Archiwa tagu: optymizm

Przesilenie wiosenne

Nie mogę się już prawdziwej wiosny doczekać, a wraz z nią zrzucenia z siebie ciepłych kurtek i płaszczy, czapek i kapturów, rękawiczek, szalików i kozaków. O zrzuceniu kilku zbędnych kilogramów nie wspomnę, bo to się samo przez się rozumie. Przez tę całą pandemię, pracę zdalną, stres, problemy ze snem, większość z nas ma obniżony nastrój, brakuje energii i entuzjazmu. Jesteśmy tylko ludźmi. A kiedy dodamy jeszcze sytuację geopolityczną związaną z wojną na Ukrainie, to trudno się dziwić, że optymizmu w nas jak na lekarstwo.

Przełom zimy i wiosny to czas przesilenia. Sama odczuwam go jako stan zawieszenia. Kręcę się w kółko bez celu. Niby więcej słońca, lepszy sen, ale jakaś taka ociężałość fizyczna i umysłowa człowieka ogarnia. Wszystko, co wymaga zaangażowania i wysiłku przychodzi z wielkim trudem. Każda forma aktywności jest wymuszona. Można zrzucać winę na wiek, na niedoczynność tarczycy i sporo w tym racji będzie, ale nie można pomijać wiosennego przesilenia.

Ciągle sobie powtarzam „od jutra” zrobię to, czy tamto, a może jeszcze coś innego. Mam naprawdę świetne pomysły. Problem w tym, że kiedy „jutro” nadchodzi z pomysłów niewiele zostaje, bo szara codzienność skutecznie je z mojej głowy ruguje. Ale wieczorem znów mam pomysły „na jutro” i tak w kółko. A jeśli kiedyś jakiegoś „jutra’ już nie będzie? Przecież nie raz, również na tym blogu, pisałam, że liczy się tu i teraz, planowanie, odkładanie na potem nie ma sensu. No cóż, w teoretyzowaniu jestem naprawdę świetna.

Pozostaje mi czekać na prawdziwą wiosnę, nie tylko tę kalendarzową, a więc zapewne do maja 😉

Samospełniające się przepowiednie…

Nie wierzę w noworoczne postanowienia, ale wierzę w samospełniające się przepowiednie. Wierzę, że nasze głębokie przekonania potrafią się ziścić. Oczywiście działa to w różne strony, nie tylko w te gorsze. I na szczęście. Bo można sobie napisać piękny scenariusz stosując tzw. afirmacje albo zwyczajnie wypracowując w sobie (o ile nie miało się w genach) pozytywnego myślenia, optymizmu.
Kiedy ktoś jest głęboko przekonany, że zasługuje na szczęście, że wszystko, co go spotyka jest po to, aby takie szczęście osiągnął, wówczas los się jakby nagina do takich oczekiwań. A nawet jeśli jakaś kłoda pod nogi nam padnie, uznajemy to jako przeszkodę do pokonania, a nie jako kolejny dowód naszego życiowego pecha. Czasami coś niedobrego może się zdarzyć, aby mogło zdarzyć się coś wspaniałego. Czy docenialibyśmy szczęście, gdyby nigdy nie dotknęło nas nieszczęście? Niby truizmy, ale pomagają człowiekowi jakoś przez trudniejsze momenty w życiu przejść. Trzeba cieszyć się tym, co mamy dziś, doceniać te z pozoru normalne rzeczy, których wartość dostrzegamy dopiero w chwili zagrożenia, w obliczu ich straty.
Fatalizm i pesymizm to cechy najgorsze z możliwych. Nie tylko nie da się normalnie żyć i cieszyć chwilą, każdy dzień jest zatruty myślami o tym, co może złego nas spotkać: choroby, kataklizmy, spadające samoloty, uderzenia piorunem, a na końcu oczywiście śmierć, najpewniejsza z rzeczy pewnych, obok podatków. W moim bliższym i dalszym otoczeniu jest kilka osób, które nie potrafią się niczym cieszyć, gdyż wciąż czują za plecami ten oddech fatum, złego losu, który próbuje ich dopaść. Są to najczęściej osoby starszej daty, którym już bliżej niż dalej. Ale to chyba nie można jedynie na karb wieku złożyć, to jednak życiowa postawa, bardzo uciążliwa dla otoczenia. Kiedy takie osoby rozpamiętują sobie różne czarne scenariusze to efekt jest taki, że najlepiej byłoby z domu nie wychodzić, a i najbliższych przed wychodzeniem przestrzec (paradoksalnie najwięcej wypadków śmiertelnych zdarza się w czterech ścianach).
Pewna znajoma przed każdym wyjazdem roztacza katastroficzne wizje. Jeśli podróż samochodem, to musi sobie przypomnieć wszystkie najtragiczniejsze wypadki opisywane szczegółowo w tabloidach. Jak lot samolotem, to oczywiście obrazy z katastrof przed oczyma stają. Ciężko jest bronić się przed tego typu „strachami”, takie wizje mogą zatruć radość życia, nie tylko osobie dotkniętej fatalizmem, ale i jej najbliższym.
Sama bronię się przed zarazą fatalizmu, jak mogę. Doszło do tego, że unikam kontaktu z osobami w moim przekonaniu „niepozytywnymi”, bo każdy taki kontakt kosztuje mnie dużo dobrej energii.
Ludzie narzekają na samotność, izolację, brak empatii, zapominając, że być może sami się do tego przyczyniają. Jeśli ktoś ma naturę narzekającą, krytykującą, to trudno się dziwić, że nikt nie chce z nimi obcować (chyba że musi, np. rodzina). Czy taka osoba może się zmienić? Zapewne, ale to wymaga pracy, zrozumienia, zaangażowania. Lepiej sobie ponarzekać na innych, którzy nie doceniają, nie odzywają się, nie są wystarczająco aktywni, zamiast zwrócić się ku sobie i dostrzec belkę we własnym oku.
A co do samospełniających się przepowiedni, to myślę, że zwłaszcza na progu Nowego Roku warto docenić SIŁĘ AUTOSUGESTII, bo dzięki niej jesteśmy w stanie osiągnąć swoje cele, a nawet spełnić najskrytsze marzenia 😉

Precz z czarnowidztwem, czyli jak przestać się martwić?

Dzisiaj temat na czasie, no bo jak w dobie pandemii nie martwić się o przyszłość? W zasadzie każdy się martwi, jedni mniej, drudzy więcej. Są i tacy, którzy martwią się niemal o wszystko i prawie non stop. I z takim zamartwianiem się warto walczyć, bo nie jest to nic dobrego. Ale jak z tym walczyć? Jak sobie radzić z lękiem o zdrowie swoje i bliskich? Jak wyrzucić z głowy „czarne scenariusze”, które nas nawiedzają? Dla mnie samej to temat wyjątkowo trudny, bo martwienie się mam w genach, które w parze z czarnowidztwem jest domeną kobiet w mojej rodzinie, więc ja też od nich nie odbiegam.

Oczywiście pracuję nad sobą usilnie, czego przykładem są treści zamieszczane, zwłaszcza ostatnio, na tym blogu. Bo nie ma co ukrywać, że wraz z wiekiem, moje czarnowidztwo rośnie. Martwię się o przyszłość, pracę, starość, rodzinę, mieszkanie, pieniądze, zdrowie, politykę ….

Martwienie się i czarnowidztwo nie tylko niszczy życie osób dotkniętych tymi cechami, ale ma też ogromny wpływ na otocznie. Mam w rodzinie osobę chorą na epilepsje lekooporną. Wiem, że większość takich ludzi żyje w miarę normalnie, pracuje, zakłada rodziny … U nas podejście do tej choroby nie było… zdrowe i sama też takim podejściem przesiąknęłam. Wiadomym jest, że jeśli epileptyk dostanie silnego ataku i ten atak nie zostanie przerwany, to grozi mu … śmierć. Ale takich przypadków jest naprawdę niewiele Ponieważ taka groźba jednak istnieje osoba chora została przez moją rodzinę … odizolowana, a każdy atak, nawet niewielki był traktowany jako niebezpieczny dla życia. Takie podejście źle wpłynęło na całą rodzinę, o samym chorym nie wspomnę. To jest właśnie przykład takiego czarnowidztwa, jakie otrzymałam w genach, więc naprawdę jest z czym walczyć. W tym przypadku problem nie sprowadzał się tylko do nieadekwatnych do zagrożenia reakcji, ale też stworzenia wokół atmosfery życia z bombą zegarową, której wybuchu nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Coś takiego potrafi skutecznie zniszczyć radość życia i jakiekolwiek jego przejawy…

Niektórzy w obliczu problemów przyjmują pozytywne scenariusze, a inni mają tendencje do negatywnych wizji. A przecież mówi się, że wizualizacje mają dużą szansę, aby się ziścić. I to my nadajemy im siłę (energię), aby sytuacja rzeczywista była odwzorowaniem naszych koszmarów. Z drugiej strony myślę, że przyjęcie najgorszego scenariusza ma tę zaletę, że nie jesteśmy zaskoczeni, kiedy coś złego się zdarzy, że potrafimy się z takim negatywnym zdarzeniem skonfrontować. Są ludzie „bujający w obłokach”, wiecznie uśmiechnięci i pozytywni, którym w chwilach trudnych zapada się ziemia pod nogami i często nie potrafią się z takiego dołka wygrzebać. Znam przypadki kobiet, pozytywnie nastawionych i pewnych siebie, które pogrążyły się w depresji. I choć wiem, że to choroba, na którą wpływu dużego nie mamy, a jednak podejrzewam, że to „pozytywne nastawienie” też może się wyczerpać i wtedy….dramat. Natomiast osoby… wiecznie zamartwiającej się, niewiele rzeczy może pogrążyć, bo ona już to wszystko w snach i myślach widziała 😊

Nie wiem, jak jest naprawdę. To takie trochę akademickie rozważania. Każdy jest inny i każdy inaczej pewne kwestie przeżywa. Nie można wszystkich przyłożyć do jednego szablonu, więc i martwienie się ma zapewne swoje plusy i minusy, o czym poczytałam sobie na stronie selfmastery.pl.

I czegóż ja się tam dowiedziałam? Przede wszystkim poznałam definicję martwienia się jako proces powtarzalnego produkowania, bezproduktywnych łańcuchów myśli, które przechodzą jeden w drugi i mają jedną wspólną cechę – treść tych myśli jest negatywna. Martwienie się w swojej istocie jest kreatywną wizualizacją tego, czego się boimy i czego nie chcemy, ta wizualizacja powstaje z inspiracji, jaką jest strach, ale to działa w dwie strony. To jest samonapędzający się mechanizm – ze strachu powstaje zmartwienie, które potęguje strach a strach wywołuje silne napięcie, które odbija się na rezultatach i nie zatrzymuje się na poziomie mentalnym, ale też przenosi się na nasze ciało i może powodować z czasem kłopoty ze zdrowiem.

Martwienie się jest bezużyteczne. W naturze takiego martwienia się jest bezproduktywność, zero orientacji na rozwiązanie, chodzi o sam dramat i nic więcej. Takie martwienie się nie jest nawet skupione na rzeczywistych problemach, bo w większości chodzi o potencjalne problemy, wymyślone problemy.

Zaskakującym powodem tego, że jesteśmy w stanie tak dużo i różnorodnie się martwić jest to, że jesteśmy kreatywnymi ludźmi. Nie bylibyśmy w stanie mieć tylu zmartwień gdybyśmy nie wymyślali tylu możliwych czarnych, ale jednak kreatywnych,  scenariuszy. To też oznacza, że jesteśmy inteligentnymi ludźmi z wyobraźnią. Gdybyśmy włożyli taką samą kreatywną energię w wymyślanie rozwiązań związanych z tym, o co się martwimy, nie musielibyśmy się martwić..

Dlaczego w takim razie ciągle się martwimy? Dlaczego nie przestaniemy raz na zawsze? Z prostego powodu – martwienie się nosi fałszywą maskę użyteczności. Podsycamy zamartwianie się 4 rzeczami, ze względu na które uważamy martwienie się za istotne.

Pierwsza rzecz to przekonanie, że martwienie się jest motywujące i pozwoli uniknąć nieszczęścia. W rzeczywistości to jest motywacja negatywna, która nie jest tak konstruktywna jak motywacja pozytywna. Podsycamy też martwienie się przez błędną ocenę ważności rzeczy, o które się martwimy w relacji do tego, co jest naprawdę ważne w naszym życiu. Z reguły wydaje nam się że rzeczy o które się martwimy są bardzo ważne, ale większość z nich wrzucona w kontekst sytuacji życia i śmierci nie ma żadnego znaczenia. Podsycamy też nasze martwienie się, bo myślimy, że nie martwienie się oznaczałoby, że nam nie zależy. A przecież chcemy być osobą, której zależy, która jest odpowiedzialna, jest dobrym człowiekiem i dlatego ciągle chodzi czymś zaniepokojona. Bez martwienia się moglibyśmy się poczuć jak ktoś kto ma wszystko gdzieś, nie zależy mu. Ale w rzeczywistości tylko przez wyjście z trybu martwienia się czyli de facto strachu można rzeczywiście zrobić coś z rzeczami, które nas niepokoją. Martwimy się też, bo myślimy, że martwienie się oznacza realistyczne spojrzenie na sytuację. Ale martwienie się nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, gdyż dotyczy przeszłości albo przyszłości, których teraz nie ma więc skąd pomysł, że martwienie się ma coś wspólnego z realistycznym spojrzeniem na to, co jest tu i teraz? W rzeczywistości nie mamy pojęcia co zdarzy się jutro, pojutrze. Co prawda wiemy, co już się zdarzyło, ale to są rzeczy, których nie da się już cofnąć. Jedyne, co można z nimi zrobić to radzić sobie z ich skutkami.

Jak przestać się martwić? Człowiek nie jest w stanie jednocześnie tworzyć swojego życia i ciągle w tym samym czasie się martwić o to, jak to będzie. Trzeba wybrać albo jedno albo drugie. Kluczem do pokonania martwienia się jest uznanie martwienia się za bezużyteczne, logika, relaks i działanie. Struktura martwienia się załamie się pod naporem wiedzy, a przez to problem przestanie być nierozwiązywalny, stanie się możliwe zrobienie czegoś z nim, boimy się tego czego nie znamy. Teraz czas na rozwiązania. Jakie mamy opcje? Jakie rozwiązania widzimy i jakie są konsekwencje każdego z tych rozwiązań? Nie jesteśmy w stanie robić kilku rzeczy na raz – martwić się, analizować i podejmować działania. Kiedy myślimy o rozwiązaniach wreszcie używamy swojej kreatywności i mądrości we właściwy sposób. To zaabsorbuje nas i pozwoli zobaczyć sytuację z innej perspektywy. Zatrzyma bezproduktywne kręcenie się w kółko, zastąpi je kreatywnym szukaniem rozwiązań i działaniem.

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selmastery.pl.

Pozytywne myślenie – czy można zachować optymizm bez względu na okoliczności?

Nie martw się, wszystko będzie dobrze – taki tekst słyszymy często od przyjaciół czy rodziny, kiedy dopadają nas problemy. I sami też pocieszamy w ten sposób innych. Ale czy takie słowa nam pomagają? Czy czujemy się zrozumiani? Kiedy mamy za sobą lub przed sobą ciężkie doświadczenie, z którym trzeba się zmierzyć albo ponieść konsekwencje i nie ma od tego ucieczki, to po prostu trzeba z tym problemem stanąć „twarzą w twarz”. Czy w takiej sytuacji chcemy usłyszeć słowa „będzie dobrze…”? Mam co do tego wątpliwości. Bo nikt nie wie, co się wydarzy, może być dobrze, ale może też być źle,  a może po prostu będzie inaczej niż się spodziewamy. A jeśli będzie źle, to co z tego wyniknie? Czy popadniemy w depresję i niemoc, czy podniesiemy ten ciężar, który na nas spadł, a potem diametralnie zmienimy swoje życie? I wyjdzie nam to na dobre.

Najlepszy przykładem traumatycznego doświadczenia, na które mogę się w tym kontekście powołać, jest rozwód. Bez względu na to, jaki jest powód rozstania się dwojga ludzi, jest to zawsze ciężki i stresujący czas. Jeśli przyjmiemy, że małżeństwo było nieudane, że oboje małżonkowie byli nieszczęśliwi w tym związku, to rozwód jawi się jako wyzwolenie. Tylko, że wszystko, co wiąże się z rozwodem jest trudne do przejścia. I sam rozwód jest ciężki. Można też na niego spojrzeć jako na życiową porażkę. Bo przecież nie po to wchodzimy w związek, aby się rozwodzić, zważywszy dodatkowo na naszą katolicką mentalność, gdzie mamy wdrukowaną do głowy przysięgę „i nie opuszczę Cię aż do śmierci….

Kiedy spojrzymy na to przeżycie z perspektywy czasu, który minął (w moim przypadku 25 lat), to jak oceniamy to wydarzenie? Co dla nas z niego wyniknęło? Czy poklepanie po plecach i tekst z ust przyjaciółki „nie martw się, wszystko będzie dobrze” pomógł nam ten okres przetrwać? Często jest tak (jak w moim przypadku), że decyzja o rozwodzie była jedyną słuszną i z perspektywy czasu korzystną. Ale wtedy, kiedy jeszcze się miotałam, nie wiedząc, co robić, a potem, kiedy przechodziłam przez ten czas, kiedy opuściłam wspólne mieszkanie i musiałam zamieszkać w miejscu nowym, wynajętym, bo na nic innego nie było mnie stać, nie było mi wcale wesoło. Niełatwo jest zaczynać od nowa i tego bałam się najbardziej, wiedziałam, że przynajmniej na początku będzie mi bardzo ciężko.

Są ludzie, którzy zawsze patrzą optymistycznie w przyszłość… Sama takich znam i czasami zazdroszczę. Dochodzę do wniosku, że tego nie sposób się nauczyć, że podstawą są geny… Ja optymizmu w genach nie dostałam, ale pracuję ciężko nad tą częścią siebie, niezależną od genów, aby chciała wierzyć, że „szklanka jest do połowy pełna….”, żeby była pozytywnie nastawiona do życia. Ale, po pierwsze to trudne, po drugie, czy to ma sens? Czy takie podejście nie jest swoistą atrapą, ucieczką od tego, co negatywne, ciężkie i nieładne. Można śmiać się, kiedy deszcz leje jak z cebra, a my nie mamy parasolki… fajnie się to ogląda np. w filmie, gorzej, kiedy trzeba dotrzeć do domu w przemoczonym ubraniu i butach, a następnego dnia leczyć przeziębienie. Są takie sytuacje, kiedy cała teoria bierze w łeb, kiedy nic nam nie wychodzi, kiedy gorzej być nie może, kiedy tracimy coś albo kogoś. Jak wtedy zachować pozytywne myślenie i czy to w ogóle jest możliwe? Podobno można to zrobić. Tak przynajmniej twierdzi Magda z selfmastery.pl a ja próbuję jej uwierzyć. Podobno jest możliwe uniezależnienie naszego pozytywnego podejścia do życia od tego, co akurat dzieje się w naszym życiu, czyli dostajemy od losu cios, ale to nie zmienia naszego nastawienia? Trudno w to uwierzyć. Większość ludzi nie ma pojęcia jak to zrobić i żyje na takiej huśtawce – raz w strefie pozytywnego podejścia do życia, bo akurat chwilowo wszystko jest dobrze, raz w strefie rozpaczy, martwienia się, strachu, stresu i cierpienia, bo akurat jest źle.

Pierwszy krok, bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy, to poddanie i akceptacja, co – wbrew pozorom – nie oznacza bierności. Spróbuję to przełożyć na moje rozwodowe doświadczenie. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce, wiedziałam, że jest to decyzja ostateczna i nic jej nie zmieni, pogodziłam się i zaakceptowałam fakt, że trzeba się rozstać. Wcześniej zdarzały mi się próby odejścia, ale nieskuteczne. Wcześniej nie docierało do mnie, że to już koniec, pozostawiałam zawsze jakąś minimalną furtkę na zmianę decyzji. Albo nie chciałam widzieć tego, co wszyscy widzieli. Byłam ślepa.

Drugi krok to… zrozumienie, że nie wszystkie sytuacje, które wydają się nam w danej chwili złe, na podstawie naszych bieżących odczuć, rzeczywiście są złe i nie wszystkie sytuacje, które teraz wydają się dobre, rzeczywiście wyjdą nam na dobre.

Musiałam zacząć od zera, nic nie miałam, i nic ze wspólnego gospodarstwa nie wzięłam, oprócz paru kwiatków doniczkowych i zastawy stołowej, otrzymanej w prezencie ślubnym od mojej rodziny. Moje życie diametralnie się zmieniło, w niektórych kwestiach na lepsze, w innych na gorsze. Skromna pensja pozwalała się utrzymać, ale nie pozwalała na oszczędzanie na własne lokum. Reasumując, wpadłam z jednego dołka w drugi. Ale z tego drugiego dołka, już bez męża, próbowałam mozolnie się wygrzebywać. Sama. Potem pojawił się ktoś ważny, z którym spędziłam kilka spokojnych lat.

Patrząc z perspektywy ćwierćwiecza na tamten trudny czas, z pewnością rozwód to była dobra decyzja, jedyna słuszna. Może nie wszystko później zrobiłam tak, jak trzeba. Ale kto wie, co „trzeba”? Kto dałby mi gwarancję, co by było gdyby… Podejmujemy takie, a nie inne decyzje, i nikt nam nie powie, czy te, których nie podjęliśmy byłyby w efekcie bardziej korzystne. W jakim sensie „korzystne”? Trzeba mieć dystans i wiedzieć, że nie wszystko to, co wydawało nam się kiedyś lepsze, byłoby takie później, a to co gorsze, nie zmieniłoby się na lepsze. Nikt tego nie wie. Trzeba o tym pamiętać, że wielkie porażki mogą się zmienić  w wielkie sukcesy. Ale może też być odwrotnie. I w zasadzie nie wiadomo, które doświadczenia są złe a które dobre? Dlatego trzeba być otwartym na wszystkie możliwe opcje i możliwości, nie oceniać, będzie co ma być.

Kiedy kilka lat po rozwodzie poznałam tego DRUGIEGO, byłam już z PIERWSZEGO wyleczona, a przynajmniej tak mi się wydawało. On też był po rozwodzie i też poraniony, i chyba do końca nie wyleczony. Kiedy spojrzę na te lata naszego spotykania się, bez zobowiązań, to myślę, że mogło być inaczej, a przynajmniej inaczej mogło to się skończyć, ale oboje byliśmy pełni obaw i żadne nie chciało wziąć odpowiedzialności za projekt pt. „razem”. Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, ale z dzisiejszej perspektywy patrząc, myślę, że moglibyśmy zawalczyć o poważny związek, może nawet do tzw. końca. Ale to jest dzisiejsza perspektywa, która nie wie, co by było gdyby… wtedy rozstanie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, choć bolało. Jego zapewne bardziej niż mnie.

Wracając do teorii… Mamy dwa kroki – akceptację i poddanie w połączeniu ze świadomością, że w sumie nie wiemy czy to, co dzieje się w naszym życiu jest dobre czy złe. I to prowadzi nas do trzeciego kroku, którym jest… postawa ucznia i zaufanie. Ze wszystkich doświadczeń możemy czerpać wiedzę, i patrzeć na nie jak na szansę do nauki. Żeby to zrobić, kluczem jest zaufanie do życia, zaufanie do tego, że cokolwiek się dzieje, nie ma tam niczego, czego nie powinniśmy doświadczyć.

Problem w tym, że wiedza płynąca z doświadczeń, nie zawsze przekłada się na nasze postępowanie.  Bywa, że wciąż powtarzamy te same błędy, dokonując złych wyborów, jakbyśmy grali w filmie „Dzień świstaka”. Kiedy spojrzę z perspektywy czasu na swoje relacje damsko-męskie po rozwodzie, wydaje mi się, że robiłam wszystko, aby nic z nich finalnie nie wyszło.  A jeśli już coś wychodziło, to przyjaźń. Gdybym naprawdę chciała (angażowała się) mogłabym … ale nie chciałam, nie zależało mi na tym. Dlaczego? To już zupełnie inny temat. 😉

*  * *

Zainteresowanych tematem pozytywnego myślenia, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.