Archiwa tagu: rozwód

Ktoś z przeszłości…

Miałam sen. Byłam w jakimś pomieszczeniu, w którym przebywało wraz ze mną dwóch panów z mojej przeszłości. Bardzo zależało mi, aby porozmawiać z jednym z nich, a drugiego próbowałam uniknąć. Chciałam poprosić Andrzeja o numer telefonu, bo go zgubiłam. Podeszłam do niego, wyraziłam swoją prośbę, podnoszę wzrok, a to wcale nie jest on, tylko ten drugi. Szok. I w tym momencie zadzwonił budzik…. Niestety.

Jak ten sen zinterpretować? Faktem jest, że nie mam do Andrzeja numeru telefonu. Po prostu kontakt się urwał. Dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio przejeżdżałam obok jego bloku, po raz pierwszy od wielu lat i jakaś nostalgia mnie dopadła. Bo wspomnienia mam tylko dobre. A rozstaliśmy się… bo po prostu tak wyszło.

Czy istnieje coś takiego jak „żałoba po związku”?

Spotkałam się z opinią, że taka „żałoba” powinna trwać tyle samo, co związek (sic). Przerażająca wizja, przynajmniej dla mnie.

Nie wiem tak naprawdę, co autor owego poglądu miał na myśli. Czy chodzi o to, aby się przez ten czas umartwiać, leczyć rany, nie zakochiwać się, nie próbować wchodzić w nowe związki?

Nie mam pojęcia, ale z poglądem trwania w takowej żałobie (dłużej niż rok) nie mogę się zgodzić, choć zdaję sobie sprawę, że coś jest na rzeczy.

Kiedy miłość odchodzi, kiedy wieloletni związek rozpada się to wszyscy wychodzą z tego poturbowani (nie tylko on i ona, ale ich dzieci, a może i inni członkowie rodziny).

Rozumiem, że pojawia się potrzeba odreagowania, zwłaszcza po traumatycznym związku. Trzeba jednak nad nią zapanować. Tym bardziej kiedy ma się „na głowie” dzieci. Właśnie odpowiedzialność za nie powinna powstrzymywać nas przed rzuceniem się w wir przygód. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest szokiem, bardzo trudnym doświadczeniem, a one w tym wszystkim kompletnie przecież nie zawiniły (podświadomie będą siebie winić, niestety). Nie jest dobrze, kiedy funduje się dzieciom kolejne wstrząsy związane choćby z „wujkiem”, z którym mama zaczyna spędzać coraz więcej czasu, a tatuś też będzie prowadzał się z jakąś „ciocią”. Nie twierdzę, że bezpośrednio po związku nie da się kogoś normalnego, dobrego, kochanego poznać. Niektórzy w drodze na pocztę, czy w autobusie spotykają kolejne „miłości swojego życia”. Jednak z poszukiwania (choćby przez portale randkowe) lepiej – moim zdaniem – zrezygnować. I na to przyjdzie czas, kiedy już sprawy z eks unormują się, a emocje opadną.

Wiem, że nie da się precyzyjnie określić owego okresu żałoby, choć sama optuję za maksymalnie jednym rokiem. To kwestia indywidualna, bo każdy jest inny i potrzebuje mniej lub więcej czasu na tzw. pozbieranie się. A może niektórzy potrafią dopiero po rozpadzie chorego związku złapać wiatru w żagle, odetchnąć pełną piersią? Może oni byli chorzy w związku, a wraz z jego rozpadem następuje cudowne ozdrowienie? Jednak każda choroba wymaga rekonwalescencji, jak po operacji np. kręgosłupa, niby jest już dobrze, ale i dźwigać nie można, na ćwiczenia i rehabilitację trzeba chodzić, po prostu należy UWAŻAĆ.

Jeśli związek nam nie wyszedł to choćbyśmy czuli, że naszej winy w tym nie ma żadnej, to prawda leży najczęściej pośrodku. Albo na początku popełniliśmy błąd i brnęliśmy dalej (dlaczego?), a może po drodze coś zgubiliśmy (dlaczego?), nie potrafiliśmy dostrzec znaków ostrzegawczych (dlaczego?). Takie pytania można mnożyć. Rozpad związku, jakakolwiek byłaby jego bezpośrednia przyczyna, jest zawsze naszą osobistą porażką. A każdą porażkę trzeba „przerobić”, aby móc wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Dlaczego – moim zdaniem – trzeba w ogóle zakładać sobie jakąś żałobę? I co pod tym słowem mam na myśli?

Głównie spokój i wyciszenie emocji, pogodzenie się z realiami, załatwienie kwestii logistycznych (rozwód, mieszkanie, praca, alimenty itp.). Jeśli ktoś sądzi, że w całym tym porozwodowym zamieszaniu jakiś kochanek na odreagowanie nie przeszkadza, to w zasadzie mogę się zgodzić, pod warunkiem, że to właśnie „kochanek” (sporadyczne spotkania, brak emocjonalnego zaangażowania, ot czysta chemia). Nie mam nic przeciwko, ale za długo na tym świecie żyję i za dobrze znam kobiety, aby nie wierzyć w nasze (babskie) predyspozycje do … nieangażowania się. Może jakieś wyjątki od reguły są, ale najczęściej to my kobiety wpadamy jak śliwki w kompot, zakochujemy się. Czy czas po rozpadzie jednego związku, kiedy to jesteśmy zdołowane, niedowartościowane, niedopieszczone, pełne różnych, w tym negatywnych emocji to jest dobry czas na zakochiwanie się? Nie. A tym bardziej na budowanie nowego związku.

W przypadku panów (rozwiedzionych) sytuacja jest trochę inna. Jeśli to nie pan spowodował rozwód znajdując sobie nowszy model, to taki pan (prawdopodobnie sam mieszkający, uwolniony z domowo-rodzinych obowiązków) może sobie spokojnie odreagowywać i skakać z kwiatka na kwiatek. Coś takiego jak „żałoba po związku” wydaje mi się w przypadku panów trudna do realizacji. Wiem, wiem, że trafiają się panowie wrażliwi, empatyczni, którzy po rozwodzie też muszą się pozbierać i nie w głowie im jakieś hulanki i swawole. Owszem, ale jeśli będą chcieli zagłuszyć ból rozstania, odreagować wchodząc w romanse, to tak naprawdę mniej ryzykują i jestem przekonana, że łatwiej im realizować scenariusz „znajomości bez zobowiązań”. Różnimy się. Kobiety i mężczyźni. Jeśli mężczyzna w fazie odreagowywania twierdzi, że  jego aktualna partnerka (kochanka) ma takie samo podejście to jestem skłonna mu wierzyć, że takie ta partnerka sprawia wrażenie. A jaka jest prawda? Znam kobiety.

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytania, na których odpowiedź wydaje mu się prosta, kiedy decyduje się na nowy związek, kolejny romans, przygodę, chwilę zapomnienia. Problem w tym, że wiele naszych założeń kompletnie rozmija się z tym, co możemy potem poczuć lub nie poczuć. Bo uczuć nie da się kontrolować. I wtedy znów ktoś będzie cierpiał.

No cóż, takie jest życie…

Kandydat na męża…

Wokół mnie jest kilka młodych kobiet, które szukają „drugiej połówki”. Może słowo „szukają” to za dużo powiedziane, bo nie widzę jakiejś szczególnej presji w tym kierunku… po prostu chciałyby się zakochać, ale jak nie ma nikogo na orbicie to też nie jest problem. Jedne szukają na portalach randkowych, inne ich unikają, rozglądając się w bliższym i dalszym otoczeniu, zwłaszcza zawodowym. Czasy się zmieniły, kiedyś był lęk przed… staropanieństwem, dzisiejsze singielki nie wzbudzają już takiego zainteresowania i zdziwienia … zwłaszcza ciotek w rodzinie.

Młode koleżanki pytają mnie czasami o opinię na tematy „damsko-męskie”, a ja bronię się jak mogę, bo jakie mam prawo do udzielania „dobrych rad” skoro moje własne małżeństwo nie udało się? Z drugiej strony widzę, jak wielu jest świetnych psychologów, którzy nie mogli albo nadal nie mogą uporać się z własnymi problemami, co nie znaczy, że nie potrafią pomóc innym. Do takich sytuacji pasuje powiedzenie o szewcu, który w podartych butach chodzi. Bo najtrudniej pomóc samemu sobie. Poza tym człowiek uczy się na błędach, więc ja też mam prawo wnioski z owego błędu wyciągnąć.

Od mojego rozwodu minęło sporo lat, nie podjęłam w tym czasie poważnej próby związania się z kimś na stałe, choć jeden dłuższy związek miałam. I on, czyli ten pan, i ja – po przejściach, żadne z nas jednak nie przejawiało determinacji do podjęcia drugiej próby. A skoro w żadnym kierunku ten związek nie zmierzał, tylko toczył się siłą bezwładu to uznaliśmy, że lepiej go zakończyć. Spróbowaliśmy „przyjaźni”, ale i ona na dłuższą metę nie sprawdziła się.

Kiedy zastanawiam się nad przeszłością i wskazówkami, którymi – moim zdaniem – należy się kierować przy wyborze życiowego partnera, to przychodzi mi kilka najistotniejszych, w moim przekonaniu, kwestii, które spróbuję poniżej wymienić. To takie rady dla przyszłych mężatek od byłej mężatki, której wydaje się, że jej doświadczenie czegoś ją nauczyło 😉

Rady, jakie przyszły mi do głowy, nie dotyczą absolutnie kogoś, kto nie ma wątpliwości i jest pewien na 100 procent, że to jest TO. Mam na myśli takie sytuacje, kiedy jakaś niepewność jest. No a skoro jest, to może po prostu zerwać i nie kupować obrączek? Nic nie jest tylko czarne lub białe, skrajności tu nie rozpatruję. Uznajmy więc, że kandydat jest gotowy do małżeństwa i nasze serce też mówi, że tego chcemy. Posłuchajmy jednak odrobinkę rozumu.

1. kochać i czuć się kochanym – jeśli kandydat wciąż Ci powtarza, że kocha to możesz mu wierzyć pod warunkiem, że dał tej miłości wyraz praktyczny, codzienny. Jak byłaś chora pobiegł do apteki, jak miałaś problemy rodzinne przytulał i współczuł. Kochać „werbalnie” to każdy potrafi, liczy się okazywanie uczuć w codziennym znoju.

2. sztuka konwersacji i kompromisów. Jak nie macie o czym rozmawiać, to katastrofa. Najlepiej kiedy rozumiecie się bez słów i każde z was wie, kiedy drugiemu z drogi schodzić, a kiedy wesprzeć gestem czy rozmową, rozśmieszyć, etc. Byłoby bardzo wskazane, aby kandydat nie tylko był inteligentny, błyskotliwy (a więc podobny do nas), ale żeby był bezwzględnie optymistą. Bez poczucia humoru to nie ma co do nas  startować!!! Kiedy Ty sama będziesz chodzić naburmuszona z powodów poważnych lub urojonych, Twój mężczyzna będzie miał sposób, aby Cię „rozbroić” albo pocieszyć albo przeczekać… on będzie znał Cię tak dobrze, jak Ty, więc z każdej opresji uda wam się razem wyjść.

3. rodzina. Szalenie ważne jest skąd ten nasz kandydat się wziął. Trzeba się przyjrzeć mamusi i tatusiowi. A jak ma rodzeństwo to jak mu się stosunki z siostrą czy bratem układają. Czy jest rodzinny? Jaka jest atmosfera w jego domu? Bo tym z pewnością nasz kandydat przesiąknął, a wzorce, jakie wyniósł z rodziny będzie starał się (nawet podświadomie) implementować na własny użytek. Wiem, wiem, że nawet chłopcy wychowani w domu dziecka mogą być wspaniałymi mężami i ojcami, ale to są wyjątki potwierdzające regułę. Są też takie sytuacje, że nasz kandydat wychowany w dysfunkcjonalnej rodzinie będzie twierdził i mocno w to wierzył, że jego rodzina musi być przeciwieństwem tego, co zaznał w przeszłości. Ale ja w to wątpię. Za dużo dookoła widziałam na to dowodów. Mój eks był z rozbitej rodziny, wychowywany przez nadopiekuńczą mamuśkę, rozpieszczony. A w jego domu wieczne nieporozumienia i napięcia, zarówno z mamuśką jak i z bratem miał stosunki takie …powierzchowne. Dziś uważam, że po obejrzeniu sobie całej jego rodzinki natychmiast powinnam się ewakuować 😉

4. lepiej być kochaną niż kochać bez wzajemności. Bywa i tak, że jedna strona kocha mocniej od drugiej. Kiedy to nasz kandydat jest mocniej od nas zaangażowany i nosi nas na rękach, a my się z przyjemnością w te ręce oddajemy, to wszystko gra. Z punktu widzenia kobiety jest zdecydowanie lepiej wyjść za mąż z …miłości do rozsądku 😉 takie związki są stabilne, oparte na przyjaźni, zaufaniu. Bo kobiety są lojalne, cenią sobie stabilizacje, a i „drugiej młodości” nie przeżywają w sposób tak burzliwy jak panowie. Kobieta, żona i matka bardzo poważnie się zastanowi, zanim porzuci męża i dom pod wpływem czarującego księcia. Natomiast panom pada bielmo na oczy, kiedy zobaczą jakiegoś sobowtóra Pameli Andersson. Oczywiście od każdej reguły są wyjątki, i wyrodne żony i matki też się trafiają, ale ja próbuje w tych swoich dywagacjach unikać skrajności.

5. koledzy, koleżanki, towarzystwo. Warto przyjrzeć się osobom, z którymi nasz kandydat się przyjaźni. Jakich ma kolegów i koleżanki? Czy jest lubiany, ceniony, szanowany? I za co jest lubiany? Czy jedynie za to, że jest zabawny i może dużo piwa wypić, a potem można z nim zaszaleć, bo ma zajefajne pomysły? Imprezowy styl życia jest dobry, do czasu, i w rozsądnych granicach. Szalone balangi, w których razem z kandydatem uczestniczyłyśmy, przestaną nam się podobać, kiedy już będziemy rodziną, a i do pracy trzeba będzie codziennie biegać. Jeśli kandydatowi imprezowy styl życia odpowiada, trudno będzie go z tego po ślubie wyleczyć. Trzeba też umieć się bawić, czyli nie przesadzić z alkoholem, więc kandydat powinien po nocnej imprezie, jako pierwszy wyskakiwać z łóżka przynosząc nam soczek, o śniadaniu nie wspomnę. Ważne jest tu poczucie odpowiedzialności, a więc nie zawalanie spraw istotnych z powodu np. kaca. I w ten sposób przechodzimy do bardzo ważnej sprawy, a mianowicie alkoholu.

6. alkohol szkodzi zdrowiu. Wszystko jest dla ludzi, ale zażywane w sposób umiarkowany. Kiedy kandydat przejawia zbyt duże przywiązanie do wysokoprocentowych trunków porzućmy płonne nadzieje, że będą z niego ludzie. Nie będą. Kiedy kandydat budzi się rano z kacem i szuka w lodówce piwa, aby się „wyleczyć” zamiast Alka-primu, to prawdopodobieństwo alkoholizmu jest duże. Nie ma niczego gorszego w rodzinie niż nadużywanie alkoholu (te inne też złe rzeczy np. przemoc są już najczęściej skutkiem picia), wszystko inne przestaje mieć wtedy znaczenie. Prócz alkoholu jest jeszcze sporo uzależnień, których posiadanie przez kandydata należy bezwzględnie wykluczyć. Jeśli nie chcesz trafić kiedyś na terapię jako współuzależniona, to takiego kandydata należy z bólem serca pożegnać nawet gdyby wyglądał jak Hugh Grant, ach…

7. Zaufanie i wybaczanie. Fundamentem każdego związku jest zaufanie, jeśli go nie ma, to znaczy, że związek nie rokuje i lepiej się ewakuować. Zaufanie buduje się latami, i wieloma dowodami, które potwierdzają, że naszego kandydata pilnować nie trzeba, gdyż on sam najlepiej się pilnuje. Zazdrość? Podobno odrobina zazdrości nie zaszkodzi, problem w tym, że ciężko tę „odrobinę” zachować. W związku może zdarzyć się coś, co zachwieje naszym zaufaniem do kandydata, coś, co zburzy naszą o nim opinię. Czy wybaczyć czy odejść? Wszystko zależy od „kalibru” sprawy. Jeśli byłaby to zdrada, czyli tzw. skok w bok? No nie wiem. Każdy sam musi sobie w takiej sytuacji odpowiedzieć, czy jest w stanie wybaczyć. Ja mam na tę okoliczność zasadę wyczytaną w książce Coelho, która wryła mi się w pamięć, bo sprawdzała się w moim życiu w 100 procentach: co zdarzyło się raz, może już nigdy się nie zdarzyć, co zdarzyło się dwa razy, zdarzy się i trzeci. Czyli raz wybaczyć można, jeśli naprawdę Ci zależy, kiedy wierzysz, że to był „wypadek przy pracy”. Jednak kiedy wybaczasz po raz drugi, pamiętaj, że będziesz już całe życie wybaczać, a kandydat wciąż będzie popełniał ten sam czyn, np. zdradzał. Permanentne wybaczanie spowoduje, że stracisz szacunek do samej siebie. Nie możesz do tego dopuścić.

8. pieniądze są nieważne? Czy do statusu materialnego kandydata przywiązywać wagę? W dzisiejszych czasach wiele, zwłaszcza młodziutkich dziewczyn, leci na szmal, że tak się brzydko wyrażę. Wydaję mi się, że na kandydata trzeba spojrzeć nie pod kątem – czy ma pieniądze, ale czy potrafi zarabiać pieniądze? Oczywiście zarabiać pracując, ale nie np. grając w kasynie, czy okradając bankomaty 😉 

9. pierwszy, nie lepszy. Bywa, że pierwszy chłopak zostaje tym docelowym kandydatem. Chodzą ze sobą i chodzą, w końcu wszyscy ich naciskają, żeby się pobrali. Różnie z takimi związkami bywa. Znam wiele przykładów świadczących o tym, że dobry wybór powinien być poparty jakimś większym doświadczeniem. Choćby kwestia seksu, który z pierwszym mężczyzną może być „letni”, a dopiero po latach i skoku w bok kobieta stwierdza, że nie miała pojęcia, że seks może być gorący jak wulkan 😉 Oj bywa tak bywa. Opowiadał mi kiedyś znajomy, że spotykał się z bardzo dojrzałą kobietą, rozwiedzioną, matką dzieciom, która wstydziła się rozebrać, zachowywała się jak zalękniona, zakompleksiona dziewczynka.

10. przyjaźń i szacunek – jeśli kiedykolwiek kandydat dał Ci odczuć, że jesteś głupsza, że na czymś się nie znasz, a jeszcze zrobił to w towarzystwie osób trzecich, zdecydowanie nie rokuje na przyszłość. Jest takie powiedzenie, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć. W pełni się zgadzam. Kiedy Ty będziesz szanować siebie, kandydat nie pozwoli sobie na podważanie Twoich słów, na dworowanie sobie z Ciebie w towarzystwie.

I tu dochodzimy do clou całego wywodu. Od kandydata wymagaj tego, co sama będziesz już w sobie miała. Miłość, szacunek i zaufanie do siebie. Tak, tak. Nie znajdziemy u nikogo tego, czego sami już w sobie nie mamy. Zanim więc poddamy obróbce kandydata i sprawdzimy go na wszelakie sposoby, popracujmy nad sobą, nad ciałem i duchem, kiedy już będziemy szczęśliwe „same”, wtedy znajdzie się z pewnością kandydat (sam nas namierzy), który będzie chciał do naszego szczęśliwego świata wejść, i w ten sposób pomnożymy swoje osobiste szczęścia.

Pozytywne myślenie – czy można zachować optymizm bez względu na okoliczności?

Nie martw się, wszystko będzie dobrze – taki tekst słyszymy często od przyjaciół czy rodziny, kiedy dopadają nas problemy. I sami też pocieszamy w ten sposób innych. Ale czy takie słowa nam pomagają? Czy czujemy się zrozumiani? Kiedy mamy za sobą lub przed sobą ciężkie doświadczenie, z którym trzeba się zmierzyć albo ponieść konsekwencje i nie ma od tego ucieczki, to po prostu trzeba z tym problemem stanąć „twarzą w twarz”. Czy w takiej sytuacji chcemy usłyszeć słowa „będzie dobrze…”? Mam co do tego wątpliwości. Bo nikt nie wie, co się wydarzy, może być dobrze, ale może też być źle,  a może po prostu będzie inaczej niż się spodziewamy. A jeśli będzie źle, to co z tego wyniknie? Czy popadniemy w depresję i niemoc, czy podniesiemy ten ciężar, który na nas spadł, a potem diametralnie zmienimy swoje życie? I wyjdzie nam to na dobre.

Najlepszy przykładem traumatycznego doświadczenia, na które mogę się w tym kontekście powołać, jest rozwód. Bez względu na to, jaki jest powód rozstania się dwojga ludzi, jest to zawsze ciężki i stresujący czas. Jeśli przyjmiemy, że małżeństwo było nieudane, że oboje małżonkowie byli nieszczęśliwi w tym związku, to rozwód jawi się jako wyzwolenie. Tylko, że wszystko, co wiąże się z rozwodem jest trudne do przejścia. I sam rozwód jest ciężki. Można też na niego spojrzeć jako na życiową porażkę. Bo przecież nie po to wchodzimy w związek, aby się rozwodzić, zważywszy dodatkowo na naszą katolicką mentalność, gdzie mamy wdrukowaną do głowy przysięgę „i nie opuszczę Cię aż do śmierci….

Kiedy spojrzymy na to przeżycie z perspektywy czasu, który minął (w moim przypadku 25 lat), to jak oceniamy to wydarzenie? Co dla nas z niego wyniknęło? Czy poklepanie po plecach i tekst z ust przyjaciółki „nie martw się, wszystko będzie dobrze” pomógł nam ten okres przetrwać? Często jest tak (jak w moim przypadku), że decyzja o rozwodzie była jedyną słuszną i z perspektywy czasu korzystną. Ale wtedy, kiedy jeszcze się miotałam, nie wiedząc, co robić, a potem, kiedy przechodziłam przez ten czas, kiedy opuściłam wspólne mieszkanie i musiałam zamieszkać w miejscu nowym, wynajętym, bo na nic innego nie było mnie stać, nie było mi wcale wesoło. Niełatwo jest zaczynać od nowa i tego bałam się najbardziej, wiedziałam, że przynajmniej na początku będzie mi bardzo ciężko.

Są ludzie, którzy zawsze patrzą optymistycznie w przyszłość… Sama takich znam i czasami zazdroszczę. Dochodzę do wniosku, że tego nie sposób się nauczyć, że podstawą są geny… Ja optymizmu w genach nie dostałam, ale pracuję ciężko nad tą częścią siebie, niezależną od genów, aby chciała wierzyć, że „szklanka jest do połowy pełna….”, żeby była pozytywnie nastawiona do życia. Ale, po pierwsze to trudne, po drugie, czy to ma sens? Czy takie podejście nie jest swoistą atrapą, ucieczką od tego, co negatywne, ciężkie i nieładne. Można śmiać się, kiedy deszcz leje jak z cebra, a my nie mamy parasolki… fajnie się to ogląda np. w filmie, gorzej, kiedy trzeba dotrzeć do domu w przemoczonym ubraniu i butach, a następnego dnia leczyć przeziębienie. Są takie sytuacje, kiedy cała teoria bierze w łeb, kiedy nic nam nie wychodzi, kiedy gorzej być nie może, kiedy tracimy coś albo kogoś. Jak wtedy zachować pozytywne myślenie i czy to w ogóle jest możliwe? Podobno można to zrobić. Tak przynajmniej twierdzi Magda z selfmastery.pl a ja próbuję jej uwierzyć. Podobno jest możliwe uniezależnienie naszego pozytywnego podejścia do życia od tego, co akurat dzieje się w naszym życiu, czyli dostajemy od losu cios, ale to nie zmienia naszego nastawienia? Trudno w to uwierzyć. Większość ludzi nie ma pojęcia jak to zrobić i żyje na takiej huśtawce – raz w strefie pozytywnego podejścia do życia, bo akurat chwilowo wszystko jest dobrze, raz w strefie rozpaczy, martwienia się, strachu, stresu i cierpienia, bo akurat jest źle.

Pierwszy krok, bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy, to poddanie i akceptacja, co – wbrew pozorom – nie oznacza bierności. Spróbuję to przełożyć na moje rozwodowe doświadczenie. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce, wiedziałam, że jest to decyzja ostateczna i nic jej nie zmieni, pogodziłam się i zaakceptowałam fakt, że trzeba się rozstać. Wcześniej zdarzały mi się próby odejścia, ale nieskuteczne. Wcześniej nie docierało do mnie, że to już koniec, pozostawiałam zawsze jakąś minimalną furtkę na zmianę decyzji. Albo nie chciałam widzieć tego, co wszyscy widzieli. Byłam ślepa.

Drugi krok to… zrozumienie, że nie wszystkie sytuacje, które wydają się nam w danej chwili złe, na podstawie naszych bieżących odczuć, rzeczywiście są złe i nie wszystkie sytuacje, które teraz wydają się dobre, rzeczywiście wyjdą nam na dobre.

Musiałam zacząć od zera, nic nie miałam, i nic ze wspólnego gospodarstwa nie wzięłam, oprócz paru kwiatków doniczkowych i zastawy stołowej, otrzymanej w prezencie ślubnym od mojej rodziny. Moje życie diametralnie się zmieniło, w niektórych kwestiach na lepsze, w innych na gorsze. Skromna pensja pozwalała się utrzymać, ale nie pozwalała na oszczędzanie na własne lokum. Reasumując, wpadłam z jednego dołka w drugi. Ale z tego drugiego dołka, już bez męża, próbowałam mozolnie się wygrzebywać. Sama. Potem pojawił się ktoś ważny, z którym spędziłam kilka spokojnych lat.

Patrząc z perspektywy ćwierćwiecza na tamten trudny czas, z pewnością rozwód to była dobra decyzja, jedyna słuszna. Może nie wszystko później zrobiłam tak, jak trzeba. Ale kto wie, co „trzeba”? Kto dałby mi gwarancję, co by było gdyby… Podejmujemy takie, a nie inne decyzje, i nikt nam nie powie, czy te, których nie podjęliśmy byłyby w efekcie bardziej korzystne. W jakim sensie „korzystne”? Trzeba mieć dystans i wiedzieć, że nie wszystko to, co wydawało nam się kiedyś lepsze, byłoby takie później, a to co gorsze, nie zmieniłoby się na lepsze. Nikt tego nie wie. Trzeba o tym pamiętać, że wielkie porażki mogą się zmienić  w wielkie sukcesy. Ale może też być odwrotnie. I w zasadzie nie wiadomo, które doświadczenia są złe a które dobre? Dlatego trzeba być otwartym na wszystkie możliwe opcje i możliwości, nie oceniać, będzie co ma być.

Kiedy kilka lat po rozwodzie poznałam tego DRUGIEGO, byłam już z PIERWSZEGO wyleczona, a przynajmniej tak mi się wydawało. On też był po rozwodzie i też poraniony, i chyba do końca nie wyleczony. Kiedy spojrzę na te lata naszego spotykania się, bez zobowiązań, to myślę, że mogło być inaczej, a przynajmniej inaczej mogło to się skończyć, ale oboje byliśmy pełni obaw i żadne nie chciało wziąć odpowiedzialności za projekt pt. „razem”. Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, ale z dzisiejszej perspektywy patrząc, myślę, że moglibyśmy zawalczyć o poważny związek, może nawet do tzw. końca. Ale to jest dzisiejsza perspektywa, która nie wie, co by było gdyby… wtedy rozstanie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, choć bolało. Jego zapewne bardziej niż mnie.

Wracając do teorii… Mamy dwa kroki – akceptację i poddanie w połączeniu ze świadomością, że w sumie nie wiemy czy to, co dzieje się w naszym życiu jest dobre czy złe. I to prowadzi nas do trzeciego kroku, którym jest… postawa ucznia i zaufanie. Ze wszystkich doświadczeń możemy czerpać wiedzę, i patrzeć na nie jak na szansę do nauki. Żeby to zrobić, kluczem jest zaufanie do życia, zaufanie do tego, że cokolwiek się dzieje, nie ma tam niczego, czego nie powinniśmy doświadczyć.

Problem w tym, że wiedza płynąca z doświadczeń, nie zawsze przekłada się na nasze postępowanie.  Bywa, że wciąż powtarzamy te same błędy, dokonując złych wyborów, jakbyśmy grali w filmie „Dzień świstaka”. Kiedy spojrzę z perspektywy czasu na swoje relacje damsko-męskie po rozwodzie, wydaje mi się, że robiłam wszystko, aby nic z nich finalnie nie wyszło.  A jeśli już coś wychodziło, to przyjaźń. Gdybym naprawdę chciała (angażowała się) mogłabym … ale nie chciałam, nie zależało mi na tym. Dlaczego? To już zupełnie inny temat. 😉

*  * *

Zainteresowanych tematem pozytywnego myślenia, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

Co Bóg złączył…

W zasadzie rozwodów w kościele nie ma, są tylko unieważnienia małżeństwa, ale z racji tego, że tych unieważnień jest coraz więcej, to trudno się dziwić, że zaczęło się używać słowa rozwód. Jak wynika z danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, obecnie w ciągu roku unieważnia się około 5 tysięcy małżeństw. Na wzrost liczby unieważnień w ostatnich latach ma wpływ m.in. decyzja papieża Franciszka z 2015 r. o zniesieniu tzw. drugiej instancji badającej zasadność wyroku pierwszej instancji, co proces unieważnienia małżeństwa uprościło, stał się on także szybszy i tańszy.

Tak się składa, że miałam do czynienia z pewnym przypadkiem, który na unieważnienie być może się kwalifikował, ale stronom zabrakło determinacji, żeby ten proces pociągnąć do szczęśliwego, jak mniemam, finału. Ludzie popełniają błędy, również wiążąc się z „niewłaściwą” osobą, ale najczęściej rozstają się i każde żyje już na własny rachunek, próbując zapomnieć o przyszłości. Inaczej jest wtedy, gdy któreś z małżonków spotyka kiedyś „miłość swojego życia” i chcę jej przysięgać przed Bogiem, a nie może tego zrobić z racji wcześniejszego ślubu.

Na przykładzie głośnego w ostatnim czasie ślubu kościelnego Jacka Kurskiego, można stwierdzić, że „dla chcącego nie ma nic trudnego”. Pan Jacek po 20 latach małżeństwa, z którego ma trójkę dzieci, zaczął nowe życie, a jak spotkał kobietę swojego życia to zapragnął, jako „dobry katolik”, złożyć jej przysięgę dozgonnej miłości przed ołtarzem. I to nie byle jakim, bo w krakowskich Łagiewnikach. Kobieta jego życia również się rozwiodła i jednocześnie wystąpiła o unieważnienie poprzedniego związku. Los chciał, że oboje uzyskali swoje unieważnienia w dość krótkim czasie i dzięki temu mogli zostać połączeni tym …nierozerwalnym węzłem małżeńskim w pewien lipcowy dzień AD 2020.

Nie chce już pastwić się nad tym medialnie nośnym przypadkiem. Wydaje mi się, że dość duża łatwość, z jaką można teraz unieważnienie małżeństwa uzyskać, powoduje, że i decyzje o ślubie podejmowane są zbyt pochopnie, nie mówiąc już o decyzjach o rozstaniu. Słyszałam, że kościół też dostrzega ten problem i zamierza więcej wagi poświęcać … naukom przedmałżeńskim. Czy to się przełoży na „jakość” i trwałość zawieranych małżeństw?

Znana mi historia z unieważnieniem małżeństwa w tle dotyczyła sytuacji sprzed wielu lat, kiedy to po krótkim kilkumiesięcznym spotykaniu się, 18-letnia dziewczyna poinformowała 20-letniego chłopaka, że jest w ciąży. Chłopak chętnie by się od odpowiedzialności wywinął, ale wkroczyła jego mamusia, która uznała, że trzeba chłopaka ożenić. Myślała, że w ten sposób synalek się ustatkuje, i nie tylko przestanie skakać z kwiatka na kwiatek, ale też zajmie się rodziną, osiągnie stabilizacje, no i dla mamusi będzie miał więcej czasu. Intencje, chciałoby się rzec, dobre. Chłopak dał się wciągnąć w tę grę, z jednej strony panna ze swoimi rodzicami, z drugiej jego mamusia, bo tatuś miał już od dawna inną żonę. Żeby było jeszcze trudniej, chłopak kochał inną dziewczynę (tak przynajmniej twierdził). Podobno nawet z nią rozmawiał i dostał „błogosławieństwo”, z jednym zastrzeżeniem, aby nie brał kościelnego ślubu, bo takowy bierze się tylko raz z życiu. To była taka koleżeńska rada. Gdyby dziecko przyszło na świat i związek by to jeszcze wzmocniło, to przecież nic nie stałoby na przeszkodzie, aby taki ślub wziąć później.

Jednak presja rodziny zrobiła swoje. I chłopak na ślubnym kobiercu stanął. Rodziny stawiły się w komplecie na weselu i zabawa trwała do rana. Oczywiście kościelna ceremonia była głównym punktem programu. Po ślubie młoda para wyjechała na kilka dni za granicę, a potem zamieszkali razem, prowadząc intensywne życie towarzyskie. Zastanawiające, że kobieta w ciąży nie unikała alkoholu. A po kilku miesiącach zamiast bardziej widocznej ciąży, pojawiły się małżeńskie konflikty. I okazało się, że ciąży nie ma. Panna, niedawno młoda, twierdziła, że poroniła, małżonek nie wierzył, i nawet jego mamuśka zaczęła mieć wątpliwości. Czyżby wszyscy uwierzyli tej młodej dziewczynie na słowo?

Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że para rozstała się po kilku miesiącach. Dziewczyna wróciła do swoich rodziców, do innego miasta. Chłopak został sam. Po jakimś czasie poznał kogoś nowego, z kim chciał ułożyć sobie życie. Ale nowa dziewczyna postawiła warunek: ślub kościelny. I tu zaczęła się batalia o unieważnienie poprzedniego związku, pisanie wniosku, zgłaszanie świadków, etc. Jednak zanim proces się rozpoczął, para rozstała się, a chłopakowi na unieważnieniu zależeć przestało. I chociaż od tych wydarzeń minęło wiele lat, i chłopak zdążył już dwa razy ożenić się (cywilnie), to zgodnie z nauką kościoła, jego prawowitą małżonką pozostaje dziewczyna, którą poznał mając 20 lat i poślubił będąc pod presją rodziny i świadomością, że robi to „dla dobra dziecka i rodziny”.

Sądzę, że tego typu sytuację można by uznać za kwalifikującą się do unieważnienia. Jeśli dziewczyna skłamała twierdząc, że jest w ciąży, a chłopak ożenił się z nią wyłącznie z tego powodu, że była w ciąży, to chyba dałoby się udowodnić, że decyzja (przysięga) została oparta na błędnych przesłankach. Ale to tylko moje zdanie, nie wiem, jak zachowałby się sąd biskupi. Kiedy o całej sprawie się dowiedziałam, podobno ksiądz przyjmujący wniosek, twierdził, że ma on duże szanse na pozytywną decyzję.

Mam jednak poważne wątpliwości, jakie argumenty za unieważnieniem, można podać po 20 latach małżeństwa, tym bardziej, że to nie to samo, co przy rozwodzie cywilnym, kiedy można podać brak zgodności małżeńskiej, przemoc, etc. W takim przypadku stwierdza się, że w momencie zawierania małżeństwa – ono nie zaszło, a więc liczą się tylko elementy sprzed zawarcia ślubu i w momencie ślubu.

Tak przynajmniej wygląda to w teorii, w praktyce jest różnie. Kiedy czytam o możliwych powodach, okazuje się, że… to m.in. święcenia kapłańskie, choroba psychiczna, impotencja (pierwotna lub wtórna) czy różna wiara małżonków. Innymi powodami mogą być m.in. silne psychiczne uzależnienie od matki, nieporozumienia na tle finansowym oraz brak zainteresowania rodziną i domem. Jednak najczęściej chodzi o zaburzenia psychiczne, które prowadzą do „niemożności lub niezdolności emocjonalnej do zbudowania autentycznej wspólnoty życia małżeńskiego”.

Wygląda na to, że jak komuś zależy na unieważnieniu to powodów „do wyboru” jest wiele. A jeśli obojgu małżonkom zależy, to mogą wspólnie stworzyć swoją „wersję” nie do obalenia. Wszystko nam się dewaluuje, nawet te słowa, które padają przed ołtarzem z ust księdza, co Bóg złączył, człowiek niech nie próbuje rozdzielać” też mają coraz mniejsze znaczenie. Każdemu wolno zmienić zdanie. Ale też nie każdy musi stawać przed ołtarzem, jeśli swojej decyzji nie jest do końca pewien.

Zdarzają się takie przypadki, że małżeństwo zawarte cywilnie, dopiero po kilku latach, kiedy małżonkowie okrzepną w swojej decyzji, kiedy zaczynają odczuwać potrzebę przysięgi przed Bogiem, dopiero wtedy decydują się na ślub kościelny. Tak też jest dobrze.

Jak długo trwa taki proces przed sądem kościelnym? Z informacji, jakie udało mi się znaleźć w internecie, wynika, że przeciętny czas oczekiwania to jest jakieś 2-3 lata. Osoba bądź osoby chcące uzyskać stwierdzenie nieważności małżeństwa muszą złożyć odpowiedni wniosek do sądu biskupiego. Do niego należy załączyć wiele dokumentów. Już na tym etapie mogą pojawić się koszty finansowe. Część kurii bowiem wymaga opłaty wstępnej przy składaniu pozwu, w wysokości ok. 100-300 zł.

Jeśli powód dążenia do uzyskania stwierdzenia nieważności wymaga opinii psychologa, to do dokumentów należy takową załączyć. To kolejny koszt – konsultacja psychologiczna w tym zakresie kosztuje zwykle ok. 350-500 zł. Po złożeniu odpowiednich dokumentów, rozpoczyna się sam proces w sądzie biskupim. I tu pojawia się największa kwota: koszty sądowe, które wynoszą zwykle ok. 1500-2000 zł. Mogą jednak być wyższe lub niższe i są ustalane indywidualnie przez biskupa danej kurii. Nie ma centralnych ustaleń Episkopatu dotyczących wysokości tej opłaty. Łącznie więc koszty całego procesu uzyskania stwierdzenia nieważności ślubu kościelnego zamykają się zazwyczaj w 2-4 tys. złotych, w zależności od konkretnej kurii i jej stawek.

Do przeprowadzenia procesu można też wynająć prawnika, który zajmie się wszelkimi jego aspektami. Tutaj jednak stawki są ustalane w pełni indywidualnie, zazwyczaj za całą sprawę, a nie za godzinę, tak jak to tradycyjnie bywa w kancelariach prawniczych. Wszystko jednak zależy od klienta i poziomu komplikacji danej sprawy.