Każdy kiedyś zaczynał … od nowa. Nowa szkoła, nowa praca, nowe miejsce zamieszkania, nowy związek, a często po prostu nowe życie. Niektórzy zapewne robili to w swoim życiu wielokrotnie, może lubią zmiany, a może po prostu tak im się życie układa. Mnie chodzi o zaczynanie od nowa w pełnym tego słowa znaczeniu. Po prostu wychodzisz z domu z walizką, w której masz cały swój dobytek. Zostawiasz w tyle całe swoje dotychczasowe życie, w tym partnera, z którym spędziłaś ileś tam lat. W tym sensie sama zaczynałam od nowa tylko raz i wystarczy.
Zainspirowana historiami kobiet, których blogi miałam ostatnio okazję poczytać, a także swoimi własnymi doświadczeniami, postanowiłam wrócić myślami do tych szczególnych dni w moim życiu, z pewnością przełomowych. Może kiedyś w tym miejscu o nich wspominałam, choć nie jestem zwolenniczką grzebania się w przeszłości, ani nie przeceniam waloru terapeutycznego takich wynurzeń. A jednak czasem warto do wspomnień wrócić, aby spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy niż rok, 5, czy 10 lat temu.
A było to tak… Miałam 35 lat, męża, pracę, lokum, gdzie czułam się gospodynią pełną gębą. Patrząc z boku prowadziłam całkiem fajne życie. Ale przyszedł taki dzień, że została mi z tego jedynie skromnie wynagradzana praca. Pamiętam jak stojąc na przystanku autobusowym i trzymając torbę podróżną w ręku, wiedziałam, że już nigdy w to miejsce nie wrócę. Po raz pierwszy byłam tego pewna. Bo wcześniej podejmowałam próby odejścia nie raz. Zdarzyło mi się nawet wynająć i opłacać pokój przez kilka miesięcy, aby następnie stwierdzić, że to nie ten moment, że jeszcze do odejścia nie dojrzałam. Każdy ma swój punkt krytyczny. Kiedy słyszę apele skierowane do kobiet tkwiących w toksycznych związkach, aby uciekały jak najdalej, to sobie myślę: jak to łatwo powiedzieć. Trzeba to przeżyć, aby wiedzieć, co się wtedy z człowiekiem dzieje. Dla mnie najlepszym słowem opisującym ten stan jest hibernacja, emocjonalna i fizyczna. Niby żyjesz, niby funkcjonujesz, ale jakby to nie było Twoje życie, jakbyś grała rolę w jakimś podrzędnym filmie. Nie możesz podjąć żadnej decyzji, bo czujesz się sparaliżowana. Wiesz, że coś jest nie tak, że to coś złego, że powinnaś coś z tym zrobić, ale jeszcze nie widzisz światełka w tunelu i tkwisz w tym wszystkim siłą bezwładności. Słowa tracą swoje prawdziwe znaczenie, uczucia nie mogą dojść do głosu. Jest z Tobą coraz gorzej, cierpisz na bezsenność, jesz albo za dużo, albo za mało, palisz jak smok, czasami pijesz za dużo, aby w ogóle przestać cokolwiek czuć. Błędne koło.
I nadchodzi ten dzień, kiedy odchodzisz. Mniejsza o ten ostateczny impuls. Dla jednej kobiety to będzie kolejna nieprzespana noc w oczekiwaniu na męża pijaka, dla drugiej policzek od damskiego boksera, dla trzeciej wyzwiska czy po prostu o jedno słowo za dużo. Taka przysłowiowa kropla, która przelewa czarę goryczy.
Odchodzi się w nieznane. Najczęściej w znacznie gorsze warunki lokalowe. W moim przypadku byłam zmuszona wynająć pokój przy starszej pani, bo na wynajęcie samodzielnego mieszkania nie było mnie stać. Poziom życia może nie obniżył mi się drastycznie, ale jego komfort z pewnością. Mój pokój składał się z łóżka, stołu, krzesła i regału z książkami w języku francuskim. Na szczęście miałam pracę, zresztą wtedy nie było jeszcze z pracą tak źle jak obecnie, więc nie miałabym problemu ze znalezieniem innego zajęcia odpowiadającego kwalifikacjom. Nie chciałam już jednak żadnych zmian, zadowalałam się tym, co miałam i dziękowałam za to Bogu.
Byłam sama. Rodzina mieszkała w innym mieście. Wspierali mnie w decyzji o rozwodzie. Były mąż podejmował jeszcze kilka prób przekonania mnie do powrotu, a w sądzie stwierdził, że nadal mnie kocha (sic). Nie potrzebowałam adwokata, sama napisałam pozew i dla świętego spokoju zrezygnowałam z orzekania o winie. Nie było podziału majątku. Mieszkanie było odrębną własnością męża. Zabrałam z niego wyłącznie swoje (nawet nie nasze wspólne) rzeczy. Zrobiłam wszystko, aby jak najszybciej uwolnić się od przeszłości i od niego.
35 lat to był dobry wiek na odejście. Można było zacząć od nowa. Można było stworzyć nowy, tym razem szczęśliwy związek. Można było… Okazji nie brakowało, brakowało czegoś nieokreślonego, chyba przekonania, że szczęście jest możliwe, jeśli się na nie otworzyć. A ja może byłam zamknięta, a może przestałam je rozpoznawać. Wydawało mi się, że to ta druga strona musi chcieć, musi wiedzieć, musi czuć, że ja sama ewentualnie mogę się albo zgodzić albo nie. W życiu trzeba wiedzieć, czego się chce i do tego dążyć. A ja po rozwodzie nic nie wiedziałam, nie wiedziałam, czy chcę związać się z kimś ponownie.
Odejść fizycznie jest łatwiej niż uwolnić się psychicznie od tego wszystkiego, co się przeżyło. Rozwód jest porażką dla obu stron. Trauma porozwodowa nie mija bez śladu po tygodniu, miesiącu czy roku. Czasami ciągnie się znacznie dłużej i przejawia się w różnych naszych zachowaniach, w strachu przed bliskością, w niepewności i braku wiary w drugiego człowieka, albo w przekonaniu, że „wszyscy faceci to świnie”. Poczucie własnej wartości, jeśli nawet kiedyś było, po rozwodzie leci na łeb na szyję i trudno jest je odbudować. Często potrzeba wielu lat, aby wrócić do równowagi. Sama straciłam niejedną zawodową szansę, na własne życzenie, gdyż nie wierzyłam w swoje możliwości. Powoli jednak i mozolnie pięłam się w górę. Awansowałam, zarabiałam więcej, praca przynosiła mi satysfakcję i absorbowała mnie na tyle, aby nie odczuwać pustki. W dość krótkim czasie dorobiłam się własnego lokum. Intensywne życie zawodowe i towarzyskie, dobra kondycja fizyczna, stabilizacja finansowa, to wszystko sprawiało, że byłam zadowolona, nie czułam presji na bycie z kimś na stałe, tym bardziej, że zawsze ktoś interesujący się pojawiał. Jednak ten beztroski czas szybko minął, potem zaczęły się gorsze dni, jak to w życiu bywa, problemy zdrowotne, rodzinne, odejścia bliskich, stagnacja zawodowa, etc.
Kiedy patrzę na tamtą przeszłość z dzisiejszej perspektywy … nie żałuję. Nie żałuję tego, czego nie zrobiłam, a dziś wiem, że mogłam to zrobić, gdybym chciała, nie wiem tylko, czy dałoby mi to szczęście, bo tego nigdy się nie wie.
Nie żałuję, bo wiem, że gdybym chciała, to mogłabym…
PS. Gdybym dziś zaczynała od nowa, wyjechałabym za granicę, najlepiej tam, gdzie są piękne krajobrazy i gdzie ludzie się uśmiechają i odnoszą z szacunkiem do innych, zwłaszcza do osób starszych 🙂