Nie martw się, wszystko będzie dobrze – taki tekst słyszymy często od przyjaciół czy rodziny, kiedy dopadają nas problemy. I sami też pocieszamy w ten sposób innych. Ale czy takie słowa nam pomagają? Czy czujemy się zrozumiani? Kiedy mamy za sobą lub przed sobą ciężkie doświadczenie, z którym trzeba się zmierzyć albo ponieść konsekwencje i nie ma od tego ucieczki, to po prostu trzeba z tym problemem stanąć „twarzą w twarz”. Czy w takiej sytuacji chcemy usłyszeć słowa „będzie dobrze…”? Mam co do tego wątpliwości. Bo nikt nie wie, co się wydarzy, może być dobrze, ale może też być źle, a może po prostu będzie inaczej niż się spodziewamy. A jeśli będzie źle, to co z tego wyniknie? Czy popadniemy w depresję i niemoc, czy podniesiemy ten ciężar, który na nas spadł, a potem diametralnie zmienimy swoje życie? I wyjdzie nam to na dobre.
Najlepszy przykładem traumatycznego doświadczenia, na które mogę się w tym kontekście powołać, jest rozwód. Bez względu na to, jaki jest powód rozstania się dwojga ludzi, jest to zawsze ciężki i stresujący czas. Jeśli przyjmiemy, że małżeństwo było nieudane, że oboje małżonkowie byli nieszczęśliwi w tym związku, to rozwód jawi się jako wyzwolenie. Tylko, że wszystko, co wiąże się z rozwodem jest trudne do przejścia. I sam rozwód jest ciężki. Można też na niego spojrzeć jako na życiową porażkę. Bo przecież nie po to wchodzimy w związek, aby się rozwodzić, zważywszy dodatkowo na naszą katolicką mentalność, gdzie mamy wdrukowaną do głowy przysięgę „i nie opuszczę Cię aż do śmierci….
Kiedy spojrzymy na to przeżycie z perspektywy czasu, który minął (w moim przypadku 25 lat), to jak oceniamy to wydarzenie? Co dla nas z niego wyniknęło? Czy poklepanie po plecach i tekst z ust przyjaciółki „nie martw się, wszystko będzie dobrze” pomógł nam ten okres przetrwać? Często jest tak (jak w moim przypadku), że decyzja o rozwodzie była jedyną słuszną i z perspektywy czasu korzystną. Ale wtedy, kiedy jeszcze się miotałam, nie wiedząc, co robić, a potem, kiedy przechodziłam przez ten czas, kiedy opuściłam wspólne mieszkanie i musiałam zamieszkać w miejscu nowym, wynajętym, bo na nic innego nie było mnie stać, nie było mi wcale wesoło. Niełatwo jest zaczynać od nowa i tego bałam się najbardziej, wiedziałam, że przynajmniej na początku będzie mi bardzo ciężko.
Są ludzie, którzy zawsze patrzą optymistycznie w przyszłość… Sama takich znam i czasami zazdroszczę. Dochodzę do wniosku, że tego nie sposób się nauczyć, że podstawą są geny… Ja optymizmu w genach nie dostałam, ale pracuję ciężko nad tą częścią siebie, niezależną od genów, aby chciała wierzyć, że „szklanka jest do połowy pełna….”, żeby była pozytywnie nastawiona do życia. Ale, po pierwsze to trudne, po drugie, czy to ma sens? Czy takie podejście nie jest swoistą atrapą, ucieczką od tego, co negatywne, ciężkie i nieładne. Można śmiać się, kiedy deszcz leje jak z cebra, a my nie mamy parasolki… fajnie się to ogląda np. w filmie, gorzej, kiedy trzeba dotrzeć do domu w przemoczonym ubraniu i butach, a następnego dnia leczyć przeziębienie. Są takie sytuacje, kiedy cała teoria bierze w łeb, kiedy nic nam nie wychodzi, kiedy gorzej być nie może, kiedy tracimy coś albo kogoś. Jak wtedy zachować pozytywne myślenie i czy to w ogóle jest możliwe? Podobno można to zrobić. Tak przynajmniej twierdzi Magda z selfmastery.pl a ja próbuję jej uwierzyć. Podobno jest możliwe uniezależnienie naszego pozytywnego podejścia do życia od tego, co akurat dzieje się w naszym życiu, czyli dostajemy od losu cios, ale to nie zmienia naszego nastawienia? Trudno w to uwierzyć. Większość ludzi nie ma pojęcia jak to zrobić i żyje na takiej huśtawce – raz w strefie pozytywnego podejścia do życia, bo akurat chwilowo wszystko jest dobrze, raz w strefie rozpaczy, martwienia się, strachu, stresu i cierpienia, bo akurat jest źle.
Pierwszy krok, bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy, to poddanie i akceptacja, co – wbrew pozorom – nie oznacza bierności. Spróbuję to przełożyć na moje rozwodowe doświadczenie. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce, wiedziałam, że jest to decyzja ostateczna i nic jej nie zmieni, pogodziłam się i zaakceptowałam fakt, że trzeba się rozstać. Wcześniej zdarzały mi się próby odejścia, ale nieskuteczne. Wcześniej nie docierało do mnie, że to już koniec, pozostawiałam zawsze jakąś minimalną furtkę na zmianę decyzji. Albo nie chciałam widzieć tego, co wszyscy widzieli. Byłam ślepa.
Drugi krok to… zrozumienie, że nie wszystkie sytuacje, które wydają się nam w danej chwili złe, na podstawie naszych bieżących odczuć, rzeczywiście są złe i nie wszystkie sytuacje, które teraz wydają się dobre, rzeczywiście wyjdą nam na dobre.
Musiałam zacząć od zera, nic nie miałam, i nic ze wspólnego gospodarstwa nie wzięłam, oprócz paru kwiatków doniczkowych i zastawy stołowej, otrzymanej w prezencie ślubnym od mojej rodziny. Moje życie diametralnie się zmieniło, w niektórych kwestiach na lepsze, w innych na gorsze. Skromna pensja pozwalała się utrzymać, ale nie pozwalała na oszczędzanie na własne lokum. Reasumując, wpadłam z jednego dołka w drugi. Ale z tego drugiego dołka, już bez męża, próbowałam mozolnie się wygrzebywać. Sama. Potem pojawił się ktoś ważny, z którym spędziłam kilka spokojnych lat.
Patrząc z perspektywy ćwierćwiecza na tamten trudny czas, z pewnością rozwód to była dobra decyzja, jedyna słuszna. Może nie wszystko później zrobiłam tak, jak trzeba. Ale kto wie, co „trzeba”? Kto dałby mi gwarancję, co by było gdyby… Podejmujemy takie, a nie inne decyzje, i nikt nam nie powie, czy te, których nie podjęliśmy byłyby w efekcie bardziej korzystne. W jakim sensie „korzystne”? Trzeba mieć dystans i wiedzieć, że nie wszystko to, co wydawało nam się kiedyś lepsze, byłoby takie później, a to co gorsze, nie zmieniłoby się na lepsze. Nikt tego nie wie. Trzeba o tym pamiętać, że wielkie porażki mogą się zmienić w wielkie sukcesy. Ale może też być odwrotnie. I w zasadzie nie wiadomo, które doświadczenia są złe a które dobre? Dlatego trzeba być otwartym na wszystkie możliwe opcje i możliwości, nie oceniać, będzie co ma być.
Kiedy kilka lat po rozwodzie poznałam tego DRUGIEGO, byłam już z PIERWSZEGO wyleczona, a przynajmniej tak mi się wydawało. On też był po rozwodzie i też poraniony, i chyba do końca nie wyleczony. Kiedy spojrzę na te lata naszego spotykania się, bez zobowiązań, to myślę, że mogło być inaczej, a przynajmniej inaczej mogło to się skończyć, ale oboje byliśmy pełni obaw i żadne nie chciało wziąć odpowiedzialności za projekt pt. „razem”. Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, ale z dzisiejszej perspektywy patrząc, myślę, że moglibyśmy zawalczyć o poważny związek, może nawet do tzw. końca. Ale to jest dzisiejsza perspektywa, która nie wie, co by było gdyby… wtedy rozstanie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, choć bolało. Jego zapewne bardziej niż mnie.
Wracając do teorii… Mamy dwa kroki – akceptację i poddanie w połączeniu ze świadomością, że w sumie nie wiemy czy to, co dzieje się w naszym życiu jest dobre czy złe. I to prowadzi nas do trzeciego kroku, którym jest… postawa ucznia i zaufanie. Ze wszystkich doświadczeń możemy czerpać wiedzę, i patrzeć na nie jak na szansę do nauki. Żeby to zrobić, kluczem jest zaufanie do życia, zaufanie do tego, że cokolwiek się dzieje, nie ma tam niczego, czego nie powinniśmy doświadczyć.
Problem w tym, że wiedza płynąca z doświadczeń, nie zawsze przekłada się na nasze postępowanie. Bywa, że wciąż powtarzamy te same błędy, dokonując złych wyborów, jakbyśmy grali w filmie „Dzień świstaka”. Kiedy spojrzę z perspektywy czasu na swoje relacje damsko-męskie po rozwodzie, wydaje mi się, że robiłam wszystko, aby nic z nich finalnie nie wyszło. A jeśli już coś wychodziło, to przyjaźń. Gdybym naprawdę chciała (angażowała się) mogłabym … ale nie chciałam, nie zależało mi na tym. Dlaczego? To już zupełnie inny temat. 😉
* * *
Zainteresowanych tematem pozytywnego myślenia, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.