuli, kto sprawi, że poczujemy błogi spokój, na kim możemy wyładować gniew, agresję (gryząc i żując)? Jedzenie, nasz przyjaciel i wróg jednocześnie.

Relacje z jedzeniem są odzwierciedleniem naszej relacji z życiem, odbiciem naszych wierzeń i przekonań – czytam w tekście „Jedzenie jak narkotyk”. Aby ta relacja była zdrowa musimy przestać traktować jedzenie jako pocieszenie, sposób na stłumienie emocji czy poradzenie sobie ze stresem i nauczyć się znosić to, co ukryte i co wydaje się być nie do zniesienia. Może to być brak spokoju, pewności siebie, miłości, pustka. Jedzeniem zagłuszamy siebie, gdy życie wydaje się zbyt trudne, to odwracanie się od teraźniejszości, od bycia, tu i teraz.

W cytowanej publikacji znalazłam sposób na opanowanie chęci sięgnięcia po coś do zjedzenia. Otóż, dobrze jest zatrzymać się na chwilę, poobserwować ciało, uspokoić oddech, spróbować uświadomić sobie, co czuję i zadać sobie pytanie – czy jestem głodna? Jeśli jedzenie służy nam do zagłuszania czegoś, unikania, trzeba nauczyć się dopuszczać do siebie owe trudne myśli i emocje. One nas nie zniszczą, a pozwalając im dojść do świadomości, sprawiamy, że stracą swoją moc. Gotowość do konfrontacji z uczuciami takimi jak smutek, strach, gniew i poszukiwanie tego, co kryje się pod nimi, np. lęk przed odtrąceniem, opuszczeniem, samotnością, odbiera im siłę rażenia. Przyglądajmy się swoim emocjom z ciekawością i życzliwością, zwłaszcza tym, za którymi nie przepadamy i które próbujemy zagłuszyć.

Ruch to zdrowie…

Każdy zgodzi się z tym stwierdzeniem, ale… Każdy powinien dopasować rodzaj aktywności dla siebie, a już największe znaczenie ma wiek, niestety. Osobiście stosuję niezbyt forsowne formy ruchu, marszobiegi i jogę. Ta ostatnia wydaje mi się najbardziej odpowiednia dla babki po 50-tce. Widuje na zajęciach osoby starsze (ode mnie), choć nadal 90 procent stanowi młodzież w przedziale 20-30. I jak ja mam się z nimi równać!? Wybieram więc zajęcia dla początkujących po to, aby ćwiczenia nie były zbyt intensywne, a instruktorzy bardziej wyrozumiali. Niestety, widzę, że wiele młodych i dobrze już wyćwiczonych dziewcząt też z tych zajęć korzysta, zawyżając poziom. Jestem więc zmuszona omijać niektóre ćwiczenia, głównie ze strachu przed kontuzją.

Zdarzyło mi się właśnie po zajęciach i intensywnych ćwiczeniach stwierdzić ból łokcia, a po dwóch dniach miałam łokieć spuchnięty i obolały. Okazało się, że to było zapalenie kaletki maziowej. Bujałam się z tym problemem ponad tydzień, potem była rehabilitacja kilka tygodni. Teraz jest ok., ale uważam na łokcie, albo zakładam ochraniacze. Jeden z instruktorów jogi szczególnie upodobał sobie ćwiczenia wzmacniające ręce, ramiona. Nie jestem tym zachwycona i najczęściej je pomijam. Zapytana czemu, tłumaczę za każdym razem, że mam uraz od czasu zapalenia kaletki. Na to instruktor odpowiada, żeby ćwiczyć, bo w ten sposób będę ręce, ramiona i łokcie wzmacniać. Jestem jednak głucha na te argumenty. Po prostu nie chcę ryzykować, dlatego ćwiczę tak, aby nie narażać się na jakieś problemy.

Pomimo takiego ostrożnego podejścia zdarzyło mi się przed tygodniem nadwyrężyć kręgosłup w odcinku lędźwiowym i od kilku dni chodzę jak… stara babcia, lekko schylona. Mam więc kolejny argument, aby ćwiczyć „na pół gwizdka”.

Argumentem, który skłonił mnie do chodzenia na jogę, nie była chęć zrzucenia wagi, robiłam to w przekonaniu, że ćwiczenia tego typu pozwolą mi mieć bardziej sprężyste ciało, zdrowe kości i mięśnie. Jak widać, różnie z tym bywa. Ryzyko kontuzji zawsze istnieje przy uprawianiu różnych dyscyplin. Moja koleżanka jest zapaloną rowerzystką pomimo, że już kilka razy wywaliła się dość niefortunnie i uszkodziła kolano i inne części nogi.

Wracając do kwestii ćwiczeń mających na celu zrzucenie wagi to większość dietetyków twierdzi, że bez ćwiczeń ani rusz. Moje koleżanki starsze i młodsze biegają więc na siłownie, biegają na zumby i inne wynalazki z nadzieją, że waga spadnie. Wydaje się to logiczne, że jak wydatkujemy energię to chudniemy. Jednak z drugiej strony ćwiczenia sprawiają, że stajemy się bardziej głodni i spragnieni, w konsekwencji, więcej jemy i pijemy. Najlepiej byłoby po powrocie z ćwiczeń nic nie jeść, ale to mogą osiągnąć największe twardzielki.

Bywa tak, że jeśli ćwiczymy dla zrzucenia wagi, nie tylko nie osiągamy swego celu, ale doświadczamy tego samego, z czym stykamy się, stosując diety. Ćwiczenia zaczną się wydawać rodzajem kary, a wytrwanie przy nich będzie wymagało silnej woli i samodyscypliny. To prawda, że początkowo trening może być ekscytujący, ale stan ekscytacji nie trwa długo, silna wola słabnie, a inne priorytety życiowe sprawią, że zarzucamy treningi. W moim otoczeniu jest sporo osób, które swego czasu zaopatrzyły się w rowerki stacjonarne, sprzęt do wiosłowania i inne wynalazki, a teraz zastanawiają się co z tym zrobić, bo zapał do ćwiczeń osłabł praktycznie do minimum.

Dlatego najlepsze są regularne ćwiczenia, jednak nie po to, żeby tracić kilogramy, ale z czysto egoistycznych powodów, po to, żeby lepiej się czuć. Kiedy czujemy się sprawni i zdrowi, życie staje się o wiele przyjemniejsze. Nie można jednak zapominać o stopniowaniu sobie tych przyjemności. Jeśli nie jesteśmy szczególnie wysportowani, bierzmy się do ćwiczeń powoli. W miarę, jak poprawiać się będzie nasza kondycja i stan zdrowia, a energii będzie przybywać, automatycznie zapragniemy ćwiczyć więcej. Nigdy nie można się forsować, na co sama jestem najlepszym przykładem 😉

Mięso – jeść czy nie jeść?

Nie jestem wegetarianką i nie zamierzam być. Mięso od czasu do czasu zdarza mi się zjeść, ale jest to produkt, bez którego mogę się obyć, bez żalu. Nie lubię wołowiny, poza tym od czasu afery BSE mam uraz. Wieprzowinę jadam od wielkiego dzwonu, natomiast drobiem, zwłaszcza indykiem czy kaczką nie gardzę. W dzieciństwie mięso jadałam też rzadko, ale nie dlatego, że nie chciałam, czy nie lubiłam, po prostu było trudniej dostępne. Traktowaliśmy potrawy mięsne jako element posiłku świątecznego i takie skojarzenia dość długo miałam. Jeśli coś trudniej zdobyć, nabiera w naszych oczach większej wartości. Przez wiele lat swojego życia, zgodnie z polską tradycją, jadałam kotlety, zrazy i klopsiki uznając, że to posiłek zdrowy i treściwy aczkolwiek kaloryczny. Wegetarianizm jawił mi się jako fanaberia. Poza tym wielokrotnie słyszałam opinie, aby jeść mięso, bo zawiera np. żelazo. Obiad bez mięsa to żaden obiad – to dość powszechna i dziś opinia.

Moje podejście do mięsa uległo zmianie stopniowo, w największym stopniu pod wpływem mojego guru Allana Carra, który nawołuje do słuchania swojej intuicji (instynktu) w kwestii żywienia. A moja intuicja mówi mi, żeby mięsa unikać. Nikogo do niejedzenia mięsa nie namawiam. Każdy sobie sam ustala menu. Jednak pisząc o sposobie odżywienia się, jaki sama preferuje i jaki uważam za zdrowy, nie mogę pominąć tematu mięsa. A teraz kilka argumentów przeciwko mięsu, które mnie przekonują, a które zaczerpnęłam z książki A.Carra.

„Trudno uwierzyć, że korzyści, jakie odnosimy z jedzenia mięsa są prawie żadne, a szkody, jakie powoduje mięso, dalece przewyższają korzyści. Jeśli chodzi o smak, to niewiele jest rzeczy o smaku równie kiepskim, co mięso. Tak naprawdę ciężko byłoby znaleźć rodzaj pożywienia mniej stosowny dla człowieka, niż tkanka zwierzęca.

Słyszeliśmy wielokrotnie, że trzeba jeść mięso, aby mieć siłę. Okazuje się, że największe i najsilniejsze zwierzęta lądowe to roślinożercy: np. słoń.  Skąd więc one tę siłę czerpią?

Niełatwo zaakceptować fakt, że nie jesteśmy stworzeni do jedzenia mięsa. Ale wykorzystajmy do tego oprócz intuicji również swój zdrowy rozsądek: jeśli mielibyśmy spróbować zjeść surowe mięso, po prostu nie damy rady porządnie go przeżuć, a potem strawić. Czasem nie możemy odpowiednio przeżuć mięsa nawet wtedy, gdy zostało wcześniej ugotowane. Nie posiadamy ani zębów mięsożercy ani odpowiedniego układu trawiennego, umożliwiającego uporanie się z mięśniami, wydobycie i spożytkowanie składników odżywczych.

Przetwarzanie pożywienia jest wynalazkiem stosunkowo młodym w historii rozwoju ludzkiej rasy, tymczasem nasz układ trawienny nie zmienia się od setek tysięcy lat. Mięso nie dostarcza właściwie żadnej energii. Paliwo dla naszego organizmu wytwarzane jest z węglowodanów, a mięso zawiera ich bardzo, bardzo niewiele. Co więcej, mięso nie zawiera w zasadzie w ogóle pewnego bardzo cennego dla naszego zdrowia i potrzebnego w procesie trawienia składnika: BŁONNIKA! Jedząc mięso spróbujmy sobie wyobrazić zwierzęta, które odżywiają się prawie wyłącznie nim choćby sępy, hieny czy krokodyle.  Sęp tak naprawdę nie lata, unosi się jedynie dzięki prądom termicznym, a kiedy się naje, ledwo starcza mu sił, by oderwać się od ziemi.

Może się wydawać, że głównym powodem, dla którego gotujemy mięso, jest zmiękczenie go i ulepszenie smaku? Ale jeśli ma ono smakować po ugotowaniu, to dlaczego musimy potem jeszcze dodatkowo przyprawiać je i polewać sosami? Dodajemy te rzeczy nie po to, by „podkreślić” dobry smak, ale po to, by w ogóle nadać jakiś smak mdłej tkance mięśniowej.

Mięso szybko się rozkłada, dlatego mięsożercy mają stosunkowo krótkie jelita, dzięki którym mogą jak najszybciej usunąć rozkładające się resztki.

My nawet emocjonalnie nie jesteśmy przystosowani do jedzenia mięsa! Poobserwujmy naszego domowego kota. Koty to prawdziwi mięsożercy i nawet tysiące lat spędzonych na udomawianiu nie zmieniły ich naturalnych instynktów. Najdelikatniejszy nawet dźwięk szurania czymkolwiek powoduje, że ich uszy zaczynają się poruszać.  Roli nie gra tu czy to ptak, mysz, czy toczący się kłębek wełny: kot nie może powstrzymać się od rzucenia się na źródło szelestu. Naturalnym instynktem kota jest zabić i zjeść wszystko, co się rusza i szeleści.

Podobne zachowanie byłoby w wypadku człowieka odrażające. Wyobraźmy sobie, że jedziemy wiosną przez wieś i widzimy na łące figlujące wesoło jagniątko lub cielątko. Czy w tym momencie ogarnia nas pierwotna żądza, by rzucić się na nie, rozedrzeć im gardło i zachłysnąć się ich krwią? Czy może raczej myślimy „jakie ładne zwierzątka”.

Dużo się mówi o okrucieństwach związanych z hodowlą drobiu na fermach czy z hodowlą cieląt. Chów zwierząt, czy to owiec, kurczaków, krów czy świń, jest wysoce zorganizowanym, skomercjalizowanym biznesem, który dokłada wszelkich starań, by widok albo nawet myśl o okrutnych okolicznościach tego procederu nie zakłóciły naszych apetytów i nie poruszyły naszych sumień.  Innym elementem takiego urabiania opinii jest nadawanie neutralnych nazw martwemu mięsu. Nie jemy przecież krów, kur, saren, cieląt czy świń – jemy wołowinę, drób, dziczyznę, cielęcinę i wieprzowinę.  Kiedy następnym razem zamówimy baraninę lub cielęcinę, pomyślmy o tych małych kłębuszkach podskakującego szczęścia. Czy dalibyśmy radę zabić je sami? Prawda jest taka, że większość z nas nie jadłaby mięsa, gdybyśmy sami musieli zabijać zjadane później zwierzęta. 

Ludzie nie są naturalnymi mięsożercami. Nie tylko mamy nieprzystosowany do tego żołądek, ale również zbyt miękkie serce. Nasz naturalny instynkt każe nam kochać zwierzęta. Pomysł pożarcia na przykład naszego ulubionego pupila domowego napawa nas wstrętem, natomiast pewnych istot, których nauczono nas się brzydzić, przykładowo szczurów, węży czy pająków, wzdragamy się nawet dotknąć, a co dopiero zjeść!

Nie do rzadkości należą przypadki ludzi, którzy chowali kurczaki albo świnie z zamiarem późniejszego ich zjedzenia, gdy jednak przychodziło do uboju, nie tylko nie mieli serca sami chwycić za nóż, ale nie pozwolili też na to nikomu innemu.

Gdy kot złapie puszystą sikorkę, po czyjej stronie jest nasze serce? Tłumaczymy sobie takie przypadki prawami natury, które nakazują kotu zabijać, aby przeżyć, albo po prostu tym, że kot nie umie inaczej. Zabijać zwierzęta, aby przeżyć to jedno, ale nie wydaje ci się, że hodowanie zwierząt tylko po to, by moc je potem zarżnąć i zjeść jest chore i niegodziwe? Można by jeszcze przymknąć oko na taki proceder, gdybyśmy nie mieli już i tak nadmiaru innego pożywienia i naprawdę robilibyśmy to, by przetrwać. Jednak kiedy mięso powoduje u nas jedynie nadwagę, apatię i utratę zdrowia, nie dostarczając żadnych cennych składników i zastępując inną, zdrową żywność, dzięki której tryskalibyśmy energią, wówczas mięsożerstwo jest tylko głupotą i ignorancją! Głównym argumentem przeciw jedzeniu mięsa jest nie tylko to, że nie dostarcza ono prawie żadnych cennych składników, ale to, że stanowi rodzaj pożywienia najtrudniejszy do strawienia, a pozbycie się i wydalenie resztek również nastręcza sporo problemów. Nawet jeśli ugotujesz i potem przeżujesz mięso, ludzkie ciało nie dysponuje odpowiednimi do trawienia go enzymami. Mięso nie dostarcza godnej uwagi energii, natomiast marnujemy mnóstwo energii na jego strawienie. Mięso już samo w sobie odznacza się stosunkowo niską zawartością soków (jeśli nie liczyć krwi), a ponieważ musimy je przed spożyciem jeszcze ugotować, większość cennych soków całkowicie znika.  Nasze żołądki z trudem rozkładają mięso, któremu aż dwadzieścia godzin zajmuje przebycie naszego dziesięciometrowego przewodu pokarmowego. Mięso wytwarza również największą ilość odpadów, które muszą być potem usunięte z organizmu.”

Mięsożerstwo nie ma więc argumentów na swą obronę 😉

Waga, lustro i ciuchy…

Ile powinnam ważyć? Koleżanka twierdzi, że od wzrostu trzeba odjąć 10, ale z czego to wynika, to nie mam pojęcia. Zapewne jakieś „naukowe” podstawy ku temu są. Ja nie wiem, ile dokładnie chcę ważyć, po prostu chcę dobrze się z tą wagą czuć, bo teraz nie czuję się komfortowo. Myślę, że do tego potrzebuję 5-6 kg mniej, ale nie mam zamiaru zafiksować się na jakiejś konkretnej liczbie. Wszelkie przeliczniki, na podstawie których powstają tabelki, w których możemy znaleźć „idealną wagę” zdają się być naukowo słuszne, lecz gdy bliżej im się przyjrzeć, niekoniecznie takie są. Czy brane są w nich pod uwagę takie czynniki, jak na przykład grubość kości poszczególnych osób? Kto w ogóle przygotowywał te tabele? Jakie miał prawo decydować o tym, że wszyscy ludzie charakteryzujący się takim samym wzrostem powinni ważyć tyle samo?

Przyjrzyjmy się naszym znajomym bliższym i dalszym: czy potrzebujemy wagi, żeby stwierdzić, którzy z nich są otyli albo nie? Zaufajmy więc zdrowemu rozsądkowi. Waga jedynie potwierdza to, co czujemy i wiemy. Prędzej lustro nam powie, czy mamy nadwagę. No i zadyszka, wynikająca z braku ruchu. Mając w głowie pewną założoną z góry wagę, do której chcemy dążyć, pozwalamy, aby „ogon kręcił psem” i stwarzamy sobie dodatkowe trudności.

Czy mimo wszystko nie byłoby dobrze wiedzieć, ile powinniśmy ważyć? Cóż, możemy poznać taką normę. Byłoby to dokładnie tyle, ile ważymy, kiedy ubrani w samą bieliznę stajemy przed lustrem sięgającym podłogi i patrząc na siebie akceptujemy swoją sylwetkę. Jest to tyle, ile ważymy, kiedy możemy wstać rano całkowicie wypoczętymi i tryskającymi energią.

Jedzenie jest jak paliwo wlewane do baku. Jeśli wlejemy złe paliwo, albo nie pojedziemy albo zepsujemy samochód. Tak samo jest z nami, może tylko z tą różnicą, że nasz organizm dość długo radzi sobie z tym złym paliwem, jakiego mu dostarczamy. W końcu jednak nie daje rady go przerabiać i daje sygnały chorobowe.

Czasami słyszę zabawne skądinąd teksty, że na coś trzeba umrzeć, że w życiu jest tak niewiele przyjemności, więc po co sobie odmawiać kolejnego kawałka tortu czy kotleta, że takie życie w ascezie jest nudne i bezsensowne. Jeszcze do niedawna sama takie teksty wygłaszałam, ale coraz mniej mi się podobają.

Czy w życiu naprawdę nie ma większych przyjemności niż czekoladka, lody, kotlet?

Jest faktem, że doprowadzenie siebie do otyłości przebiega stopniowo i stosunkowo niezauważalnie. Gdyby dodatkowe dwanaście kilo i „opona” na brzuchu pojawiły się w ciągu jednej nocy, rano bylibyśmy w szoku. Uznalibyśmy to wówczas za jakąś chorobę, czyli dokładnie to, czym jest naprawdę otyłość, i z pewnością chcielibyśmy coś z tym zrobić.  Ale nasza droga do otyłości jest tak powolna, że nie przeżywamy żadnych gwałtownych zaskoczeń, nasze umysły stopniowo uczą się akceptować to, co widzą nasze oczy. Gdy już jesteśmy grubi i zdeformowani, nasz umysł dziwnie to akceptuje. I tu pojawia się druga strona medalu, gdy próbujemy pozbyć się zbędnych kilogramów postęp również może być stopniowy i można nie dostrzegać z dnia na dzień efektów.

Dlatego zapisywanie w regularnych odstępach czasu swojej wagi ma sens. Osiągnięcie każdej kolejnej, niższej wartości wywoła dodatkową motywację. Będzie można przeglądać wstecz swoje zapiski, aby zobaczyć, jak na przykład straciliśmy 6 kilo w dwa miesiące.

Pamiętam jak zbierałam wydruki z wagi przez pół roku i śledziłam w ten sposób postępy na bieżąco. Takie doświadczenie jest ogromną zachętą. Dodatkowa nagroda pojawi się w momencie, gdy zauważymy, że ubrania są luźne.

Osobiście nie zakładam sobie jakiegoś konkretnego terminu na zrzucenie tych moich kilku zbytecznych kilogramów, chciałabym uporać się z tym do lata, a więc czerwca. Czy miesiąc wystarczy? Jak nie będzie jakichś spektakularnych postępów, to zahaczę o lipiec. A co!? Nikt mnie przecież nie goni. W ciuchy wchodzę, może tylko są za mocno dopasowane, ale ludziom można się pokazać.

Pisząc o zmianie nawyków żywieniowych nie mogę abstrahować od swojego wieku. Metabolizm kobiety po 50-tce jest diametralnie inny niż kobiety 20-30 letnie. Dlatego jedząc to samo, nie schudniemy tak jakbyśmy miały lat 30, a nawet 40.

Każdy wiek ma swoje zalety i wady. Spowolniony metabolizm należy do tych wad, ale nie ma sensu się przejmować, wystarczy właściwe menu, które pokona i metabolizm i inne przypadłości wieku średniego. Dla przykładu podam jak wyglądało moje wczorajsze menu. Śniadanie tradycyjnie owocowe, tym razem ananas, banan. Na obiad śledź z octu, pomidor, brokuły. A na kolację migdały. Oczywiście ilości nie podaję, bo w moim sposobie odżywiania się ilości nie mają znaczenia i to jest bardzo duży tego plus 🙂

                                                         *

Pisząc notki na temat zdrowego odżywiania korzystam z książki Allana Carra „Prosta metoda jak skutecznie pozbyć się zbędnych kilogramów”.

Nawyki żywieniowe

Słodzę herbatę i kawę. Jedna łyżeczka, niby niedużo, ale jak się policzy ile herbat i kaw wypijam tygodniowo to trochę się tego uzbiera. Dlaczego nie mogę, nie potrafię zmienić tego nawyku? Nie wiem. Wystarczyłoby przestać słodzić i z czasem dojść do wniosku, że herbata z cukrem jest niedobra.

Koleżanka przestała słodzić jakiś czas temu i kiedy spróbowała herbaty z cukrem to ją odrzuciło.

Aby coś stało się nawykiem trzeba zacząć to robić, a potem być w tym robieniu systematycznym – to takie oczywiste. Gdybym przełamała barierę przed gorzką herbatą raz, potem drugi i dziesiąty, aż wreszcie tysięczny to nie wyobrażałabym sobie jej słodzenia.

W dzieciństwie nie znosiłam kapuśniaku, pamiętam jak wracając głodna ze szkoły na słowo kapuśniak reagowałam płaczem. Co takiego się stało, że mi się odmieniło i w swoim dorosłym życiu kapuśniaczek uwielbiam? Przecież moje kubki smakowe się nie zmieniły, jedyne co się zmieniło to moje nastawienie do tej zupy. Czyli wszystko dzieje się w głowie i dotyczy to naprawdę wielu dziedzin (seksu też).

Co zatem stoi na przeszkodzie, abyśmy polubili to, co zdrowe, a przestali lubić to co szkodliwe?

Pewnie w naszej głowie zamieszkał jakiś złośliwy chochlik, który lubi robić nam na złość. Nie chcemy zjeść ciastka, a nogi same idą do cukierni… Tak samo ma każdy uzależniony od czegokolwiek. Robi coś, czego robić nie chce.

Moje dywagacje nie dotyczą ludzi, którzy robią coś, bo chcą, a więc palą, piją i jedzą kaloryczne i śmieciowe jedzenie, bo sprawia im to radochę i przyjemność. Ja też przez większość swojego życia robiłam to samo. Jesteśmy wolni w swoich wyborach. Kiedy jednak przychodzi moment, w którym przestaje się chcieć, kiedy zdrowie szwankuje, kiedy z używek czy objadania się mamy więcej przykrości niż przyjemności, wtedy poszukujemy sposobu pozbycia się złych nawyków. Oczywiście jeszcze przez jakiś czas może nas ciągnąć do poprzedniego stylu życia. Mnie na przykład ciągnie do golonki, ale częściej o niej mówię niż realizuję ten swój kulinarny grzeszek. Mój sposób jedzenia zakłada margines (do 30 procent) pożywienia mniej zdrowego, więc naprawdę nie czuję tego samoograniczenia. Jem wszystko, co lubię i co jest smaczne i zdrowe, do tego nigdy nie czuję się głodna, bo owoców i warzyw można jeść dowolną ilość.

Przeglądając blogi o odchudzaniu trafiłam kiedyś na opis zmagań kobiety w zbliżonym do mojego wieku, która podeszła do zrzucania wagi naprawdę metodycznie. Co prawda miała do zrzucenia więcej niż ja, ale to nie jest najważniejsze. Śledząc jej zmagania, zwłaszcza jej jadłospis, doszłam do wniosku, że sama nie dałabym rady iść tym samym torem. Wydzielanie sobie porcji na jeden posiłek to nie jest dla mnie. Jedzenie zgodnie z zegarkiem też mi nie pasuje, bo jem, kiedy jestem głodna, a nie kiedy wybije konkretna godzina.

Co do głodu, ale takiego prawdziwego z burczeniem w brzuchu to my nie często doznajemy. A jakie smaczne jest jedzenie wówczas, kiedy człowiek porządnie zgłodnieje? Dlatego lubię być czasem głodna, to naprawdę fajny stan.

Wracając do nawyków żywieniowych. Kształtowane są one przez lata, w dzieciństwie w domu rodzinnym, na szkolnych stołówkach i w barach, a potem już samodzielnie … we własnej kuchni.

Aby się zdrowo odżywiać wystarczy więc zmienić złe nawyki i zastąpić je dobrymi, tylko tyle i aż tyle.

Większość jedzonych przez nas posiłków to wynik uwarunkowania, a nie świadomego wyboru. Nasze nawyki żywieniowe są częścią ogólniejszego wzoru kultury i wynikają nie tyle z naszych własnych wyborów, co z uwarunkowań będących dziełem naszych rodziców i cywilizacji, w której żyjemy. A nasza zachodnia cywilizacja w szczególności kształtowana jest przez pewien wzorzec konsumpcyjny, gdzie kluczowy jest motyw komercyjny.

Przyjrzyjmy się praniu mózgu w odniesieniu do pożywienia. Czy byłabym w stanie zjeść na przykład tłustego, soczystego, ruszającego się robaka i nie zwymiotować? Zapewne nie. A przecież wiele stworzeń, wliczając w to miliony ludzi, uznaje żywe robaki za przysmak. Również perspektywa zjedzenia końskiego czy psiego mięsa jest dla mnie odpychająca. Ale gdyby zawiązano mi oczy i podano dobrze przyprawioną pieczeń, byłabym w stanie odróżnić wołowinę od koniny czy mięsa z psa?

Ostatecznie wygląda na to, że można nam wmówić, iż dowolny rodzaj jedzenia ma dobry smak, albo wręcz odwrotnie, że smakuje paskudnie. Naszą rolą jest więc odwrócenie trwającego całe nasze życie procesu urabiania mózgu, co wymaga odwagi, inteligencji i wyobraźni.

 W notce korzystałam z książki Allana Carra „Prosta metoda jak skutecznie pozbyć się zbędnych kilogramów”.