Archiwa tagu: kobieta

Ktoś z przeszłości…

Miałam sen. Byłam w jakimś pomieszczeniu, w którym przebywało wraz ze mną dwóch panów z mojej przeszłości. Bardzo zależało mi, aby porozmawiać z jednym z nich, a drugiego próbowałam uniknąć. Chciałam poprosić Andrzeja o numer telefonu, bo go zgubiłam. Podeszłam do niego, wyraziłam swoją prośbę, podnoszę wzrok, a to wcale nie jest on, tylko ten drugi. Szok. I w tym momencie zadzwonił budzik…. Niestety.

Jak ten sen zinterpretować? Faktem jest, że nie mam do Andrzeja numeru telefonu. Po prostu kontakt się urwał. Dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio przejeżdżałam obok jego bloku, po raz pierwszy od wielu lat i jakaś nostalgia mnie dopadła. Bo wspomnienia mam tylko dobre. A rozstaliśmy się… bo po prostu tak wyszło.

Czy istnieje coś takiego jak „żałoba po związku”?

Spotkałam się z opinią, że taka „żałoba” powinna trwać tyle samo, co związek (sic). Przerażająca wizja, przynajmniej dla mnie.

Nie wiem tak naprawdę, co autor owego poglądu miał na myśli. Czy chodzi o to, aby się przez ten czas umartwiać, leczyć rany, nie zakochiwać się, nie próbować wchodzić w nowe związki?

Nie mam pojęcia, ale z poglądem trwania w takowej żałobie (dłużej niż rok) nie mogę się zgodzić, choć zdaję sobie sprawę, że coś jest na rzeczy.

Kiedy miłość odchodzi, kiedy wieloletni związek rozpada się to wszyscy wychodzą z tego poturbowani (nie tylko on i ona, ale ich dzieci, a może i inni członkowie rodziny).

Rozumiem, że pojawia się potrzeba odreagowania, zwłaszcza po traumatycznym związku. Trzeba jednak nad nią zapanować. Tym bardziej kiedy ma się „na głowie” dzieci. Właśnie odpowiedzialność za nie powinna powstrzymywać nas przed rzuceniem się w wir przygód. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest szokiem, bardzo trudnym doświadczeniem, a one w tym wszystkim kompletnie przecież nie zawiniły (podświadomie będą siebie winić, niestety). Nie jest dobrze, kiedy funduje się dzieciom kolejne wstrząsy związane choćby z „wujkiem”, z którym mama zaczyna spędzać coraz więcej czasu, a tatuś też będzie prowadzał się z jakąś „ciocią”. Nie twierdzę, że bezpośrednio po związku nie da się kogoś normalnego, dobrego, kochanego poznać. Niektórzy w drodze na pocztę, czy w autobusie spotykają kolejne „miłości swojego życia”. Jednak z poszukiwania (choćby przez portale randkowe) lepiej – moim zdaniem – zrezygnować. I na to przyjdzie czas, kiedy już sprawy z eks unormują się, a emocje opadną.

Wiem, że nie da się precyzyjnie określić owego okresu żałoby, choć sama optuję za maksymalnie jednym rokiem. To kwestia indywidualna, bo każdy jest inny i potrzebuje mniej lub więcej czasu na tzw. pozbieranie się. A może niektórzy potrafią dopiero po rozpadzie chorego związku złapać wiatru w żagle, odetchnąć pełną piersią? Może oni byli chorzy w związku, a wraz z jego rozpadem następuje cudowne ozdrowienie? Jednak każda choroba wymaga rekonwalescencji, jak po operacji np. kręgosłupa, niby jest już dobrze, ale i dźwigać nie można, na ćwiczenia i rehabilitację trzeba chodzić, po prostu należy UWAŻAĆ.

Jeśli związek nam nie wyszedł to choćbyśmy czuli, że naszej winy w tym nie ma żadnej, to prawda leży najczęściej pośrodku. Albo na początku popełniliśmy błąd i brnęliśmy dalej (dlaczego?), a może po drodze coś zgubiliśmy (dlaczego?), nie potrafiliśmy dostrzec znaków ostrzegawczych (dlaczego?). Takie pytania można mnożyć. Rozpad związku, jakakolwiek byłaby jego bezpośrednia przyczyna, jest zawsze naszą osobistą porażką. A każdą porażkę trzeba „przerobić”, aby móc wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Dlaczego – moim zdaniem – trzeba w ogóle zakładać sobie jakąś żałobę? I co pod tym słowem mam na myśli?

Głównie spokój i wyciszenie emocji, pogodzenie się z realiami, załatwienie kwestii logistycznych (rozwód, mieszkanie, praca, alimenty itp.). Jeśli ktoś sądzi, że w całym tym porozwodowym zamieszaniu jakiś kochanek na odreagowanie nie przeszkadza, to w zasadzie mogę się zgodzić, pod warunkiem, że to właśnie „kochanek” (sporadyczne spotkania, brak emocjonalnego zaangażowania, ot czysta chemia). Nie mam nic przeciwko, ale za długo na tym świecie żyję i za dobrze znam kobiety, aby nie wierzyć w nasze (babskie) predyspozycje do … nieangażowania się. Może jakieś wyjątki od reguły są, ale najczęściej to my kobiety wpadamy jak śliwki w kompot, zakochujemy się. Czy czas po rozpadzie jednego związku, kiedy to jesteśmy zdołowane, niedowartościowane, niedopieszczone, pełne różnych, w tym negatywnych emocji to jest dobry czas na zakochiwanie się? Nie. A tym bardziej na budowanie nowego związku.

W przypadku panów (rozwiedzionych) sytuacja jest trochę inna. Jeśli to nie pan spowodował rozwód znajdując sobie nowszy model, to taki pan (prawdopodobnie sam mieszkający, uwolniony z domowo-rodzinych obowiązków) może sobie spokojnie odreagowywać i skakać z kwiatka na kwiatek. Coś takiego jak „żałoba po związku” wydaje mi się w przypadku panów trudna do realizacji. Wiem, wiem, że trafiają się panowie wrażliwi, empatyczni, którzy po rozwodzie też muszą się pozbierać i nie w głowie im jakieś hulanki i swawole. Owszem, ale jeśli będą chcieli zagłuszyć ból rozstania, odreagować wchodząc w romanse, to tak naprawdę mniej ryzykują i jestem przekonana, że łatwiej im realizować scenariusz „znajomości bez zobowiązań”. Różnimy się. Kobiety i mężczyźni. Jeśli mężczyzna w fazie odreagowywania twierdzi, że  jego aktualna partnerka (kochanka) ma takie samo podejście to jestem skłonna mu wierzyć, że takie ta partnerka sprawia wrażenie. A jaka jest prawda? Znam kobiety.

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytania, na których odpowiedź wydaje mu się prosta, kiedy decyduje się na nowy związek, kolejny romans, przygodę, chwilę zapomnienia. Problem w tym, że wiele naszych założeń kompletnie rozmija się z tym, co możemy potem poczuć lub nie poczuć. Bo uczuć nie da się kontrolować. I wtedy znów ktoś będzie cierpiał.

No cóż, takie jest życie…

Wysokie obcasy…

Kupiłam wczoraj okulary. Zamówiłam je przed tygodniem, a pojechałam z głosem doradczym w postaci młodszej koleżanki z pracy. Mój ostatni zakup okularowy okazał się kompletnie nietrafiony. Dlatego za celowe, wręcz niezbędne uznałam skorzystanie z rady kogoś, kto sam nosi okulary, i to takie, które mi się podobają. Zresztą optyka też wybrałam idąc za radą owej koleżanki.

Pan optyk zaangażowany i sympatyczny. Wybór oprawek ogromny. Zwracałam uwagę nie tylko na kształt, ale również kolor. I wpadło mi w oko coś, co spełniało w zasadzie wszystkie warunki. I koleżanka, i pan optyk zgodzili się, że okulary są naprawdę fajne i wyglądam w nich korzystnie. Cena może mniej fajna była, ale do przełknięcia. Okazało się, że okulary są markowe, renomowanej firmy. Dla mnie ten fakt w ogóle nie miał znaczenia, po prostu mi się spodobały.

Po wyjściu od optyka poszłyśmy z „młodą” do sklepu z butami, tym razem to ja robiłam za głos doradczy, choć kompletnie się do tej roli, we własnym mniemaniu, nie nadawałam. Bo buty w tym sklepie były nie tylko markowe, ale – w moim odczuciu – dość ekstrawaganckie. (Pierwszy raz widziałam buty, które pachną,zapachowe, taka nieświatowa ze mnie kobieta).

Może znalazłoby się kilka par butów, które mogłabym założyć, ale to były rodzynki. O cenach tych markowych butów nie wspomnę, bo każdy wie, że za markę się płaci.

Zastanawiam się, czy to dlatego, że wychowałam się w czasach, kiedy liczył się sam zakup przyzwoitych butów, fakt, że udało się je zdobyć. Kompletnie nie miało znaczenia kto te buty wyprodukował. Aczkolwiek istniały przecież bazary, na których można było kupić wszystko i tam zapewne miała znaczenia owa marka.

Pytałam młodsze koleżanki, czy markowość danego ciucha, czy buta idzie w parze z jego jakością? Stwierdziły, że w większości tak jest. Jednak marka ma dla nich bardzo duże znaczenie. Stawiają ją często wyżej od innych walorów. Są więc snobkami? No trochę tak – nieśmiało przyznały. Dla mnie marka jest cechą drugorzędną, najpierw coś musi mi się spodobać z innych powodów niż nazwa producenta.

„Młoda” zaczęła przymierzać buty markowe i pytała mnie o radę, a ja bezradnym wzrokiem próbowałam ocenić, przynajmniej kolor. Potem wpadłyśmy do sklepu z ciuchami, też markowymi. Koleżanka kupiła torebkę. Ten zakup poparłam wpełni. I choć sama takiego modelu torebki bym nie nosiła, spodobała mi się bardzo. Był spory wybór jeansów (też markowych, jakieś papa jeans, czy cuś), ceny 500 i więcej. Okazyjnie można było jakieś „podarciuchy” dostać za 300. Trochę mi się w tym sklepie nudziło, więc grzebałam w tych jeansach „nie dla mnie” i nie mogłam się nadziwić, co w nich jest takiego pociągającego oprócz metek. Dla mnie nic, ale rozumiem, że każdy ma inny gust, a oprócz gustów jest jeszcze moda, której sama hołduje w bardzo ograniczonym zakresie.

Nic nie kupiłam w sklepach, do których zaciągnęła mnie koleżanka, ale zdobyłam trochę wiedzy, o tym, co młodzież nosi.

Wiadomo, że 30latka nosi się inaczej niż 50latka, ma inny styl ubierania się. Ja nie przepadam za trampkami, za wytartymi i dziurawymi jeansami, za pogniecionymi materiałami. Nie chcę być modna czy markowa i czuć się z tym sztucznie.

Sposób ubierania się powinien odzwierciedlać naszą osobowość, nasz nastrój, nasze podejście do życia? Chyba tak. Kiedyś przywiązywałam do tej kwestii mniejsze znaczenie, co samą mnie zastanawia i dziwi, że „na starość” mi się odmieniło. Jak byłam młodsza miałam przecież i więcej możliwości „strojenia się”, bo więcej bywałam (imprezowałam) i więcej wypadało. No cóż, nigdy nie jest za późno, aby dokonać zmian na lepsze.

Dziś inaczej patrzę na siebie, inaczej podchodzę do tematu ubierania się. Skąd mi się ta zmiana wzięła? Nie wiem, może to kwestia samoakceptacji, nad którą pracuję ciężko, a może „odzyskana figura” dała mi napęd do większej dbałości o detale ubraniowe. Pamiętam swoje „dyżurne” stroje jeszcze sprzed roku, najczęściej spodnie i luźna marynarka. Pamiętam jak przed wyjściem z domu patrzyłam na swoje odbicie w domowym lustrze z wyrazem niezadowolenia. Tak było najczęściej. Teraz rzadko mi się zdarza, abym po spojrzeniu w lustro nie była zadowolona. Zaczęłam przywiązywać większą wagę (zauważać) do detali, torebki, paski, szale, biżuteria, itp. Zaczęłam doceniać ich ogromną rolę.

Zdarzają mi się rano wątpliwości – czy założyć buty na wyższym obcasie, czy też dość eleganckie, ale na płaskim. Jedne i drugie pasują do całości. Z jednej strony myślę o całym dniu biegania, o planach na popołudnie, o wygodzie, etc. i skłaniam się ku butom na płaskim. Z drugiej strony pytam siebie, kiedy ja będę chodzić w tych super butach na obcasie? po co je kupiłam? aby na nie patrzeć? Nie mam wątpliwości, że na obcasie wyglądam o niebo lepiej i to jest argument nie do odparcia. Kiedyś pewnie wybrałabym wygodę, spokój, teraz wybieram .. wysokie obcasy i już 😉

Szukanie drugiej połówki

Jak to jest z szukaniem drugiej połówki w wieku dojrzałym? Właściwie to w takim wieku większość szuka już tej drugiej albo nawet trzeciej drugiej połówki, bo pierwsza albo odeszła, albo okazała się tą niewłaściwą i to, co miało być „do grobowej deski” zakończyło się w sądzie.

Teorii i metod szukania może być całe mnóstwo, ale i tak podstawowy podział w „nowoczesnym społeczeństwie” sprowadza się do miejsca poznania, czyli albo świat realny albo wirtualny. Bywa że ten drugi traktujemy w sposób równorzędny, czego skutki bywają opłakane. Ale nie o tym dziś chciałam napisać.

Jedna kobieta w pracy, druga w drodze do kościoła, trzecia w autobusie, a czwarta w kolejce do lekarza może spotkać swojego wymarzonego mężczyznę. Inna musi uciekać się do różnych bardziej skomplikowanych metod, choćby założenia profilu na portalu randkowym. To ostatnie stało się synonimem naszych czasów. Bo ludzie są zapracowani i wiecznie zajęci, bo ludzie się alienują, bo to wygoda, bo to sposób na zapełnienie pustki, nudy, samotności, etc. Powodów jest mnóstwo i każdy z nich jest dość przekonywujący. Nie da się ukryć, że takie portale mają w sobie coś z supermarketów i wielu ich użytkowników zachowuje się bardzo podobnie jak w tego typu przybytkach. Dla niektórych, zwłaszcza mężczyzn, obecność na takim portalu gwarantuje dość interesujące życie. Oni dokonują zakupu w tym supermarkecie, dość szybko konsumują zawartość koszyka, a potem znów wybierają się na zakupy. Tak to właśnie przebiega w wielu przypadkach, choć nie twierdzę, że wszyscy tak robią. Role się czasami zmieniają i ten, który do tej pory kupował, zostanie kupiony (upolowany), skonsumowany… To jest taka zabawa, której reguły wszyscy znają, ale niemal wszyscy twierdzą, że „szukają na poważnie” i chyba w to wierzą. Są ludzie od portali randkowych uzależnieni. Bo to lubią? Bo czują ekscytację? Bo kiedyś mieli szczęście poznać kogoś właściwego tą drogą? Gdyby był właściwy to nie musieliby na portal wracać. Przypomina mi to sytuację, kiedy to mój znajomy z dawnych lat, hazardzista twierdził, że dlatego nie może skończyć z graniem w ruletkę, bo kiedyś kasyno dało mu wygrać bajońską sumę. Nie uwierzyłabym, gdybym tego nie widziała. Owszem, raz wygrał równowartość dobrej klasy samochodu. Potem jednak szybko te pieniądze przegrał. I chyba do tej pory próbuje się odegrać, choć już nie ma z czego, bo od tamtego czasu stracił równowartość kilku a może kilkunastu samochodów. Ta mała dygresja pozwala sobie uzmysłowić jak blisko jest od normalnego szukania do szukania nałogowego.

Moja wiedza o funkcjonowania portali randkowych bierze się głównie z faktu, że mam dwie znajome, jedna panienka lat 30 i druga też panienka lat 40+, które w ten sposób szukały i szukają (obie robią to już kilka lat). Ja też miałam w tej dziedzinie epizod, o którym może kiedyś wspomnę.

Jak nasłucham się i naczytam  różnych opowieści na temat znajomości nawiązanych drogą wirtualną na specjalnych, przeznaczonych do tego portalach, to mam coraz większe przekonanie, że może lepiej tam nie wchodzić…. bo, nie daj Boże, już się nie wyjdzie. Jeśli naprawdę chce się kogoś kompatybilnego znaleźć to takie portale albo to umożliwiają szybko i bezboleśnie albo uzależniają i robią wodę z mózgu, o obniżaniu poczucia własnej wartości nie wspomnę. Owszem, znane są przypadki, kiedy ludzie odnajdują się w wirtualu, a potem żyją długo i szczęśliwie. Dotyczy to ludzi zdecydowanych, wiedzących kogo i po co szukają, a przede wszystkich konsekwentnych i gotowych na związek. Te pozytywne przykłady każą większości „szukających na poważnie” wierzyć, że i im się uda. Pomijam kategorię tych, którzy tylko się na takich portalach bawią.

Nie zawsze się udaje. Moim zdaniem obecność na takim portalu to jest przede wszystkim „ciężka praca” i zapewnienie sobie huśtawki emocjonalnej, której zdrowotne skutki nie są zbyt dobre. Do przeżywania czegoś takiego trzeba rzeczywiście mieć zdrowie. Chyba że stosuje się zasadę zero emocji, maksimum myślenia, która wydaje się w tym miejscu najodpowiedniejsza. Takim ludziom pewnie się udaje.

Argumentem przemawiającym za szukaniem partnera na @ pustyni, dość często przywoływanym, jest traktowanie tego jak wykupienie losu na loterii, żeby nikt nam nie mówił, że nie próbujemy. Owszem, coś w tym jest. Skoro w pracy czy w autobusie się nie udaje, to trzeba wykorzystać wszystkie, dostępne możliwości. Ale z drugiej strony to człowieka rozleniwia, bo staje się mniej aktywny, mniej mu się chce bywać, uczestniczyć, starać się w realu. Na portalu zawsze ktoś się pojawi, jak nie ten to tamten, zawsze coś się dzieje. A wysiłek to przecież żaden. Wystarczy kliknąć. Z tym wysiłkiem to nie do końca prawda, tylko z pozoru wygląda to na łatwe. Jeśli komuś naprawdę zależy poświęca i dużo czasu, i dużo energii, emocji, uczuć, a może jeszcze innych rzeczy, aby zbliżyć się do osiągnięcia celu. Bywa, że im mocniej się stara, tym efekty mizerniejsze, co działa zniechęcająco, destrukcyjnie.

Mam na to przykłady. Znajoma funkcjonuje w ten sposób od kilku lat. Robi niewielkie przerwy. Poznała trzech panów, którzy na początku wydawali się tymi właściwymi. Doświadczenie, jakie zdobyła, zapewne jest istotne. Ale czy coś to u niej zmieniło? Ona twierdzi, że przynajmniej coś przeżyła. Owszem. I dobrego, i złego. Ale czy to ją zmieniło? A po co miałoby zmieniać? – można zapytać. Inteligentny człowiek umie wyciągać wnioski, uczy się. Jeśli kilka z kolei związków okazuje się niedocelowymi to nie dowód, że „wszyscy faceci to świnie”, ale sygnał, żeby przyjrzeć się samej sobie. Może popełniam jakiś błąd? Czy jestem naprawdę gotowa na poważny związek? Jakie są moje atuty, a jakie wady? Czy jestem świadoma, odważna, nie mam kompleksów? Kobieta w pierwszej kolejności musi być atrakcyjna dla siebie, musi czuć się dobrze – ze sobą. Musi wyleczyć swoje kompleksy, nabrać odwagi, czasami odkryć tajemnice własnej kobiecości i seksualności, by faceci wodzili za nimi oczami. To ostatnie zdanie napisał mężczyzna (www.blog-mezczyzny.pl). Trudno się nie zgodzić.

Zanim więc postanowimy pobuszować w necie najpierw trzeba jak najlepiej poznać samą siebie, po to jest nam potrzebna samotność. Ważna jest też szczerość wobec siebie, a więc posiadanie świadomości własnych możliwości, zalet i wad, a także akceptacja prawdy, nie zawsze miłej. Jak każdy człowiek nie jesteśmy idealne, mamy braki, nie tylko w wyglądzie zewnętrznym, ale głównie jeśli chodzi o psychikę, siłę, emocje i inteligencję. Źródła porażek w związkach tkwią nie w braku szczerości wobec potencjalnego partnera, ale w braku powiedzenia sobie samej szczerze np. „bywam naiwna”, „wcale nie jestem ładna”, „dużo rzeczy muszę zmienić”, „za szybko się angażuję”, „za wcześnie wskakuję do łóżka”, etc. Trzeba w sobie znaleźć to, co przyciąga cwaniaków i to wyeliminować. Efekty zauważymy, kiedy ludzie będą czuć przed nami respekt. No i jeszcze kwestia stawiania poprzeczki wysoko. Odnoszę wrażenie, że osoby będące stałymi bywalcami portali randkowych tę poprzeczkę obniżają. Wydaje się to naturalne, skoro nie widać efektów i daje o sobie znać zniecierpliwienie. Warto jednak zostać przy tej wysokiej poprzeczce. Wymagać i egzekwować. I nie wybaczać poważnych błędów. To niełatwa postawa. Wiele kobiet łamie zasady dochodząc do wniosku, że w przeciwnym razie będą same do końca życia. Czy warto być takim twardym  i wymagającym? Warto. A z pewnością gdzieś w naszej okolicy (wirtualnej czy realnej) pojawi się ktoś, kto szuka dokładnie Ciebie, takiej, jaką jesteś. Jeśli to będzie TEN, to będzie robił wszystko, na wszystko się zgodzi, abyś była z nim już na zawsze.

Kiedyś czytałam książkę, której tytułu nie pamiętam, ale wryło mi się w pamięć jedno zdanie: Kiedy wewnętrznie pusta ruszasz szukać miłości, możesz znaleźć tylko pustkę…

Osobiście uważam, że sporo jeszcze pracy przede mną. Pracy „nad samą sobą”, abym mogła wziąć się na poważnie za szukanie ewentualnego partnera, czy to w realu czy w wirtualu (o ile nie dojdę do wniosku, że i bez niego mogę się świetnie realizować). Moje spotkanie z Darkiem uzmysłowiło mi tylko jaka słaba jeszcze ze mnie istota. Jedynie w teorii jestem niezła. A może nie tyle o szukanie tu chodzi, ile o gotowość do związku. Kiedy jesteśmy gotowi, nie musimy nawet szukać, kandydat sam się pojawi 😉

Pożegnanie z golonką…

Nigdy nie byłam na diecie, ale też nigdy nie musiałam jakoś drastycznie się odchudzać. Jest faktem, że lubię jeść i do tego lubię (a może lubiłam) potrawy niekoniecznie zdrowe, np. golonkę. Moi znajomi, zwłaszcza koledzy nie mogli uwierzyć, że taka …subtelna kobietka jak ja może lubić golonkę 😉

Wychowałam się w rodzinie, gdzie dominowała klasyczna polska kuchnia, a więc typowy obiad to ziemniaki, kapusta i kotlet schabowy. Rodzice tak jedzą do dziś. A ja postanowiłam swoje nawyki zmienić o 180, a może nawet o 360 stopni i stałam się niemal… weganką (okropne słowo), o czym nie zdecydowały ani względy etyczne, ani religijne, ani jakiekolwiek, oprócz głębokiego przekonania, żeby jeść to, co jest dla mnie najlepsze i w konsekwencji najzdrowsze.

Ale skąd mam wiedzieć, co jest dla mnie najlepsze? No i tu jest problem, bo mnóstwo mamy autorytetów w tej dziedzinie. A ileż różnych diet się namnożyło i ich liczba wciąż rośnie. Najbardziej ostatnio popularna dieta Dukana powoli przechodzi do lamusa, pojawiły się bowiem coraz mocniejsze głosy o jej szkodliwości. Ileż naszych jedzeniowych przyzwyczajeń zostało zmienionych pod wpływem wyników badań naukowców. Kiedyś jedliśmy masło i było zdrowe, potem margaryny, bo naukowcy stwierdzili, że masło niezdrowe, teraz znów wraca do łask masło, bo margaryna okazuje się być niezdrowa. I jak biedny człowiek może się w tym galimatiasie połapać? Niesposób. Dlatego większość przyjmuje zasadę, żeby nie przejmować się opiniami naukowców, dietetyków i jeść to, co się lubi. Ja przyjęłam zasadę, aby polubić to, co jest najbardziej naturalnym pożywieniem dla człowieka, a przestać lubić to, co jest żywnością przetworzoną, a więc niezdrową. Z polubieniem warzyw czy owoców nie mam problemu, bo zawsze lubiłam, gorzej z nielubieniem niektórych rzeczy, które traktowałam przez lata jako przysmak. Na szczęście nie jest tego dużo. Słodycze mogą dla mnie nie istnieć. Mięso też, co wcale nie znaczy, że mam zamiar do końca życia nie zjeść mięsa, co to, to nie! Nie jestem ortodoksyjna. Od czasu do czasu mogę zjeść mięso drobiowe, zwłaszcza indyka, ale to będzie coś wyjątkowego, a nie norma. Bo normą to jest u mnie jedzenie owoców i warzyw, orzechów, kasz, ciemnego pieczywa… Ja mogę zjeść nawet kawałek wieprzowiny od wielkiego dzwonu, i takie wydarzenie miało miejsce wtedy, gdy odwiedził mnie Darek. Jedynie wołowiny bym raczej nie ruszyła. I niech mi pani doktor mówi, że czerwone mięso zawiera żelazo, a to z kolei jest dobre dla moich włosów. Wolę mieć mało włosów niż jeść wołowinę i nic na to nie poradzę 😉

Człowiek powinien jeść to, co lubi.

Tylko warto siebie zapytać, jak to się stało, że coś lubię a czegoś nie znoszę. No tak kubki smakowe o tym decydują. Ale czy na pewno? Jak to jest, że coś przez wiele lat lubianego przestaje nam smakować i rezygnujemy z tego. Ja kiedyś nie znosiłam kapusty kwaszonej. Od pewnego czasu uważam ją za przysmak. Czy moje kubki smakowe się zmieniły? Nie. Więc od czego zależy to, czy coś lubię czy nie lubię. Chyba ode mnie przede wszystkim. Wniosek z tego płynie taki, że można zacząć lubić to, co jest zdrowe, a przestać lubić to, co jest zgubne dla naszego zdrowia. Wszystko zależy od nas samych. Dotychczas byliśmy poddawani praniu mózgów w wykonaniu innych, teraz pranie mózgu można sobie zrobić samemu, skuteczność duża 😉

Jak to się stało, że dziś stałam się prawie weganką (mentalnie na pewno). Spowodował to z pewnością w stopniu decydującym mój „guru” Allen Carr, którego książkę o rzucaniu palenia czytałam dwukrotnie ze skutkiem pozytywnym za drugim razem. Tak się panem Carrem zachwyciłam, że szukałam innych jego książek o nałogach. Nie przypuszczałam, że znajdę coś o jedzeniu, bo przecież jeść trzeba, więc nie działa tu mechanizm uzależnienia. I tu się myliłam. Jedzenie można bowiem traktować tak samo, jak traktuje się inne używki, czyli jako regulatora emocji.

Kiedy odstawiłam fajki, ograniczyłam znacznie alkohol to pozostał mi jedyny regulator emocji – żarcie. No i sobie od czasu do czasu folgowałam. Dziś mam jeszcze inny regulator, jedyny pozytywny, a mianowicie jogę. Biegam na ćwiczenia dwa razy w tygodniu, a czasami myślę, że przydałoby się częściej, bo tak dobrze mi to robi.

Wracając do mojego guru, to facet ma dar przekonywania, nie wiem czy tak w ogóle, czy w stosunku do mnie. Jego książki o rzucaniu palenia zrobiły na świecie furorę, dziś w każdym Empiku można je znaleźć. Jego książki o jedzeniu nie mogłam nigdzie dostać, oprócz neta, gdzie trafiłam jakiś czas temu na wersję w pliku PDF, wydrukowałam sobie na małych kartkach, połączyłam w rozdziały i wożę po kilka rozdziałów w torebce, od czasu do czasu je zmieniając. Z pozoru nic odkrywczego w tej książce nie ma, oprócz tego, że zdrowe odżywianie może być całkiem przyjemne. Książka zadziałała, przynajmniej na mnie. A. Carr do niczego nie zmusza i niczego nie nakazuje, najważniejsza wskazówka jest taka, aby zachować otwarty umysł. I ja tak właśnie zrobiłam. Poza tym myślę, że do zmian trzeba być gotowym, zdeterminowanym. Jeśli ktoś jest szczęśliwy i ze swoją wagą i ze swoimi nałogami to nie ma sensu, aby po książkę sięgał.

Spojrzałam dziś w TV na naszą puszystą Panią Prezydentową i tak sobie myślę, czy naprawdę jest jej dobrze ze swoją tuszą. Może się przyzwyczaiła i pogodziła z faktem, że nie jest w stanie pozbyć się nadmiaru kilogramów, bo zapewne próbowała. Może po prostu źle do problemu podchodziła, o ile to dla niej problem. Wiele osób w moim otoczeniu uważa, że ich nałogi, ich tusza nie stanowi żadnego problemu, po prostu robią to, co lubią, palą, piją,  jedzą. A ja myślę, że sami siebie oszukują po to, aby zachować dobre samopoczucie i dobre mniemanie o sobie. Wiem to świetnie, bo sama to robiłam 😉

Do tematu żarcia będę zapewne wracać na tym blogu. Po to czytam wciąż od nowa niektóre rozdziały książki A.Carra, aby sobie pewne rzeczy utrwalić. Kiedy przeczytam o składzie czekolady, natychmiast tracę nią zainteresowanie. Gorzej jest z lodami, które stanowią, zwłaszcza latem, mój największy grzeszek kulinarny, no ale jakieś grzechy mieć przecież trzeba, bo życie byłoby do bani. 😉