Ten wierszyk słyszałam już w dzieciństwie i zawsze starałam się zwyczaju niepożyczania trzymać, aczkolwiek są w życiu sytuacje wyjątkowe i mnie też jedna taka się zdarzyła. Było to wtedy, gdy kupowałam mieszkanie i zabrakło mi ok. 20% jego ceny. O pożyczkę zwróciłam się do wujka, bo wiedziałam, że pieniądze ma i trzyma je w banku „na procent”. Zaproponowałam, że otrzyma ode mnie po roku pożyczoną kwotę wraz z odsetkami. Zgodził się, bo chciał mi pomóc, ale też nie chciał stracić. Pożyczkę wraz z odsetkami spłaciłam i jestem wujkowi za jego gest dozgonnie wdzięczna. Zapewne kredyt zaciągnięty na ten cel spłacałabym do dziś, ale o tym kilka zdań niżej…
Mój przykład jest chyba wyjątkiem potwierdzającym regułę, aby pożyczek unikać. Dramatycznych historii, nie tylko rodzinnych, z pożyczką w tle jest całe mnóstwo, sama mogłabym przytoczyć kilka. Nie do rzadkości należą sytuacje, że pożyczka kończy znajomość, przyjaźń, miłość, etc. Znajoma osoba, która potrafiła intensywnie zabiegać o pożyczkę, raptem przestaje odbierać telefony.
Moja koleżanka popełniła błąd zgadzając się udzielić pożyczki swojemu bliskiemu znajomemu i teraz ma kobieta problem. Minęły już wielokrotnie przekładane terminy, które miały być tymi ostatecznymi, a pieniądze nadal do niej nie wróciły i małe jest prawdopodobieństwo, aby kiedykolwiek wróciły. Kiedy ją pytam, co zamierza z tym fantem zrobić, rozkłada bezradnie ręce. Będzie musiała się ze stratą pogodzić. Twierdzi, że pożyczyła tylko tyle, ile jest w stanie ….stracić (pożyczkobiorca chciał znacznie więcej). Od razu uwzględniła ryzyko, gdyż zdawała sobie sprawę, że bliski znajomy jest w dołku finansowym, a szansy na wyjście z tego dołka są niemal zerowe. Analizując jej sytuację doszłyśmy do wniosku, że może same pieniądze nie są tu największym problemem, ale zmiana relacji, jaka nastąpiła pod wpływem owej pożyczki. Dotychczas kontakty były serdeczne, bliskie i dość częste. Od czasu pożyczki zostały one ograniczone i to koleżanka jest teraz stroną inicjującą rozmowy i spotkania ze znajomym. Niełatwo się domyślić, że temat pożyczki wraca jak bumerang i zatruwa tę relację skutecznie.
Inną kategorią są pożyczki udzielane przez bank, czyli kredyty. Tutaj mamy z jednej strony człowieka z krwi i kości, a z drugiej bezwzględną instytucję nastawioną na zysk. Tutaj nie ma litości. Dzisiejszy świat na kredycie stoi, a większość moich młodszych znajomych z pracy mieszka w lokalach, które będą spłacać przez co najmniej 30 lat. Ja też mogłam zaciągnąć kredyt wtedy, kiedy kupowałam mieszkanie. Byłoby mnie stać i na większy metraż, i na lepszą lokalizację, choć akurat moja lokalizacja zła nie jest 😉 Jednak nie chciałam brać kredytu, po prostu nie chciałam mieć świadomości, że nadal nie mieszkam u siebie, że wciąż muszę spłacać dług. Może takie podejście wydawać się dziwne, bo dzisiaj ludzie nie przywiązują wagi do takich niuansów. Własność jest sprawą drugorzędną, można wynajmować i czuć się jak u siebie w domu. Nic nie mam przeciwko takiemu podejściu, ale sama chciałam czuć się właścicielką i już. Poza tym sporo własnych środków już miałam, a młodzi ludzie na dorobku wkładu własnego mają dziś niewiele.
Pamiętam, kiedy już byłam „na swoim”, koleżanka poprosiła mnie o podżyrowanie kredytu. Choć miałam do niej zaufanie, to odmówiłam, choć źle się z tym potem czułam. Ona zresztą też odebrała to jako przejaw braku zaufania. Notabene kupowała komfortowe mieszkanie, dwa razy większe od dotychczasowego, co można byłoby uznać za fanaberię. Zresztą wolałabym pożyczyć jej jakąś kwotę, o ile bym ją miała (wtedy było z tym u mnie ciężko) niż dawać poręczenie kredytu. Kiedy pożyczamy, wiemy ile maksymalnie możemy stracić. W przypadku żyrowania odpowiadamy solidarnie z kredytobiorcą i w sytuacji, kiedy on nie może kredytu spłacać, wtedy musimy zrobić to za niego. Dzisiaj wszystko może wydawać się oczywiste, a perspektywa spłaty kredytu zapewniona, ale kto jest w stanie przewidzieć, co stanie się jutro. Ludzie tracą pracę, zdrowie, a nawet życie, a kredyty zostają. Banku nie interesuje, kto będzie spłacał, kiedy kredytobiorca nie może, biorą się za żyranta.
Obejrzałam niedawno historię spłaty kredytu pokazaną mi przez kolegę z pracy. 10 lat temu wzięli z żoną 100 tys. zł na 30 lat. Dziś dług wynosi 80 tys. 10 lat spłacali głównie odsetki. Straszne. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo na kredytach kompletnie się nie znam. Jakie to szczęście, że nie musiałam z nich korzystać i oby tak zostało. Kolega nie sprawia wrażenia przejętego swoim zadłużeniem, a żeby było jeszcze weselej, zamierza wziąć kolejny kredyt, również na 30 lat. Byłam świadkiem jego rozmowy z konsultantem, z której wynikało, że drugi, jeszcze większy kwotowo kredyt, to żaden problem. A jeśli tak, to czemu chętni nie mieliby z takich możliwości korzystać?
Żyje się tu i teraz – według tej zasady, po co martwić się tym, co będzie za lat 30, skoro nie wiadomo nawet, co będzie jutro. Ludzie tak myślą i tak żyją. Czy to źle czy dobrze? Zależy. Trudno się dziwić, że młody człowiek, zwłaszcza ten zakładający rodzinę, chce żyć na przyzwoitym poziomie, posiadać własne lokum, a nie mieszkać kątem u rodziców, czy wynajmować kawalerkę. W moim mieście wciąż powstają nowe osiedla, każdy metr ziemi jest wykorzystany, boom mieszkaniowy trwa. Banki zacierają ręce, bo wniosków kredytowych wciąż spływa dużo. Zyski rosną, ludzie są szczęśliwi.
Takie mamy czasy. Z moim podejściem do pożyczania byłoby tak, że przez 20-30 lat odkładałabym pieniądze żyjąc skromnie, aby potem rozkoszować się świadomością własności „czterech ścian”. A młodzi ludzie dzisiaj nie chcą czekać, nie chcą żyć skromnie, chcą korzystać z możliwości, jakie daje im świat, chcą cieszyć się życiem. Czy można im się dziwić?