Archiwa tagu: depresja

Nie ma trwałego szczęścia na tym świecie, czyli buddyjskie podejście do depresji

Depresja jest chorobą i nie można jej lekceważyć. Dlatego przypadki kliniczne powinny być leczone przez wykwalifikowanych specjalistów, ale nie o takich przypadkach chcę napisać.


Tematyka depresji interesuje mnie z różnych względów, również z powodu coraz większej liczby osób bliższych mi i dalszych z kręgu znajomych, które z tą chorobą się zetknęły. Być może słowo „depresja” bywa nadużywane. Każdy z nas miewa w swoim życiu okresy przygnębienia i frustracji, a nie jest to depresja. Każdego z nas może dotknąć tragedia, długotrwały stres, który może, ale nie musi przerodzić się w depresję. Bez względu na wiek, status cywilny, sytuację rodzinną, wykształcenie można zachorować.
Każdy ze znanych mi przypadków jest inny i każda droga do zdrowienia może być inna.
W przypadku kobiety 30-letniej zadziałała psychoterapia, ale też farmakologia. Jednak decydująca była zmiana pracy. Bo … młoda kobieta po prostu utknęła w martwym zawodowo punkcie, co ją mocno dołowało. Zaczęły się problemy ze zdrowiem, bardzo różne objawy, niejednoznaczne. Lekarskie konsultacje i badania nic nie dawały, bo przyczyn nie znaleziono. Wtedy pojawił się pomysł: A może to depresja? I po nitce do kłębka, po kilkunastu godzinach psychoterapii, coś zaskoczyło. A że szczęście sprzyja odważnym, to i w sprawach zawodowych drgnęło i kobieta mogła zmienić zajęcie i miejsce pracy na zdecydowanie bardziej kreatywne.
Drugi przypadek, tym razem kobiety po pięćdziesiątce też nie wydawał się być z początku depresją. Po prostu pojawiły się życiowe problemy, takie rozciągnięte w czasie i wymagające czujności, poświęcenia i zaangażowania. Stan napięcia wywołał objawy lękowe, niezbyt mocne, ale odczuwalne. Potem zaczęły się problemy ze snem, które są jednym z pierwszych zwiastunów depresji. Problemy z zaśnięciem, nocne wybudzenia, trudności z koncentracją i pamięcią, ogólnie złe samopoczucie. Psychiatra stwierdził, że to zaburzenia depresyjno-lękowe i zaordynował proszek, który miał pomóc w problemach z zasypianiem, choć jest lekiem antydepresyjnym. Znajoma była bardzo zaskoczona diagnozą. Ale objawy nie pozwalały na jej zignorowanie. Zanim recepta została zrealizowana, problemy życiowe znalazły rozwiązanie, a kobieta odetchnęła z ulgą i kolejne noce były już przespane. Po co więc posiłkować się farmakologią? Lek wykupiła, ale uznała, że nie ma już konieczności skorzystania z jego dobroczynnych skutków, tym bardziej, że przecież również jakieś uboczne zapewne są, zwłaszcza na początku kuracji.
Oba przypadki, o których wspomniałam, nie wzięły się z …. niczego. Problemy zdrowotne i rodzinne, stres, stagnacja, brak celu, to wszystko składa się na rezultat w postaci różnych objawów, bo organizm reaguje na długotrwałe negatywne stany emocjonalne. Rodzi się pytanie, dlaczego u jednych określone sytuacje prowadzą do depresji, a u innych nie. Co robić, jaki mieć stosunek do rzeczywistości, aby ustrzec się depresji, a może ją zatrzymać lub zniwelować?
Jako niestrudzona poszukiwaczka różnych sposobów, teorii i metod radzenia sobie z rzeczywistością, nie mogłam nie trafić na buddystów, których podejście do depresji uważam za ciekawe i być może, w stosunku do niektórych, pomocne. A ponieważ od pewnego czasu słucham na youtubie Ajana Brahma, postanowiłam dokonać interpretacji, na użytek tego bloga, jego wykładu na temat depresji.
Oczywiście podejście buddyjskie do problemu nie dotyczy przypadków ciężkich, a takich w których człowiek zachowuje podstawowe funkcje umysłowe i podstawową sprawność, chociaż towarzyszy mu poczucie bezsensu i szarości.
Są trzy podstawowe przyczyny depresji na świecie – twierdzi Ajan Brahm. Pierwszą przyczyną jest wszechobecne wyszukiwanie negatywizmu, czepianie się i wytykanie błędów. Drugą przyczyną jest nadmiar pożądania, lgnięcia i przywiązania. Mamy taką tendencję, że nasze potrzeby są większe, zarówno materialne jak i społeczne, niż były w przeszłości. Straciliśmy poczucie doceniania prostoty. Trzecia, i chyba najczęstsza przyczyna jest taka, że sama natura ludzkiej egzystencji potrafi być przygnębiająca.
Już w dzieciństwie jesteśmy oceniani, bardzo często negatywnie. Nie każdy może być najlepszy w klasie, w szkole, w społeczeństwie. Nie każdy może być mistrzem świata, nie każdy trafi na wspaniałego partnera, czy satysfakcjonującą pracę. Często nam się nie udaje, choć bardzo się staramy. A wtedy czujemy się gorsi, przegrani… tym mocniej to odczuwamy, kiedy otoczenie wciąż nam to wytyka. Żona ciosa kołki na głowie męża, że za mało zarabia, że sąsiedzi mają ładniejszy dom. Matka krzyczy na córkę, że znów przyniosła złą ocenę, i nie dostanie się na studia. Ludzie szukają błędów i wad, zarówno u siebie, jak i w otoczeniu. Nie można wymagać, aby ktoś z kim zwiążemy nasz los był perfekcyjny, skoro my sami tacy nie jesteśmy.
Nasze mózgi zostały tak zaprogramowane od dzieciństwa, że zaczynamy wierzyć w ten negatywny strumień określeń wciskanych nam do głowy, o tym, że nie jesteśmy wystarczająco ładni, inteligentni, bogaci. Czujemy się gorsi i zaczynamy wierzyć w te wszystkie nasze niedoskonałości, a to kończy się depresją. Kiedy mamy jakiś defekt fizyczny, to widzimy tylko ten jeden element, może to być duży nos, szerokie biodra, mały lub duży biust, krzywe zęby, etc. Kiedy mamy odstające uszy, to widzimy tylko ten aspekt swojej fizyczności. Nie widzimy zgrabnych nóg, regularnych rysów, pięknych ust. Uszy stanowią niewielki procent naszej fizyczności, ale w naszej głowie to 100 proc. Tak jesteśmy, niestety, zaprogramowani przez społeczeństwo, że widzimy tylko złe rzeczy, zamiast tych dobrych. Bardzo łatwo popaść w depresję, kiedy skupiamy się bardziej na defektach, prawdziwych czy wyimaginowanych, a nie na tych dobrych i pozytywnych, które mamy.
Widać to również w relacjach, kiedy jakiś jeden błąd partnera powoduje, że nie dostrzegamy całej naszej relacji w całości, koncentrując się tylko na tym błędzie. I jesteśmy gotowi wszystko zburzyć, całe nasze wspólne życie, z powodu tego jednego incydentu, wady, problemu. Cała reszta jest już nieważna, zapomniana. To trochę szalone, żeby ciągle wyciągać brudy i błędy zamiast spojrzeć na problemy obiektywnie i rozważnie. Czy nie lepiej uznać błędy i wady swojego partnera za… dodatek i pokochać go w całości. Gdyby byli perfekcyjni, miłość byłaby płytka, bezsensowna. A jeśli spojrzymy na wszystkie niedoskonałości z szerszej perspektywy, to miłość ma większy sens.
Starajmy zatem dostrzegać pełny obraz rzeczy, dzięki czemu nie jest on dłużej negatywny.
Nasz negatywizm powoduje, że wyciągamy brudy z przeszłości i nosimy je wszędzie ze sobą. Kiedy dostaniemy rano burę od szefa, nauczyciela, rodzica (jak zwykle za niewinność) chodzimy cały dzień przygnębieni, przeżuwając całą sytuację na różne strony, a wieczorem opowiadamy o niesprawiedliwości, jaka nas spotkała. Możemy wpaść w depresję, kiedy porzuci nas partner, czy zostaniemy zwolnieni z pracy. Każdy powód zewnętrzny może nas doprowadzić do długotrwałego przygnębienia, stresu, a to z kolei do depresji. Kiedy zerwiemy znajomość pamiętamy złe rzeczy, jak zostaliśmy zranieni, zapominamy o rzeczach fajnych. Lepiej zostawić to, co wydarzyło się w przeszłości, zapomnieć wszystkie błędy i tragedie, po prostu puścić żal, nawet żałobę. Kiedy ktoś bliski odchodzi, dobrze jest pamiętać jego życie, a nie śmierć i chorobę. Dobrze pamiętać piękne historie z nim związane, zamiast nosić ból i cierpienie. Kiedy widzimy nasz negatywizm, nietrudno zrozumieć skąd bierze się depresja. Ludzie przyciągają negatywne rzeczy, negatywne wspomnienia, wady, błędy i kolekcjonują to. Jeśli zebraliśmy dużo tych negatywnych rzeczy, to nasze życie jawi się jako okropne, żałosne, beznadziejne.
Może dlatego nie jestem zwolenniczką pisania pamiętników, bo wiem, co nasza ułomna ludzka pamięć najbardziej eksponuje: tragedie, dramaty, błędy, traumy…. A przecież wszystkie piękne, radosne, szczęśliwe chwile naszego życia z pewnością przeważają nad chwilami gorszymi. Problem w tym, że myślimy, iż wszystkie dobre rzeczy nam się należą, nie doceniamy ich. Zamiast tego doceniamy wszystko, co złe. Tak działa umysł. Możemy to zmienić, jeśli walczymy z depresją. Trzeba zostawić to wszystko, co złe za sobą. A nie kierować się podejściem, że musimy uczyć się na błędach. Bo więcej nas uczą sukcesy niż porażki, gdyż pozwalają w innym świetle spojrzeć na całość i uniknąć depresyjnej pułapki.
To naturalne, że zdarzają się w naszym życiu gorsze momenty. Na taką okoliczność dobrze jest mieć motto „to też przeminie”. Taka postawa niweluje depresję, bo po prostu pozwala jej odejść. Kiedy patrzymy wstecz na doświadczenie, jakie nas spotkało w przeszłości, stwierdzamy, że było i minęło, że daliśmy radę. Dlatego jakieś kolejne smutne momenty możemy potraktować podobnie, one też przeminą i pamiętanie o tym oszczędzi nam dużo bólu.
Nic nie trwa wiecznie, i dobre i złe rzeczy, jakie nam się zdarzają, dlatego podczas dobrych chwil też trzeba mieć tego świadomość. One też przeminą. Kiedy wszystko idzie wspaniale, jesteśmy piękni i młodzi, to warto pamiętać, że to też przeminie. Nie chodzi o negatywne nastawienie, ale o docenienie tego, co mamy, pielęgnowanie, dbanie o to, aby trwało jak najdłużej. Jeśli czegoś nie doceniamy, nie wkładamy żadnego zaangażowania, bo uznajemy, że wszystko nam się należy za darmo, możemy ponieść porażkę.
Kiedy dopada nas przygnębienie czy depresja, warto zastanowić się, jak reagujemy, gdy ktoś nas krytykuje. Najczęściej bierzemy to do siebie. Natomiast kiedy nas chwalą, jest odwrotnie. Pochwała jest odrzucana, filtrowana. Uznajemy, że nam się nie należy. Sama lubię komplementować innych ludzi i widzę, że większość reaguje … wykrętnie. Kiedy powiem koleżance, że ma ładną fryzurę, usłyszę, że przecież jej włosy są cienkie i słabe, i niewiele da się z nimi zrobić. Kiedy powiem, że ma na sobie ładną sukienkę, to usłyszę, że mogłaby być dłuższa (krótsza). Kiedy ktoś nas pochwali, mamy często wrażenie, że nie zasługujemy na tę pochwałę i znajdujemy tysiące powodów, aby komplementu nie przyjąć, zasłaniając się słowami „to nie tylko ja zrobiłam”, „gdyby nie okoliczności, to by się nie udało”, „nie wszystko ode mnie zależało….”.
Każdy tak mówi, kiedy go chwalą. A może następnym razem odpowiedzieć „Dziękuję za miłe słowa. Naprawdę na nie zasłużyłam”.
Kiedy ktoś nam powie, że przyrządzona przez nas potrawa jest najlepsza na świecie, możemy odpowiedzieć: Tak, wiem o tym. Czy to nietaktowne? Czy tak nie wypada mówić? Moja przemiła sąsiadka pochwaliła niedawno sałatkę, którą ją poczęstowałam, więc korzystając z okazji pozwoliłam sobie przyznać: tak, wiem o tym, jest przepyszna.
Odmawiamy przyjmowania pochwał, bo tak zostaliśmy nauczeni. Natomiast krytykę przyjmujemy automatycznie. Okazuje się, że jeśli kogoś chwalimy, musimy to robić co najmniej przez 15 sekund, żeby to do człowieka dotarło. Piętnaście pełnych sekund, zanim jego umysł to w ogóle odbierze. A krytyka? 1 sekunda wystarczy i już mamy reakcję. Z takiej postawy bierze się depresja. Nie odbieramy pochwał, tylko krytykę, ona wchodzi najszybciej. Więc jeśli chcemy zwalczyć depresję, zawsze kiedy ktoś mówi nam komplement, przyjmijmy go natychmiast. Zasługujemy na to. Kiedy odrzucamy pochwałę, wtedy zniechęcamy innych do pochwał, do wzajemnego uznania, do miłości, a zostaje z nami negatywizm, wyszukiwanie błędów, złość, kłótnie. A od tego krok do uznania, że jesteśmy beznadziejni, a życie jest okropne, co oczywiście kończy się depresją.
Zatem depresję leczy się sposobem, w jaki patrzymy na rzeczy. Odbieraniem pozytywnych rzeczy, odbieraniem pochwał, docenianiem zalet, a nie eksponowaniem wad.
Czasami powodem depresji jest to, że oczekujemy od życia zbyt wiele. Cierpimy, bo chcemy tego, czego życie nie może nam dać. Nie wymagajmy i nie pragnijmy zbyt dużo, bo prędzej czy później kończy się to frustracją. Kiedy życie nas rozczarowuje, nie obwiniajmy innych, nie obwiniajmy siebie. Po prostu trzymajmy swoje ambicje w ryzach. Kiedy zaczęłam biegać, miałam nadzieję, że za kilka miesięcy uda mi się osiągnąć poziom gwarantujący wzięcie udziału w jakimś biegu dla amatorów. Biegałam szybko i szybko nadwyrężyłam swoje niemłode ciało, które zniechęciło się do dalszej przygody z bieganiem.
Mottem wielu publikacji jest „możesz wszystko”, musisz marzyć, wizualizować to, co chcesz osiągnąć, bo nie ma rzeczy niemożliwych. To nieprawda. Są rzeczy nieadekwatne do naszych możliwości. Bądźmy wobec siebie szczerzy. Tracimy energię na dążenie do jakiegoś celu, staramy się, ale nie wychodzi. Ogłaszamy więc porażkę. A my tylko przeceniliśmy własne możliwości. Trzeba się z tym pogodzić, że niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć.
Sama lubię pisać, czasami napiszę coś, co uważam za fajne, a czasami za słabe, albo jestem tylko odtwórcza, posiłkując się myślami kogoś innego, ze swojej strony dokonując interpretacji (tak jak teraz). Kiedyś wysłałam jakiś tekst na konkurs. Nie byłam z niego zadowolona, więc nie spodziewałam się wygranej. I bez frustracji przyjęłam informację, że nie załapałam się nawet do dziesiątki nagrodzonych publikacji. Nawet najlepszym pisarzom czy dziennikarzom zdarzają się słabe książki czy artykuły. A wena to jest coś, co nie przychodzi na zawołanie. Dlatego z pokorą przyjmuję fakt, że napiszę coś, z czego nie jestem zadowolona, tylko po to, aby wyrobić swoją normę dwóch wpisów na miesiąc. Sama dostrzegam marność swojego „dzieła”, ale nie piszę dla nagród i pochwał, co nie znaczy, że komplementu nie przyjmę. Piszę, bo lubię pisać i widzę w tym zajęciu sens. Tylko tyle i aż tyle.
Czasem zrobimy coś lepiej, a czasami gorzej, takie jest życie. Dobrze jest zachować równowagę wśród ograniczeń życiowych i nie mieć chorych ambicji i obsesyjnych celów. Człowiek inteligentny wie, na co go stać, co życie może mu przynieść, a na co nie może liczyć. W ten sposób unikamy rozczarowań, porażek i nie wpadamy w depresję wtedy, gdy nasze próby i wysiłki nie przynoszą spodziewanych rezultatów.
Nie trzeba zrobić kariery i mieć na koncie milionów dolarów, aby być szczęśliwym. Nie trzeba mieć partnera, aby osiągnąć szczęście. Nie musimy awansować, bo po co nam więcej odpowiedzialności i stresu? Nie żądajmy zbyt wiele. Nie musimy dostać nagrody za pisanie bloga, ani mieć wielu komentarzy i czytelników, po prostu cieszmy się samym pisaniem. Róbmy to dla własnego szczęścia, a nie dla uznania, czy prestiżu.
Życie nie zostało zaprojektowane tak, żeby było perfekcyjne, zdarzają się momenty rozczarowania, zaakceptujmy to jako część życia, nie pogarszajmy tego, co jest. Nie możemy być zawsze szczęśliwi, będziemy też przygnębieni, ale to nic złego w byciu smutnym czy przygnębionym. Możemy płakać, możemy śmiać się do rozpuku, nie ma trwałego szczęścia na tym świecie. I świadomość tego, to jest paradoksalnie prawdziwa radość, prawdziwe szczęście. Zrozumienie tego to najlepszy sposób na wyjście z depresji.
Zainteresowanych obejrzeniem i wysłuchaniem Ajana Brahma zapraszam na youtuba:

Weź się w garść, czyli kilka słów o empatii…

Znamy się od wielu lat. I choć jest ode mnie starsza, zawsze dobrze się rozumiałyśmy. Pandemia spowodowała, że nie widziałyśmy się od października, a więc prawie rok. Trudno było zgrać terminy, bo ona wiecznie zajęta, choć już emerytka. A latem przyjechała do niej rodzina z dalekiego kraju i trzeba było się nią zająć.
Wreszcie miałyśmy się spotkać. Bo i pandemia była mniej straszna i obie zaszczepione, więc może nam się uda … Zadzwoniłam. Jak zwykle radosny głos, ale spotkać na razie się nie może. Dlaczego? Bo coś jej wykazało badanie USG, co trzeba zdiagnozować. Czy potrzebujesz jakiejś pomocy? – pytam. Nie, tylko spokoju, poradzi sobie. Wolałaby na razie nie spotykać się z ludźmi, dopóki sprawa się nie wyjaśni, to nie ma ochoty na towarzyskie kontakty.
Ludzie są różni. Jedni chcą i oczekują zainteresowania i wsparcia. Inni wolą pozostać sami. Czym innym jest potrzebować pomocy, o którą trzeba umieć i należy poprosić, ale zupełnie inną kwestią jest wsparcie słowne, towarzyszenie, empatia.
Po kilku ciężkich życiowych doświadczeniach zrozumiałam, że w trudnych momentach i tak jesteśmy sami. I siłę do przetrwania możemy czerpać tylko z tego, co mamy w środku, a może co wypracowaliśmy przez lata. Nikt nie jest w stanie nam pomóc. Ale można się chociaż wygadać, o ile komuś to pomaga. Z tym bywa różnie.
Poza tym, czas bywa najlepszym lekarstwem. To, co wczoraj wydawało się tragedią, dziś może być tylko przejściową trudnością. Człowiek jest w stanie pogodzić się ze wszystkim. Nie ma wydarzeń, których nie jesteśmy w stanie przeżyć, chociaż wydaje nam się to niemożliwe. Każdy ma takie lęki, obawy, które postrzega jako nie do pokonania. A jednak życie toczy się dalej, choć w naszej wyobraźni świat miał się zatrzymać… to nadal żyjemy. Śmierć bliskiej, najbliższej osoby, może być takim doświadczeniem, którego nie możemy sobie wyobrazić. A jednak kiedy to się stanie, nadal trwamy, jakby w odrętwieniu, ale żyjemy…
Moja znajoma straciła syna, odszedł po długiej i ciężkiej chorobie. Można było się na to przygotować, ale ona nie była gotowa. Walczyła do końca. Nie wierzyła, że będzie go odwiedzać na cmentarzu. Bliscy jej tłumaczyli, że przecież „ma dla kogo żyć”, bo syn zostawił dzieci, poza tym ma drugiego syna. Nic nie docierało. Trwała w odrętwieniu ponad rok. Potem zaczęła powoli odzyskiwać swoje życie, trzeba było zająć się innymi sprawami. Zachorowała z mężem na covida. Było ciężko, ale przeżyli. Niedawno wyjechali do sanatorium. Po kilku latach zobaczyłam lekki uśmiech na jej twarzy.
Na życiowe dramaty reagujemy różnie, bo każdy jest inny i nie da się nauczyć reagować. Emocje i osobowość zawsze wezmą górę.
Ale jak reagować na problemy innych? Jak z nimi rozmawiać? Na chorobę, zwłaszcza na depresję, która w ostatnim czasie bije niechlubne rekordy popularności. Bez względu na wiek, płeć czy sytuację materialną, ludzie wpadają w jej szpony. Obserwuję takich ludzi z bliska, którzy podjęli walkę, biorą leki, a ja czekam, kiedy ich życie nabierze barw. I zdarza mi się pytać – jak się dziś czujesz? Zauważam, że takie pytanie drażni.
Jak pocieszać? Jak mobilizować? Mówić truizmy, że jutro będzie lepiej. Bez sensu. Podobno najgorzej odbierane jest stwierdzenie „weź się w garść”. Bo gdyby chora osoba to potrafiła, zapewne by z tej „złotej rady” skorzystała.
Może lepiej powiedzieć: pamiętaj, że jestem blisko, jakbyś chciała porozmawiać, a nawet pomilczeć… to po prostu jestem.
Jedno jest pewne, nie można wziąć na siebie bólu drugiego człowieka, choć czasami bardzo by się chciało mu ulżyć.

Precz z czarnowidztwem, czyli jak przestać się martwić?

Dzisiaj temat na czasie, no bo jak w dobie pandemii nie martwić się o przyszłość? W zasadzie każdy się martwi, jedni mniej, drudzy więcej. Są i tacy, którzy martwią się niemal o wszystko i prawie non stop. I z takim zamartwianiem się warto walczyć, bo nie jest to nic dobrego. Ale jak z tym walczyć? Jak sobie radzić z lękiem o zdrowie swoje i bliskich? Jak wyrzucić z głowy „czarne scenariusze”, które nas nawiedzają? Dla mnie samej to temat wyjątkowo trudny, bo martwienie się mam w genach, które w parze z czarnowidztwem jest domeną kobiet w mojej rodzinie, więc ja też od nich nie odbiegam.

Oczywiście pracuję nad sobą usilnie, czego przykładem są treści zamieszczane, zwłaszcza ostatnio, na tym blogu. Bo nie ma co ukrywać, że wraz z wiekiem, moje czarnowidztwo rośnie. Martwię się o przyszłość, pracę, starość, rodzinę, mieszkanie, pieniądze, zdrowie, politykę ….

Martwienie się i czarnowidztwo nie tylko niszczy życie osób dotkniętych tymi cechami, ale ma też ogromny wpływ na otocznie. Mam w rodzinie osobę chorą na epilepsje lekooporną. Wiem, że większość takich ludzi żyje w miarę normalnie, pracuje, zakłada rodziny … U nas podejście do tej choroby nie było… zdrowe i sama też takim podejściem przesiąknęłam. Wiadomym jest, że jeśli epileptyk dostanie silnego ataku i ten atak nie zostanie przerwany, to grozi mu … śmierć. Ale takich przypadków jest naprawdę niewiele Ponieważ taka groźba jednak istnieje osoba chora została przez moją rodzinę … odizolowana, a każdy atak, nawet niewielki był traktowany jako niebezpieczny dla życia. Takie podejście źle wpłynęło na całą rodzinę, o samym chorym nie wspomnę. To jest właśnie przykład takiego czarnowidztwa, jakie otrzymałam w genach, więc naprawdę jest z czym walczyć. W tym przypadku problem nie sprowadzał się tylko do nieadekwatnych do zagrożenia reakcji, ale też stworzenia wokół atmosfery życia z bombą zegarową, której wybuchu nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Coś takiego potrafi skutecznie zniszczyć radość życia i jakiekolwiek jego przejawy…

Niektórzy w obliczu problemów przyjmują pozytywne scenariusze, a inni mają tendencje do negatywnych wizji. A przecież mówi się, że wizualizacje mają dużą szansę, aby się ziścić. I to my nadajemy im siłę (energię), aby sytuacja rzeczywista była odwzorowaniem naszych koszmarów. Z drugiej strony myślę, że przyjęcie najgorszego scenariusza ma tę zaletę, że nie jesteśmy zaskoczeni, kiedy coś złego się zdarzy, że potrafimy się z takim negatywnym zdarzeniem skonfrontować. Są ludzie „bujający w obłokach”, wiecznie uśmiechnięci i pozytywni, którym w chwilach trudnych zapada się ziemia pod nogami i często nie potrafią się z takiego dołka wygrzebać. Znam przypadki kobiet, pozytywnie nastawionych i pewnych siebie, które pogrążyły się w depresji. I choć wiem, że to choroba, na którą wpływu dużego nie mamy, a jednak podejrzewam, że to „pozytywne nastawienie” też może się wyczerpać i wtedy….dramat. Natomiast osoby… wiecznie zamartwiającej się, niewiele rzeczy może pogrążyć, bo ona już to wszystko w snach i myślach widziała 😊

Nie wiem, jak jest naprawdę. To takie trochę akademickie rozważania. Każdy jest inny i każdy inaczej pewne kwestie przeżywa. Nie można wszystkich przyłożyć do jednego szablonu, więc i martwienie się ma zapewne swoje plusy i minusy, o czym poczytałam sobie na stronie selfmastery.pl.

I czegóż ja się tam dowiedziałam? Przede wszystkim poznałam definicję martwienia się jako proces powtarzalnego produkowania, bezproduktywnych łańcuchów myśli, które przechodzą jeden w drugi i mają jedną wspólną cechę – treść tych myśli jest negatywna. Martwienie się w swojej istocie jest kreatywną wizualizacją tego, czego się boimy i czego nie chcemy, ta wizualizacja powstaje z inspiracji, jaką jest strach, ale to działa w dwie strony. To jest samonapędzający się mechanizm – ze strachu powstaje zmartwienie, które potęguje strach a strach wywołuje silne napięcie, które odbija się na rezultatach i nie zatrzymuje się na poziomie mentalnym, ale też przenosi się na nasze ciało i może powodować z czasem kłopoty ze zdrowiem.

Martwienie się jest bezużyteczne. W naturze takiego martwienia się jest bezproduktywność, zero orientacji na rozwiązanie, chodzi o sam dramat i nic więcej. Takie martwienie się nie jest nawet skupione na rzeczywistych problemach, bo w większości chodzi o potencjalne problemy, wymyślone problemy.

Zaskakującym powodem tego, że jesteśmy w stanie tak dużo i różnorodnie się martwić jest to, że jesteśmy kreatywnymi ludźmi. Nie bylibyśmy w stanie mieć tylu zmartwień gdybyśmy nie wymyślali tylu możliwych czarnych, ale jednak kreatywnych,  scenariuszy. To też oznacza, że jesteśmy inteligentnymi ludźmi z wyobraźnią. Gdybyśmy włożyli taką samą kreatywną energię w wymyślanie rozwiązań związanych z tym, o co się martwimy, nie musielibyśmy się martwić..

Dlaczego w takim razie ciągle się martwimy? Dlaczego nie przestaniemy raz na zawsze? Z prostego powodu – martwienie się nosi fałszywą maskę użyteczności. Podsycamy zamartwianie się 4 rzeczami, ze względu na które uważamy martwienie się za istotne.

Pierwsza rzecz to przekonanie, że martwienie się jest motywujące i pozwoli uniknąć nieszczęścia. W rzeczywistości to jest motywacja negatywna, która nie jest tak konstruktywna jak motywacja pozytywna. Podsycamy też martwienie się przez błędną ocenę ważności rzeczy, o które się martwimy w relacji do tego, co jest naprawdę ważne w naszym życiu. Z reguły wydaje nam się że rzeczy o które się martwimy są bardzo ważne, ale większość z nich wrzucona w kontekst sytuacji życia i śmierci nie ma żadnego znaczenia. Podsycamy też nasze martwienie się, bo myślimy, że nie martwienie się oznaczałoby, że nam nie zależy. A przecież chcemy być osobą, której zależy, która jest odpowiedzialna, jest dobrym człowiekiem i dlatego ciągle chodzi czymś zaniepokojona. Bez martwienia się moglibyśmy się poczuć jak ktoś kto ma wszystko gdzieś, nie zależy mu. Ale w rzeczywistości tylko przez wyjście z trybu martwienia się czyli de facto strachu można rzeczywiście zrobić coś z rzeczami, które nas niepokoją. Martwimy się też, bo myślimy, że martwienie się oznacza realistyczne spojrzenie na sytuację. Ale martwienie się nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, gdyż dotyczy przeszłości albo przyszłości, których teraz nie ma więc skąd pomysł, że martwienie się ma coś wspólnego z realistycznym spojrzeniem na to, co jest tu i teraz? W rzeczywistości nie mamy pojęcia co zdarzy się jutro, pojutrze. Co prawda wiemy, co już się zdarzyło, ale to są rzeczy, których nie da się już cofnąć. Jedyne, co można z nimi zrobić to radzić sobie z ich skutkami.

Jak przestać się martwić? Człowiek nie jest w stanie jednocześnie tworzyć swojego życia i ciągle w tym samym czasie się martwić o to, jak to będzie. Trzeba wybrać albo jedno albo drugie. Kluczem do pokonania martwienia się jest uznanie martwienia się za bezużyteczne, logika, relaks i działanie. Struktura martwienia się załamie się pod naporem wiedzy, a przez to problem przestanie być nierozwiązywalny, stanie się możliwe zrobienie czegoś z nim, boimy się tego czego nie znamy. Teraz czas na rozwiązania. Jakie mamy opcje? Jakie rozwiązania widzimy i jakie są konsekwencje każdego z tych rozwiązań? Nie jesteśmy w stanie robić kilku rzeczy na raz – martwić się, analizować i podejmować działania. Kiedy myślimy o rozwiązaniach wreszcie używamy swojej kreatywności i mądrości we właściwy sposób. To zaabsorbuje nas i pozwoli zobaczyć sytuację z innej perspektywy. Zatrzyma bezproduktywne kręcenie się w kółko, zastąpi je kreatywnym szukaniem rozwiązań i działaniem.

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selmastery.pl.

Ostateczna perspektywa, czyli memento mori

Człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny. Umierają wszyscy wokół, tylko nie my. A kiedy nadchodzi nasz czas, jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni. To już koniec? Myślenie o własnej śmiertelności ma dwie strony, dobrą i złą. Zła polega na poddaniu się i nihilizmie. Dobra na uznaniu, że każda minuta, która dzieli nas od tego momentu, może być cenna i na wykorzystaniu jej w maksymalny sposób. Jednak najczęściej wybieramy niemyślenie o śmierci. Zagłuszamy, przykrywamy i spychamy w podświadomość wszystko, co budzi nasz niepokój, a myśli o śmierci należą do tej kategorii. Co zrobić, aby myślenie o śmierci uczynić pożytecznymi, aby myśleć o niej w sposób, który paradoksalnie pomaga żyć, który ustawia nasze życiowe priorytety, który czyni nasze życie lepszym?

O tym, że istnieje coś takiego jak śmierć dowiedziałam się mając 6 lat, kiedy umarła babcia. Pamiętam, bo trumna stała w domu, co robiło wrażenie, zwłaszcza na nas, dzieciach. A potem trzeba było pocałować babcię na pożegnanie w rękę, która była lodowata, przezroczysta, blada. Wiedziałam więc już, że śmierć istnieje, ale nie wiedziałam, że dotyczy również mnie. Ta prawda z kolei dotarła do mnie z całą mocą, kiedy miałam już lat kilkanaście. I chyba nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, aby ta dojmująca i depresyjna myśl o śmierci mną owładnęła, a po prostu tzw. trudny wiek, który u mnie zaznaczył się między innymi rozmyślaniem o kresie życiowej wędrówki.

Potem były lata bujnej młodości i niełatwej dojrzałości, kiedy o egzystencjalnych kwestiach się nie myślało, bo nie było na to czasu. Na szczęście los oszczędzał moich bliskich. I dopiero w wieku mocno średnim zaczęło mi ich ubywać, a i myśli o ostatecznej perspektywie zaczęły coraz natarczywiej dobijać się do głowy prosząc o refleksje. Najpierw były to myśli podszyte strachem, paraliżujące, przygnębiające, a potem człowiek się z nimi oswoił i w jakimś sensie zaakceptował. Pamiętam, jak Tata zbudował pomnik (grobowiec) dla naszej rodziny, czym wywołał niezadowolenie, irytację, popłoch… i pamiętam jacy byliśmy całą rodziną niechętni, żeby ten pomnik obejrzeć. W końcu przełamałam się, choć ten pierwszy raz, kiedy pojechałam go oglądać był szczególnie trudny. Dotarło do mnie, że stoję w miejscu, gdzie sama kiedyś spocznę na wieki, co wydało mi się …straszne, porażające, a teraz wydaje się naturalne. Z czasem i do myśli o tym, i do miejsca przywykłam, tym bardziej od czasu, kiedy doczesne szczątki Taty … zostały tam złożone.

W dzisiejszym świecie śmierć, czyli ta ostateczna perspektywa stała się tematem, przed którym nie sposób uciec, choć robimy wiele, aby myślenie o własnej śmiertelności zagłuszyć, przykryć, schować. O ilu tragediach, wypadkach, katastrofach dowiadujemy się z mediów. Im więcej … trupów, tym większa oglądalność. Ta śmierć, o której dowiadujemy się z newsów, wydaje nam się jednak odległa, jakby nas nie dotycząca. Zawsze jest gdzieś, bliżej lub dalej, ale nas nie dotyka, nawet jeśli umiera ktoś, kogo znamy, to jednak nie my. Żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Umierają i bliscy, i dalsi, a my nadal trwamy na posterunku. Wszystko, co nie jest nami, jest na zewnątrz, jest jakby …oglądanym przez nas filmem. Każdy z nas widzi świat przez swój własny filtr, a to znaczy, że świat każdego z nas jest inny. Nie ma dwóch takich samych. Mamy więc kilka miliardów różnych światów. Odchodząc zabieramy ze sobą „nasz świat”, a ten świat, który zostaje nie jest już nasz, więc czy jest czego żałować i trzymać się tak kurczowo tego życia? Przecież razem z nami odchodzi nasz świat, a skoro jego nie będzie to jakby całego świata nie było, bo przecież nasz świat jest dla nas…. całym światem 😉

A czego najbardziej nam żal, kiedy przychodzi i na nas czas? Ktoś pokusił się spisać te wszystkie refleksje snute na łożu śmierci i powstała książka pełna „niespełnionych marzeń”, tych skoków na bungee, czy wspinaczek na szczyty świata, których się nie zdobyło i nie przeżyło, choć kusiły… Nam, jeszcze żyjącym ma to dać do myślenia, abyśmy zaczęli robić to, czego zaniechania moglibyśmy potem żałować. Coś w tym jest, z pewnością. Sama też czasami myślę, ile rzeczy mnie ominęło, których nie zrobiłam ze strachu. Nie chciałam ryzykować, byłam zachowawcza. Może czasem trzeba było skoczyć głową w dół i poczuć ten lęk. Bo czyż nie jest tak, że jeśli ktoś boi się umrzeć, to boi się też żyć?

Nie wiem, jak często zdarza się innym ludziom myśleć o ostatecznej perspektywie, mnie w drugiej połówce życia zdarza się to dość często. Paradoksalnie myślenie o tym pomaga w wielu życiowych problemach, kiedy stajemy przed jakimś dylematem, kiedy coś nam nie wyjdzie, kiedy coś nas boli…. Wystarczy sobie wtedy wyobrazić nasz koniec, i dość szybko wracamy do pionu, no bo przecież jeszcze żyjemy, jeszcze mamy wpływ na to, co się wokół dzieje, jeszcze nie wszystko stracone. Każda sytuacja z perspektywy śmierci okazuje się być całkiem znośna, a nie tak beznadziejna jak nam się wydawało. Ale niełatwo jest takie podejście osiągnąć. Dla wielu z nas myślenie o śmierci bywa paraliżujące, depresyjne, odbierające chęć do życia. Myślimy, że skoro i tak umrzemy, to jaki sens jest starać się… takie myślenie nachodzi nas zwłaszcza w wieku mocno dojrzałym, kiedy bliżej nam do końca, kiedy już naprawdę niewiele można z tym życiem zrobić, a ostateczna perspektywa wydaje się być bardzo bliska. Poddać się jest zawsze najprościej. Z takim pesymistycznym kierunkiem myślenia trzeba walczyć. Każdy bowiem ma chwile załamania, kiedy nic go nie cieszy, i nic nie mobilizuje. Trzeba to przeczekać, a potem znów podnieść się, a przynajmniej próbować. Zainspirowała mnie koncepcja, aby wykorzystać ostateczną perspektywę do …ulepszenia i zmiany swojego życia, którą znalazłam na stronie selfmastery.pl. Autorka twierdzi, że myśl o śmierci potrafi wzmocnić nasze zaangażowanie w życie, otrzeźwić, obudzić nas na to, co rzeczywiście robimy ze swoim życiem i może być paradoksalnie wzmacniająca, może dodawać nadziei i energii do życia. Ludzie wtedy jaśniej widzą, co jest ważne, co trzeba zrobić, co powinni zmienić w swoim życiu i mają do tego więcej odwagi i chęci.

Jeżeli unikamy myślenia o swojej śmiertelności i śmierci – odbieramy sobie potężne narzędzie do ulepszenia swojego życia. Myśl o śmierci potrafi nam poukładać hierarchię ważności spraw, pozwala nabrać właściwego dystansu, zobaczyć jasno rzeczywistość. To pozwala z kolei do trudnych sytuacji podchodzić spokojniej, z większym luzem, swobodą a to daje większą szansę na powodzenie, na wyjście z tej sytuacji. Po prostu spuszcza z nas trochę powietrza, zdejmuje presję. My w ogóle myślimy, że te wszystkie rzeczy, które robimy i którymi się tak bardzo przejmujemy są takie ważne i niezbędne. Robimy problemy z rzeczy, które być może na łożu śmierci wydadzą nam się nic nie znaczące albo absurdalne. Możemy z tego skorzystać już dzisiaj i złapać ten dystans.

Perspektywa śmierci może dać nam doping do tego, żeby maksymalnie wykorzystać swoje życie. Możemy zyskać więcej nadziei i zbudować dla siebie lepsze życie, skupione na wartościowych dla nas rzeczach. Życie jak byśmy byli nieśmiertelni jest drogą do rozczarowań, do patrzenia na swoje życie z żalem osoby, która sama siebie zawiodła i w pewnym sensie zmarnowała swój czas. Jest mnóstwo rzeczy, które przykuwają naszą uwagę i dosłownie konsumują nasz czas, zbliżając nas do śmierci krok po kroku, mimochodem, bez naszej świadomości i właśnie dlatego potrzebujemy tej perspektywy śmierci jak nigdy wcześniej. Możemy mieć z tego masę korzyści. Jakie one mogą być?

Po pierwsze, pamiętanie o śmierci może nam pomóc w znalezieniu życiowego celu, bo zaczynają nam przychodzić do głowy pytania o ten cel i mamy świadomość, że trzeba się spieszyć z odpowiedzią. Ostateczna perspektywa pomaga też bezbłędnie oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Dzięki temu możemy podejmować lepsze, mądrzejsze decyzje, choćby takie, na co warto przeznaczać swój ograniczony czas a na co nie. Kolejny plus jest taki, że możemy mieć więcej odwagi i śmiałości w dążeniu do naszych marzeń, celów i do realizowania swojego potencjału, bo mamy poczucie, że nie ma czasu do stracenia, a to potrafi bardzo motywować i pomaga dobrać priorytety. Myślenie o śmierci pomaga odrzeć wiele rzeczy z pozorów i pozwala poczuć głębszą więź z innymi ludźmi. Bo jednak śmierć jest tym, co nas łączy, bez względu na to kim jesteśmy, co posiadamy, gdzie mieszkamy. Bez względu na to wszystko i tak umrzemy – każdy. Czy warto więc marnować swój czas na kłótnie, podziały? Czy nie lepiej być bardziej empatycznym i życzliwym, dla innych i dla siebie? Myślenie o śmierci pomaga też w byciu tu i teraz. Uświadamiamy sobie, że ten konkretny moment już nie wróci, konkretny oddech już nigdy się nie powtórzy, że te rzeczy należą do przeszłości.

Myślenie o śmierci powoduje, że możemy czuć wdzięczność, cieszyć się z tego, co mamy, bez względu na to, czy to jest dużo czy mało. Łatwiej nam docenić wszystkie doświadczenia – te dobre a nawet te gorsze, bo jednak żyjemy. A w konfrontacji ze śmiercią wszystko wydaje się paradoksalnie bardziej znaczące i mniej znaczące jednocześnie. Śmierć daje dystans, ale też zbliża nas do życia. I chociaż może brzmi to dziwnie daje radość z tego jak jest – bez względu na to jak jest. Poza tym perspektywa śmierci pozwala nie brać rzeczy tak bardzo do siebie, bo tworzy dystans. To jest nie do przecenienia, bo im więcej wdzięczności tym lepsze życie i tym więcej z życia.

Pamiętanie o śmierci może nam pomóc żyć lepiej, pełniej, odważniej dążyć do tego czego naprawdę chcemy. Może pomóc przetrwać trudne chwile, docenić te dobre i podejmować dobre decyzje w oparciu o to, co jest dla nas ważne. To jest świetne i niedoceniane narzędzie chociaż wiele osób używa go nie tak jak trzeba czyli jako wymówki żeby się wycofać albo nie używa go w ogóle. Ale myślenie o śmierci naprawdę może pomóc. Na pewno pomaga w tym, żeby strząsnąć z siebie strach przed życiem i podejmowaniem odważnych decyzji, pomaga przezwyciężyć wątpliwości i pełniej zaangażować się w życie, jeżeli użyjemy tej perspektywy dobrze.

*

Zainteresowanych tematem ostatecznej perspektywy, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści (również cytaty) zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to przez autorkę wybaczone 😊

Dzień za dniem

Dni szybko mijają. Ledwo zacznie się tydzień już nadchodzi weekend. Niedawno było lato, dziś śnieg za oknem. Mam wrażenie, że kiedyś było inaczej, czas nie pędził w takim tempie, a może tylko tak mi się wydaje. Może moje życie było barwniejsze, obfitsze w wydarzenia, które zapadały w pamięć. Teraz dzisiaj podobne jest do wczoraj, te same czynności, te same nawyki, przyzwyczajenia, zajęcia.

A może to depresja? Jesień sprzyja depresji. Specjaliści twierdzą, że taka przejściowa, sezonowa obniżka nastroju jest czymś naturalnym, dni krótkie, mało słońca a dużo pochmurnych dni. Wstajemy, kiedy jest ciemno, wracamy do domu też w ciemnościach. Pozostaje tylko nadzieja, że za tydzień, miesiąc, a może dłużej wszystko znów nabierze kolorów. A może zdarzy się coś, co zmobilizuje do działania.

Na razie żyję sobie z dnia na dzień. Nie martwię się jakoś szczególnie tym kiepskim stanem, bo wiem, że nie da się cały czas być w dobrej formie, każdy ma prawo do gorszych dni i marnej kondycji i nie wierze tym wszystkim, którzy twierdzą, że nic ich nie rusza. Owszem, może tak żyją lat kilka lub dłużej, ale kiedyś i oni pękają i rozsypują się na kawałeczki. A otoczenie jest w szoku. Jak to? Ona? Przecież jest taka pełna energii, wesoła, silna, po prostu niemożliwe, aby miała depresję. Taka właśnie była reakcja otoczenia na chorobę mojej kuzynki Zuzanny.

Wszystko w jej domu funkcjonowało jak w zegarku. Mąż, córka, nowy dom, samochód. Perfekcjonistka. Cały dom na jej głowie, ale ze wszystkim świetnie sobie radziła. Mąż nieźle zarabiający, ale mało angażujący się w sprawy przyziemne. Zuzanna trzymała wszystko w garści. I żyło im się całkiem dobrze. Ale na życiu każdej rodziny jest jakaś rysa. U nich było to pijaństwo męża Zuzanny. Twierdził, że to przez pracę, przez kolegów, w końcu, że to przez nią, bo jest taka strasznie wymagająca. Zdarzało się, że ktoś go przyprowadzał do domu, bo sam nie był w stanie dojść. Zuzanna narzekała, ale znosiła te epizody z godnością. Sprzątała, tłumaczyła wobec rodziny i przełożonych, żyła w niepewności. Kilka dni lub tygodni małżonek był trzeźwy, a potem przychodził dzień, kiedy to zaczynała się wielodniówka.

I przyszedł dzień, kiedy Zuzanna zachorowała. Na początku nie było do końca wiadomo, co jej się stało, bo jakoś tak stopniowo przestało jej zależeć: na mężu, na jego niepiciu, na córce, na jej nauce, na domku, który tak wysprzątała i wychuchała, na psie, który chodził głodny wokół jej nóg. Wstawała coraz później, zmuszała się do zrobienia córce śniadania, wielki wysiłek wkładała w sprzątanie. Zakupów nie miała ochoty robić, nie chciało jej się ubierać, żeby wyjść na miasto. Nic jej się nie chciało. Najchętniej leżałaby w łóżku. Rozmowa niewiele dawała. Po prostu czuła się słaba. Weź się w garść – powtarzali wszyscy znajomi i rodzina. Kiwała głową bez przekonania i nadal nic się nie zmieniało. Kiedyś wyszła z domu w kapciach i zrobiła sobie spacer10 kmdo domu siostry,. Innym razem wzięła za dużo tabletek. Mąż i córka musieli jej pilnować. On wcale nie przestał pić, ale zdecydowanie ograniczył, musiał, gdyż wiele obowiązków spadło na niego.

Nie pamiętam już jak długo Zuzanna była chora. Pamiętam, że brała leki, że kilka razy była hospitalizowana. Widziałam ją w złym stanie i nie mogłam uwierzyć, że to jest ta właśnie kuzynka, która zawsze miała najwięcej do powiedzenia i która zawsze była duszą towarzystwa. Jej po prostu nie było. Leki ją wyciszyły, ale też otępiły. Z czasem brała ich coraz mniej i mniej, a w końcu odstawiła. Depresja odeszła… tak samo jak przyszła nieproszona, tak odeszła sama bez jakiejś konkretnej przyczyny. Zuzanna wróciła do dawnej formy, a jej mąż do dawnego picia. Nikt nie wie i nie może przewidzieć, czy choroba wróci…mam nadzieję, że tak się nie stanie.

Trafiam od czasu do czasu na temat depresji. Nie za bardzo wiem, jak odróżnić taką sezonową, jaka właśnie jest moim udziałem, od tej podstępnej choroby, która odmienia życie człowieka o 360 stopni. Czy sama potrafiłabym u kogoś zauważyć symptomy tej choroby, czy potrafiłabym ją zauważyć u siebie? Nie mam pojęcia. Kiedy moja niezdiagnozowana jeszcze niedoczynność tarczycy osiągnęła swoje apogeum, mój tryb życia był bardzo … depresyjny. Wiecznie śpiąca i zmęczona, ociężała, wycofana, pozbawiona dystansu i wiecznie sfrustrowana. Nie był to długi okres, tak mi się wydaje, ale dobrze pamiętam te stany zniechęcenia. Kiedyś podnosiłam sobie nastrój poprzez kultywowanie życia towarzyskiego zakrapianego alkoholem, co w sumie przynosiło odwrotny skutek od zamierzonego choć miało też swoje zalety.Teraz, jeśli mam obniżony nastrój dłużej lub krócej to staram się z tym walczyć w inny, w moim przekonaniu zdrowszy sposób, choćby zmuszając się do chodzenia na jogę,  marszobiegów, albo innych form aktywności. Życie towarzyskie toczy się innym trybem, ani lepszym ani gorszym. Po prostu jest inaczej.