Archiwa tagu: selfmastery.pl

Jak uciekamy od siebie, czyli rozproszenia…

Zabieram się za czytanie, ale nie mogę się skupić. Albo nie jestem w stanie, bo umysł przeskakuje jak szalony na inne tematy albo co chwilę przychodzi jakiś sms, mail, dzwoni telefon, i nawet nie wiem, kiedy odrywam się od książki i włączam … cokolwiek innego. Czasami mam wrażenie, że to się samo dzieje.

Spotkałam kilka dni temu Anetę, dawno nie widzianą znajomą. Po kilku informacjach dotyczących aktualności z naszego życia, pojawiły się tematy … z pierwszych stron portali internetowych. Dowiedziałam się o zakończeniu związku znanej Martyny z niemniej znanym Przemkiem, co akurat mnie samej nietrudno było nie zauważyć, gdyż każdy portal epatował tym wydarzeniem przez kilka dni. Druga kwestia poruszona w rozmowie dotyczyła problemów polskich pływaków, którzy nie zostali dopuszczeni do igrzysk olimpijskich z jakichś powodów.

Pytam Anetę, jaki wpływ te dwie informacje mają na nasze życie…. W zasadzie nie mają, odpowiada, ale …. to przecież straszne, po co oni brali ślub, skoro tak szybko się rozstali, a pływacy to są tak rozgoryczeni tym całym bałaganem, który uniemożliwił im udział w olimpijskich zmaganiach…. Nie umniejszam wagi tych spraw, ale to są ich uczucia, ich życie, nie Twoje – mówię do Anety. A ona nadal uważa, że to sprawy ważne, poza tym trzeba się interesować tym, co aktualnie dzieje się na świecie.

Też racja….

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem…. Sama też nie uciekam od aktualności, a nawet plotek z celebryckiego świata, co nie znaczy, że nie dostrzegam ich miałkości, a to z kolei wcale mnie nie rozgrzesza …. 😉

A może te wszystkie „ważne” informacje powodują, że przestajemy żyć, tylko obserwujemy życie (innych), co zajmuje nam tyle czasu, że na własne życie już go brakuje? Dlaczego się rozpraszamy? Bo nie chce nam się wziąć za rzeczy naprawdę ważne, zwłaszcza te wymagające wysiłku?

Na temat rozproszeń trafiłam na moim ulubionym portalu selfmastery.pl. Dowiedziałam się tam między innymi, jak rozproszenia działają na naszą zdolność skupienia się, uczenia i tworzenia, jak burzą spokój, zabijają kreatywność, satysfakcję z pracy, utrudniają odpoczynek, rozwiązywanie problemów i podejmowanie decyzji i wreszcie jak odwracają uwagę od głębi, tego kim naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że ciągłe rozpraszanie się powoduje, że uczymy się funkcjonować w rozproszony sposób. Za tym idą fizyczne zmiany w mózgu, które powodują, że z czasem jesteśmy jeszcze bardziej skłonni do tego, żeby tym rozproszeniom  ulegać, bo nasz mózg dostosowuje się do tego, co i jak robimy.

Wszystkie ważne rzeczy w naszym życiu wymagają pracy, wysiłku, energii i czasu. A trudno zaangażować się w życie i nie zaniedbywać ważnych spraw, kiedy wsiąkniemy w najprostsze czynności (np. przeglądanie Facebooka czy YouTuba) zapominając o tych wszystkich troskach i trudnych rzeczach, z którymi trzeba sobie radzić. Kiedy jesteśmy „zajęci” problemami małżeńskimi pani Martyny, czy aferą wokół niedoszłych olimpijczyków, wtedy nie zwracamy uwagi na inne rzeczy, ale to nie znaczy, że te rzeczy przestają istnieć. Obejrzenie kolejnego serialu na Netflixie nie sprawi, że znikną nasze problemy zdrowotne czy finansowe, że znajdzie się jakaś partnerka czy jakiś partner, że praca i kariera nabiorą tempa.

Kiedy skupiamy się na bzdetach, umykają nam rzeczy ważne. Wszystko to, od czego tak uparcie odwracamy uwagę i tak nas dopadnie jako brak spełnienia, sensu i poczucie beznadziei. Kiedy odczuwamy pustkę, staramy się ją zapełnić czymkolwiek, patrzeniem w telefon albo oglądaniem serialu, możliwości jest całe mnóstwo, aby nie zostać sam na sam ze sobą. Uciekamy od siebie. Boimy się tego, choć w rzeczywistości bycie sam na sam ze sobą pomaga w wielu rzeczach, z którymi mamy trudność. Pomaga na przykład w regulowaniu emocji, uspokaja, pomaga rozwiązywać problemy, paradoksalnie pomaga też budować lepsze relacje z innymi i podejmować decyzje życiowe. Brakuje nam kontemplacji, a w jej miejsce wchodzi powierzchowność i kompulsja, zgiełk.

Brak czasu spędzonego ze sobą, bez rozproszeń, nie tylko odciął nas od naszych ciał i emocji, ale przede wszystkim od tego cichego głosu wewnętrznego, który daje nam jasne i kategoryczne sygnały, wskazówki. Który mówi – tak albo nie. Coraz częściej mamy kłopot z wsłuchaniem się w ten głos i to nie jest nic dziwnego, bo głośniejsza jest muzyka, wiadomości w tv, czy kolejny serial. A jak jest nam źle, to piszemy smsa do koleżanki z pytaniem – co mam robić ze swoim życiem? A zdarza się, że takie pytania rzucamy w internetową przestrzeń, z nadzieją, że wujek Google zna na nie odpowiedź. 😉

Zainteresowanych tematem rozproszeń zachęcam do odwiedzenia strony selfmastry.pl

Minimalizm, czyli umiar w świecie bez umiaru

Od wielu lat próbuję stać się jeszcze większą minimalistką niż jestem, bo nadal mam za dużo rzeczy i nadal nie mogę wyzbyć się przekonania, że wszystko może kiedyś się przydać. Jednak pracuję nad sobą.

Na razie jestem minimalistką umiarkowaną, bez popadania w skrajności. Do pójścia w tym kierunku zmusiło mnie samo życie, znacznie wcześniej niż stało się to … modne. Moje własne lokum kupiłam takie, na jakie było mnie stać ponad 20 lat temu, bez konieczności zaciągania kredytu. Patrząc na to z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że trzeba było jednak w ten kredyt pójść i kupić od razu coś większego. Albo po kilku latach, zanim zrobiłam generalny remont, mogłam pokusić się o zmianę. Im później, tym trudniej mi było taką decyzję podjąć. A teraz to nie ma sensu, nie chcę napisać, że jest za późno, bo wyznaję zasadę, że na zmiany na lepsze nigdy za późno nie jest, ale…

Trafiłam w necie na filmik z wynajmowanego przez sympatyczną poznaniankę 9 metrowego lokum.

Owszem, trudno uwierzyć, że takie mieszkania kiedykolwiek się budowało. Ale to naprawdę urocze gniazdko, urządzone oczywiście minimalistycznie, czyste, schludne. Dziewczyna nie narzeka, aczkolwiek chce w przyszłości wynająć coś większego. Dziwią mnie komentarze, w których ludzie zastanawiają się, jak można w takiej klatce wytrzymać. Skoro komuś jest w tych warunkach dobrze, to jego wybór.

Warunki mieszkaniowe, w jakich żyją polskie rodziny, są trudne. Liczba metrów przypadająca na jedną osobę niewielka. Obawiam się, że wiele osób, ma nawet mniejszy metraż przypadający na jedną osobę niż sympatyczna Poznanianka. Każdy z nas musiał lub musi dzielić swoje metry z innymi i każdy nie raz marzył o ciszy, spokoju i autonomii. Pamiętam, jak znajoma uciekła od przemocowego męża z wielkiej willi do malutkiej kawalerki i była bardzo szczęśliwa, że ma własny kąt, w którym może żyć bez strachu i poniżenia. Wielki dom nie gwarantuje szczęścia, tak samo 9-metrowa kawalerka nie musi być powodem to rozpaczy.

Tak, minimalizm często wymusza samo życie. Bo niewielkie mieszkanie nie pomieści wielu rzeczy, trzeba umieć się samoograniczyć.

Ale są ludzie, którzy mogą mieć dużo, ale chcą mieć mniej, to ich wybór, a nie przymus. Zmęczeni bogactwem, znudzeni pogonią za kolejną rzeczą, postanawiają znów zacząć od niczego, a przynajmniej przeżyć jeszcze raz to uczucie, kiedy do szczęścia tak niewiele było im trzeba.

Faktem jest, że minimalizm pozwala odzyskać naszą przestrzeń fizyczną, a co za tym idzie i mentalną.

Kiedy wchodzimy do swoich mieszkań i widzimy wszystko uporządkowane, czyste, schludne, od razu i nasze myśli stają się bardziej poukładane. Sama wychodząc rano do pracy ogarniam wzrokiem mieszkanie, czy wszystko leży … na swoim miejscu i w razie konieczności poprawiam, bo nie lubię wracać do … nieładu. Utrzymanie porządku łatwe nie jest, zwłaszcza na małych powierzchniach i po wielu niełatwych doświadczeniach stwierdzam, że podstawą jest zasada wzięłaś, to odłóż na miejsce, wyjęłaś, to schowaj, otworzyłaś, to zamknij, pobrudziłaś to umyj etc.

Faktem jest, że każde mieszkanie bez względu na jego wielkość można zagracić i zapełnić po sam sufit. Żyjemy w erze konsumpcji, podsuwa się nam wciąż nowe rzeczy, które warto mieć. Dlatego wciąż kupujemy, choć z jakiegoś powodu te rzeczy nie dają nam tego, czego od nich oczekujemy, przynajmniej nie na długo. Pojawiają się więc kolejne pragnienia i znów chcielibyśmy coś mieć, bo modne, bo lepsze, ładniejsze. Wydaje się nam, że ten kolejny modny ciuch czy gadżet spełni nasze oczekiwania, że zapełni jakąś pustkę, doda wartości, zaimponuje innym. Przestaliśmy traktować rzeczy, jako produkty użytkowe, ale nadajemy im znaczenie symboliczne, nad czym pracują spece od reklamy, byśmy uznali je za elementy naszej tożsamości.

Mamy za dużo rzeczy, bo tak naprawdę nie chcemy tylko zaspokoić naszych potrzeb, chcemy zaspokoić nasze pragnienia a to są dwie różne rzeczy. Mamy dobry i sprawny telefon, ale wszyscy znajomi mają już nowszy model, a nam wydaje się, że zaczęliśmy … odstawać od towarzystwa i nawet jeśli „stary” telefon jest sprawny i w zasadzie wystarczający, to pobudzeni reklamami i presją zewnętrzną decydujemy się na zakup nowego modelu.

Nie mierzymy swoich potrzeb według naszego realnego zapotrzebowania tylko na podstawie porównywania się z innymi, ze standardami zewnętrznymi i to stale obniża satysfakcję z tego, co już mamy i przez to kupujemy kolejną rzecz i tak w kółko.

Różnice między potrzebami, a pragnieniami najlepiej widać na przykładzie naszych szaf z ubraniami. Nie znam kobiety, która otworzywszy pełną szafę nie stwierdzi, że nie ma co na siebie włożyć. Bo wszystko, co w niej jest nie zaspokaja pragnienia, aby wyglądać „oszałamiająco”, bo to wszystko już jest „stare”, nawet jeśli dotychczas ani razu nie zostało włożone. Kiedy tak mylimy potrzeby z pragnieniami nigdy nie będziemy zadowoleni z tego, co mamy. Ale żeby obudzić się z tego owczego pędu wystarczy zadać sobie parę pytań: Czy to co mam spełnia moje potrzeby?

Potrzebujemy przywrócić sprawom właściwe proporcje. Potrzebujemy zrozumieć, że rzeczy, których pragniemy nie oznaczają automatycznie więcej radości, szczęścia, czasu i satysfakcji, raczej odwrotnie. Myślę, że minimalizm jest odpowiedzią na to wszystko, która ma przywrócić równowagę, jest powrotem do czasów kiedy rzeczy służyły nam a nie my im. Kiedy pozbywamy się nadmiaru rzeczy odzyskujemy przestrzeń w swoim domu i życiu. Minimalizm to nie tylko wyrzucanie zbędnych rzeczy, sprzedawanie ich, oddawanie, ale też zapobieganie napływowi nowych rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy i które tworzą bałagan. Bardzo łatwo stracić przestrzeń, a jak ma się tę przestrzeń niewielką to jest jeszcze łatwiejsze. Kiedy widzę kilka wolnych metrów, od razu pojawiają się w głowie pomysły, czym ją zapełnić, ale …. Przychodzi refleksja, po co?

Minimalizm to też oszczędność czasu i pieniędzy. Mniej czasu na sprzątanie i wybieranie ubrania. Zdarza się, że bluzka leżąca na dnie szuflady nigdy nie zostaje założona, bo tego dna nigdy nie widać 😊 Minimalizm to także większa wolność, co ma kolosalne znaczenie w przypadku ludzi młodych, bo zapewnia większą mobilność. Można rzucić dotychczasowe życie z dnia na dzień i przenieść się do innego miasta czy kraju, z przysłowiową jedną walizką.

Każdy ma swoje ulubione rzeczy, których nie chce się pozbyć za żadne skarby i ma do tego prawo, przecież minimalizm to nie odmawianie sobie przyjemności obcowania z czymś pięknym, np. książkami. W minimalizmie nie chodzi o to, aby zostać w pustym mieszkaniu, ale o proces dostosowywania liczby rzeczy, które posiadamy do naszych potrzeb. Nie ma sensu robić jednorazowej akcji usunięcia starych rzeczy, żeby następnie przystąpić do kupowania nowych, bo ani się obejrzymy i znów rzeczy zaczną nas przytłaczać.

Minimalizm to nie tylko brak bałaganu i nadmiaru rzeczy w widocznych miejscach. Nie wystarczy schować je w szafie. Bo nie zmienia to faktu, że nadal mamy masę niepotrzebnych, starych i zniszczonych rzeczy. Nie trzeba używać słowa minimalizm, żeby mieć w domu tylko tyle, ile nam trzeba albo ile sprawia przyjemność. Warto przyjrzeć się swoim relacjom z rzeczami. Niech ich obecność w naszym życiu ma uzasadnienie, dobre uzasadnienie.

Zainteresowanych tematem zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, która jest dla mnie nieustającą inspiracją 😊

Nie dyskutuj z chamem, czyli jak panować nad emocjami…

Problem tłumienia emocji zawsze mnie interesował, bo należę do kategorii osób, które … awantury zrobić nie potrafią, krzyk jest im obcy, a gniew czy złość traktują jako coś, czego okazywać nie wypada. Za to potrafią zamknąć się w sobie, popłakać, obrazić się, a także rozkminiać problem aż do znudzenia.

Tłumienie emocji nie jest dobre…

Kiedy tłumimy emocje nasze ciało zaczyna niedomagać. Pojawiają się dolegliwości bólowe, dokucza kręgosłup, męczą problemy gastryczne. Według niektórych teorii długotrwałe tłumienie złości może też prowadzić do depresji.

A więc, po co tłumić emocje, skoro zdrowiej jest je z siebie wyrzucić? I co się wtedy dzieje? Bywa, że z baranka przeistaczamy się w wilka. Nasi bliscy patrzą na nas zaskoczeni, a znajomi mówią: wydawała się taką spokojną kobietą, a tu nagle jakby diabeł w nią wstąpił.

Chęć uwalniania emocji pewnie jest słuszna, ale niekoniecznie sprawdzi się w praktyce i niekoniecznie u każdego. Bo czy jest możliwe, abyśmy stali się nagle innymi ludźmi? Nasza emocjonalność, a raczej inteligencja emocjonalna, jest taka jaka jest, możemy nad nią popracować, rozwijać ją, ale czy da się ją diametralnie zmienić?

Zdarzało mi się obserwować emocje Ewy, do niedawna koleżanki z pracy, stanowiącej przykład kogoś, kto na pewno emocji nie tłumi, i zdarzało mi się słuchać jej podniesionego głosu, wręcz krzyku podszytego gniewem. Czy te „wybuchy” złości miały jakieś uzasadnienie czy nie to nie ma większego znaczenia, istotne jest to, że ja nie byłam w stanie się im przeciwstawić stosując ten sam sposób … dyskusji. Gdybym to zrobiła, wtedy mogłybyśmy pokrzyczeć na siebie (do siebie) wzajemnie, uwolnić emocje, a potem prędzej czy później wszystko wróciłoby do normy (?).  Rozmawiałyśmy na ten temat wiele razy i Ewa uważa, że właśnie tak powinnam była reagować, czyli upodobnić się do niej. I wtedy byłoby to – jej zdaniem – zdrowsze dla nas obu. Ale czy na pewno? Ja takiego sposobu wyrzucania z siebie emocji po prostu nie znam. Może to kwestia wychowania w domu, w którym emocje były skrywane, co z czasem stało się nawykowe, bo jako dziecko nauczyłam się … nie sprawiać problemów i ustępować innym.

A może to moja koleżanka powinna nad sobą popracować i kontrolować emocje? Naturę choleryka zapewne niełatwo zmienić, ale chyba jeszcze trudniej jest zmienić naturę osoby cichej i delikatnej.

Kiedy Ewa odczuwała złość, po prostu ją okazywała… potem twierdziła, że to nie była złość na mnie, ale na „sprawę”, która nie szła po jej myśli. A ja czułam się niesłusznie zaatakowana, więc u mnie to była raczej złość na jej złość. Wolałabym bowiem spokojnie problem omówić, bo oczywiście powodem tych wszystkich emocji były sprawy zawodowe. Różnica w naszych reakcjach mogła też brać się z tego, że ja do obowiązków zawodowych nie podchodziłam – w przeciwieństwie do niej – tak emocjonalnie.😉

Naiwnością byłoby sądzić, że w wieku bardzo dojrzałym miałabym się nauczyć awanturować, wpadać w furię…? Nie sądzę i nie chcę.

Podoba mi się powiedzenie kiedyś zasłyszane, którego treść brzmi mniej więcej tak: nie dyskutuj z chamem, bo sprowadzi Cię do swojego poziomu i pokona doświadczeniem. Kiedyś podejmowałam próby polemiki z kimś odległym mi mentalnie, ale z czasem przekonałam się, że nie warto, bo to niczemu nie służy, a skutek bywa opłakany, również dla mnie samej.

Znajomość własnych emocji – nasza kontrola nad emocjami zaczyna się od ich rozpoznania i nazwania. Żeby kontrolować emocje musimy wiedzieć co czujemy, mieć słownik uczuć, żeby je nazwać i wiedzieć jak je odczuwamy w ciele.

Kluczowe wydaje mi się nie tyle uwalnianie emocji, ale kierowanie emocjami, które polega na świadomym zauważaniu aktualnego stanu i posiadaniu skutecznej metody, żeby zmienić ten stan, kiedy tego potrzebujemy. Jeżeli zauważamy i rozpoznajemy własne emocje, łatwiej będzie nam dostrzegać emocje w innych ludziach i okazywać im empatię.

Moja koleżanka z pracy już dawno firmę opuściła, większość z nas narzekała na jej emocjonalność w kontaktach, niejedna osoba ma żal, bo w tym potoku słów, często padały jakieś osobiste, a więc bolesne przytyki. Kiedy teraz z nią rozmawiam, bo kontakt zachowałyśmy, i omawiamy jakiś temat, to nadal łapię się na tym, że czuję rozdrażnienie w momencie, gdy ona podnosi głos, więc szybko zmieniam temat, aby uniknąć tego znanego mi z przeszłości stanu. Nie potrafię dyskutować z kimś, kto podnosi głos, a jednocześnie można mieć wrażenie, że nie dopuszcza (nie szanuje) innych punktów widzenia.

Kiedy kogoś lepiej znamy, możemy nauczyć się reagowania na emocje tej osoby w sposób, który będzie w efekcie dla nas korzystny i wcale nie musi oznaczać tłumienia emocji, ale też nie oznacza ich uwalniania. Bo trzeba mieć na względzie fakt, że odpowiadanie emocją na emocje tworzy spiralę, na końcu której nie ma już pierwotnego powodu konfliktu, a my wcale nie uzyskamy … spokoju i wyciszenia.

Kontrolowanie emocji jest wielkim wyzwaniem. To zdolność przeciwstawienia się działaniu pod wpływem impulsu albo aktualnej emocji, a to wymaga zauważania impulsów i emocji, określania pożądanego stanu i wykorzystaniu odpowiedniej strategii do zmiany. Dlatego warto pracować nad samoświadomością, nawet jeśli jest to orka na ugorze.

Kontrola emocji jest trudna właśnie dlatego, że w ciągłym pośpiechu rzadko w ogóle zdajemy sobie sprawy z własnych uczuć albo w ogóle nie potrafimy ich nazwać. Sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że istnieją dwa poziomy emocji – uświadomione i nieuświadomione. Z emocjami, które sobie uświadamiamy jesteśmy w stanie coś zrobić. Potrzebujemy do tego dobrej strategii. Sprawa komplikuje się w przypadku emocji nieuświadomionych. To są emocje, które znajdują się pod progiem świadomości, coś się w nas gotuje, ale nie zostało zauważone i zidentyfikowane.

Tego rodzaju emocje są szczególnie niebezpieczne. Wyobraźmy sobie, że jakaś stresująca sytuacja w pracy, nie do końca uświadomiona, powoduje u nas rozdrażnienie, ale dopiero po jakimś czasie, np. po powrocie do domu wystarczy drobiazg, aby wyprowadzić nas z równowagi. Tak naprawdę to skumulowana reakcja, ale nie jesteśmy świadomi tego, że sytuacja w domu ma niewiele wspólnego z tym, co nas tak naprawdę zdenerwowało. Właśnie dlatego tak ważny jest kontakt z tym, co w danej chwili odczuwamy, nawet jeżeli są to subtelne odczucia. Warto od czasu do czasu zadać sobie pytanie o to, co czujemy w danej chwili? Nazwać emocje, które mamy. Zlokalizować, gdzie to uczucie jest w ciele. Dzięki temu, kiedy pojawi się następnym razem łatwiej je rozpoznamy. Kolejny krok polega na zauważeniu jak te emocje wpływają na nasze zachowania. Jak to, co czujemy wpływa na nasz stosunek do innych osób,  i na nasze ogólne samopoczucie? Kolejny krok to wzięcie odpowiedzialności za to co czujemy i jak się zachowujemy. Zamiast reagować, można odpowiedzieć w sposób jak najbardziej dla nas i dla innych konstruktywny. Warto ćwiczyć empatię dla siebie i innych. Pytajmy samych siebie, dlaczego teraz to czujemy, albo czemu mamy ochotę tak się zachować? Skąd u kogoś takie zachowanie albo uczucie?

Emocje pojawiają się i znikają, nie ze wszystkimi potrafimy się zidentyfikować i zmierzyć. Nie ma sensu ich oceniać, czy są uzasadnione czy nie. Dobrze je dostrzec, przyjrzeć się i puścić wolno. Samo ujrzenie ich w dziennym świetle odbiera im moc, często destrukcyjną zarówno dla nas i naszego zdrowia, jak i dla naszych relacji z innymi.

Kontrolowanie emocji wcale nie oznacza, że… ustępujemy, wycofujemy się, nie potrafimy się przeciwstawić, czyli jesteśmy mało asertywni. Możemy wyrazić swoje zdanie w sposób, który rozbroi potencjalną bombę, a nie podpali do niej lont.

Kiedyś buntowałam się jak ktoś mi mówił „Bądź mądrzejsza i ustąp”, teraz uważam, że coś w tym jest, bo mądrość w tym kontekście oznacza, że zanim zareagujmy potrafimy „na trzeźwo” ocenić, co jest dla nas lepsze, co nam się bardziej kalkuluje. Człowiek panujący nad emocjami nie musi być zimny i wyrachowany, bo wszystko zależy od tego, jaki cel mu przyświeca. 😊

*

Zainteresowanych tematem inteligencji emocjonalnej zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami. 😊

Święta, czyli czas wybaczania…

Jako że Święta Bożego Narodzenia za pasem, kiedy to spotykamy się z najbliższymi osobami albo do nich dzwonimy, składamy sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem, jako symbolem pojednania i przebaczenia, to może warto zająć się tematem wybaczania. Czy potrafimy wybaczać? Czym jest prawdziwe wybaczanie? Czy warto wybaczać i co to zmienia?

Wigilia to taki dzień, kiedy można się przełamać i odezwać do kogoś, kto w naszym przekonaniu nas skrzywdził, z kim jesteśmy skłóceni, z kim nie widzieliśmy się wiele lat, bywa, że jest to jedna z najbliższych nam osób. Jakże często zdarza się, że rodzeństwo nie utrzymuje kontaktów, ale również dzieci nie odzywają się do rodziców lub odwrotnie. Powody ku temu są na pewno poważne, ale czy nie da się ich puścić w niepamięć? Czy warto żyć przeszłością, rozpamiętywać stare żale, analizować doznane krzywdy i wzmacniać w ten sposób swoje negatywne emocje?

Z pewnością w życiu każdego z nas był albo jest ktoś taki, komu mamy co wybaczyć. Może ten ktoś jest daleko, a może blisko. Może to były mąż, który nas skrzywdził, i choć nasze drogi się rozeszły to wciąż te trudne chwile wracają w naszych myślach. Pamiętamy kłótnie, złe słowa, agresję, bywa, że nawet przemoc. Wydaje się, że kiedy związek rozpada się, i każda ze stron może zacząć wszystko od początku, to można byłoby wybaczyć i zająć się swoim życiem. Niestety, często jest odwrotnie, małżonkowie rozwodzą się, ale wojna nadal trwa, na domiar złego angażowane są w nią również dzieci.

Znam wiele takich historii, kiedy to byli małżonkowie nigdy nie zakopali wojennego topora. Wchodzą w nowe związki, ale ponieważ łączą ich dzieci, to spotykają się przy okazji ślubów, chrzcin i innych uroczystości rodzinnych. A wtedy odżywa chwilowo uśpiona niechęć, gniew, żal i poczucie krzywdy. Bywa też tak, że mąż już dawno nie żyje, a wdowa wciąż pamięta złe rzeczy, jakie w ich związku się wydarzyły, a więc nadal nie wybaczyła i nosi w sobie żal. Po co? Żeby poczuć się biedną, skrzywdzoną, ofiarą, bo tak przez wiele lat się czuła? Ten kto krzywdzi trafia na kogoś, kto pozwala się krzywdzić, a więc…? Nie chcę powiedzieć, że wina rozkłada się tu po równo, a raczej, że z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że na wiele krzywd po prostu przyzwalaliśmy. Byliśmy słabi, zakompleksieni, mało asertywni. Analiza przeszłości pod kątem krzywd, jakie nam wyrządzono, pozwala wiele zrozumieć. A zrozumienie ułatwia wybaczenie. Można wybaczyć krzywdzicielowi, ale można też wybaczyć sobie, co jest trudniejsze. Wybaczyć sobie to, że pozwalaliśmy na krzywdzenie nas.

Brak wybaczenia będzie negatywnie wpływał na nasze życie teraz i w przyszłości. Rozpamiętywanie krzywd przez całe lata powoduje, że nigdy się od tych krzywd nie uwalniamy. Mamy w sobie emocje, gniew, stres i napięcie, co mocno się na nas odbija i zatruwa naszą  teraźniejszość i przyszłość. Kiedy ktoś nas oszukał, to teraz nikomu nie ufamy. Kiedy skrzywdził nas partner to każdego następnego traktujemy podejrzliwie. Aby przerwać to błędne koło potrzebne jest prawdziwe wybaczenie. Tylko co to znaczy i jak to zrobić? Najczęściej bowiem nasza chęć wybaczenia kończy się tym, że raczej udajemy, niż wybaczamy. Wmawiamy sobie, że coś już nas nie dotyka, że wszystko jest w porządku, ale ciągle gdzieś tam w środku obwiniamy kogoś o jakąś krzywdę i ciągle o tej krzywdzie pamiętamy. Może wydaje nam się, że jeżeli będziemy pamiętać te wszystkie krzywdy, to łatwiej będzie nam się przed nimi chronić w przyszłości. Ale w rzeczywistości to tak nie działa.

Prawdziwe wybaczenie polega na tym, żeby całkowicie odpuścić emocje, które pielęgnujemy w sobie w związku z krzywdą, jaka nas spotkała i na prawdziwym zapomnieniu tej krzywdy, wymazaniu jej z pamięci, jakby przestała istnieć. Wybaczam i zapominam. A jesteśmy w stanie tak wybaczyć, kiedy nie potrzebujemy już obwiniać nikogo o to, co się stało i zapominamy, kiedy nie potrzebujemy tego już pamiętać.

To obwinianie kogoś o nasze problemy życiowe i pamiętanie o krzywdach przez lata, to tak naprawdę są nasze mechanizmy obronne. Bo kiedy obwiniamy kogoś to pozornie jest nam lżej, przelewamy na tę osobę nasz gniew, frustrację, możemy na nią zrzucić też nasze niepowodzenia i błędy. To wygodne. Problem w tym, że to utrudnia poprawienie naszej sytuacji życiowej a tak naprawdę to uniemożliwia taką poprawę. Bo stawia nas w pozycji bycia wieczną ofiarą i powoduje, że pozbywamy się odpowiedzialności, za swoją przyszłość i za swoje błędy. Wydaje nam się, że to wszystko, co się dzieje to jest wina tego, że kiedyś tam ktoś nas skrzywdził a tak naprawdę to jest wina tego, że nie wybaczyliśmy tego. Problem polega na tym, że dużo osób źle rozumie wybaczenie. Uważają, że to przejaw słabości albo gotowość do biernego przyjmowania kolejnych ciosów, pochylania głowy czy wręcz poniżania się. Wybaczenie nie oznacza tolerowania jakiegoś zachowania, nie oznacza braku reakcji czy darowania kary, nie musi oznaczać też przymusu kontynuowania relacji z kimś, kto nam wyrządził jakąś krzywdę. Można się rozstać i wybaczyć. Wybaczenie to też nie to samo, co przyjęcie słowa przepraszam, jeżeli już ono pada. To jest coś dużo większego. Wybaczenie to jest zmiana emocjonalna, która zachodzi w osobie pokrzywdzonej. To jest skomplikowany proces, który wymaga pracy i wysiłku, ale to jest jedyna droga do tego, żeby uwolnić siebie i innych od tego ciężaru.

Czemu warto wybaczać? Warto wybaczać chociażby dlatego, że to nas uwalnia od toksycznego gniewu i stresu, który odbija się na naszym zdrowiu. Wybaczenie daje też szansę, że osoba która wyrządziła nam krzywdę, będzie chciała poprawić swoje zachowanie. Karanie ludzi w ramach zemsty, na zasadach oko za oko, tak naprawdę zatruwa nas, a tym ludziom blokuje drogę do poprawy.

Kiedy człowiek jest skupiony na budowaniu własnego życia, to nie ma ani czasu ani ochoty, aby gryźć się przeszłością, chować urazy, dlatego łatwiej mu wybaczać, łatwiej odpuścić gniew i pamięć o doznanej krzywdzie. Kiedy sami budujemy swoje życie, wtedy znika potrzeba obwiniania.

Zainteresowanym rozwinięciem tematu wybaczania polecam stronę selfmastery.pl

*

Wszystkim internetowym Znajomym i Nieznajomym życzę Spokojnych i Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, w zgodzie ze sobą i bliskimi, w atmosferze pojednania, przyjaźni i wzajemnej miłości.

Prokrastynacja, czyli odkładanie życia na później…

Od jutra zaczynam dietę… od jutra przestanę jeść mięso, albo czekoladę, od jutra rzucę palenie, a może picie. Na jutro odkładamy zdrowy tryb życia, bieganie, spacery, gimnastykę, medytację…ale też zmianę pracy, ciekawe projekty, napisanie książki, czy nawet notki na bloga. I tak w kółko… Skąd ja to znam? Odkładanie czegoś na jutro może nam wejść w krew do tego stopnia, że to jutro po prostu nigdy nie nadchodzi, ale zawsze gdzieś tam jest w perspektywie, a to znaczy, że wciąż tli się jakaś szansa na zmianę.

Przekładanie czegoś na wieczne jutro określa się słowem prokrastynacja. To nie jest to samo, co postanowienie, że od jutra będę np. uczyć się do egzaminu i kiedy to jutro nadchodzi, po prostu to robię. Prokrastynacja jest wtedy, gdy nasze postanowienie schodzi na dalszy plan, i zamiast się uczyć, zajmujemy się czymś zupełnie innym, bo… na naukę nie mamy ochoty, bo myślimy, że jeszcze zdążymy, np. pojutrze, albo po prostu mamy ciekawsze zajęcia… Dobrze pamiętam z czasów studenckich, kiedy to najbardziej intensywna nauka odbywała się kilka dni przed egzaminem, choć wcześniej obiecywaliśmy sobie bardziej systematyczną naukę, ale oczywiście wciąż były ważniejsze sprawy…Tyle, że egzamin w końcu nadchodził i nie było wyjścia, i trzeba było choćby w ten ostatni dzień zabrać się ostro do roboty.

Są jednak takie rzeczy w życiu, których odkładanie przychodzi nam z łatwością, bo nie ma tu wyznaczonego jakiegoś ostatecznego terminu, i tylko od nas zależy, a właściwie naszej samodyscypliny, czy chcemy, czy nie chcemy czegoś zrobić. To nasze plany, nasze ambicje, aspiracje, to nasze marzenia. Przecież możemy bez nich żyć, po prostu tak jak dotychczas… zwyczajnie, przeciętnie. Kiedy pomyślimy o tym naszym odkładaniu na jutro, to może się okazać, że straciliśmy w ten sposób kawał życia, nie zbliżając się nawet o milimetr do swoich celów i marzeń, takich jak lepsze zdrowie, dobra kondycja, zgrabna sylwetka, nauczenie się języka obcego, zdobycie ciekawszej, satysfakcjonującej pracy. Uciekamy do tego mitycznego „jutra” serwując sobie ciągłe napięcie, żal, poczucie winy i smutek, że nadal nie jest tak, jak byśmy chcieli. To prawda, że robienie tego, co zbliża nas do celów i marzeń, nie jest przyjemne, komfortowe i łatwe. Ile trzeba się napocić podczas godzinnego biegu, ile niezbyt smacznych, za to zdrowych i niskokalorycznych potraw trzeba zjeść, żeby zgubić zbędne kilogramy i zdobyć lepszą kondycję. Czy nie lepiej położyć się z pilotem w dłoni na kanapie, obok postawić talerzyk orzeszków, cukierków czy butelkę dobrego wina? Może nie lepiej, ale na pewno łatwiej. Bo wszystko, co wartościowe przychodzi z trudem, a wszystko, co bezwartościowe jest na wyciągnięcie ręki.

Czy prokrastynacja oznacza, że jesteśmy leniwi? Nie do końca. Żyjemy w czasach, w których oczekuje się szybkich nagród kosztem długofalowych korzyści. I chociaż wiemy, że najlepsze efekty przynosi regularna praca a nie praca wtedy i tylko wtedy, kiedy mamy na to ochotę albo czujemy natchnienie, to bardzo trudno wcielić to w życie, bo mozolna codzienna praca jest mało spektakularna. Kiedy przyzwyczaimy się do odkładania rzeczy na jutro, to w pierwszej chwili odczuwamy ulgę, unikanie przynosi nam natychmiastową przyjemność, nagrodę, nic nie szkodzi, że to chwilowe. W ten sposób powstaje nawyk – unikam czegoś, mam nagrodę. Dlaczego to robimy? Przecież wykonując wysiłek, przełamując opór, mielibyśmy satysfakcję, bo dotrzymujemy sobie samemu słowa, zbliżamy się do celu. Po prostu brakuje nam samokontroli i silnej woli. Oczekujemy szybkiego rezultatu, może zadanie wydaje się nam zbyt trudne, skomplikowane, brak nam wiary, że to możliwe do osiągnięcia. Wszystko sprowadza się do emocji. Kiedy nie mamy kompletnie na coś ochoty, a próbujemy się do tego zmusić, to pogarszamy tylko sprawę, bo nie dajemy sobie wyboru przez co opór staje się jeszcze większy, co na końcu prowadzi do rezygnacji i stwierdzenia – zrobię to jutro. Gdybyśmy mieli wybór, to moglibyśmy chociaż zacząć… np. powinnam ćwiczyć dziennie chociaż pół godziny, ale jak poćwiczę 5 minut to też ma sens.

Jakie są koszty prokrastynacji? Przede wszystkim oznacza ona marnowanie czasu, a właściwie swojego życia, a potem żal, że można było wiele rzeczy dokonać, ale teraz jest już na to za późno. Prokrastynacja jest też zabójcą rezultatów. Przekładając rzeczy ważne na jutro, właściwie nigdy nie będziemy mieć rezultatów. A rzeczy ważne decydują o jakości naszego życia, są to takie kwestie jak nasze zdrowie, kondycja, systematyczna praca nad czymś. Bywa niestety tak, że nasze życie sprowadza się tylko do gaszenia pożarów i przetrwania, robienia wszystkiego na ostatnią chwilę albo robienia wtedy, kiedy mamy przystawiony pistolet do głowy. Prokrastynacja powoduje obniżanie poczucia własnej wartości. Bo jak się czujemy nie dotrzymując dawanych sobie samym obietnic? Kiedy czujemy, że nie możemy na sobie polegać, ufać sobie? Fatalnie. Inaczej jest, kiedy udaje nam się wyrobić nawyk dyscypliny, który będzie zbliżał nas do celu, a tym samym umacniał poczucie sprawczości i skuteczności, a na końcu pewności siebie. Prokrastynacja jest okłamywaniem się. Kiedy obiecujemy sobie, że coś zrobimy, a wciąż to przekładamy, to dopadają nas wyrzuty sumienia i wstyd przed samym sobą. W ten sposób napędzamy spiralę negatywnych myśli i złość na siebie. Wyjście jest jedno: lepsza samokontrola i siła woli. Czy mam ochotę coś zrobić czy nie, po prostu to robię. Czy mam motywację czy jej nie mam, działam niezależnie od tego. W końcu robienie czegoś staje się nawykiem. Istotnym skutkiem prokrastynacji jest nie tylko to, że sami siebie przestajemy szanować, ale robią to też inni ludzie, bo stajemy się dla nich tymi, co dużo mówią i nic nie robią. Może się okazać, że nic nie kontroluje naszego życia oprócz impulsów, zachcianek i przymusów, którym jesteśmy posłuszni. Brzmi to strasznie, ale tak niestety bywa.

Jak pokonać prokrastynację? Przez działanie. Ale nie poprzez zmuszanie się do działania, bo siłowa walka tylko stworzy dodatkowy opór i będzie nam jeszcze trudniej. Pozwólmy, żeby opór był, zauważmy go, ale dajmy sobie wybór, w ten sposób uwolnienie energii z walki z oporem wzbudzi większą chęć do działania. Brzmi to nieco skomplikowanie i w praktyce potrzebujemy do tego uważności, którą trzeba w sobie … wypracować. To ona pozwala nie tylko zauważyć sam opór, negatywne emocje i chęć uniknięcia nieprzyjemnych uczuć, ale pomaga też w kontrolowaniu impulsów, które mogą spowodować, że nie zrobimy tego, co zaplanowaliśmy.

Przykład, który mi się w tym miejscu nasuwa, to moja praca zdalna w domowych pieleszach, kiedy to głowię się nad jakimś projektem, a tu nagle impuls, żeby iść do kuchni i coś sobie przyrządzić do jedzenia, albo po prostu wziąć coś gotowego i zjeść. Głodna nie jestem, na przerwę jest za wcześnie, ale impuls jest tak silny, że działam jakby na autopilocie. Kiedy siadam z powrotem do komputera, mam wrażenie, że te kilkanaście czy kilkadziesiąt minut spędzonych w kuchni w ogóle się nie zdarzyło. Gorzej, kiedy robię sobie przerwę, aby zajrzeć do internetu, bo tam to w ogóle można utonąć i stracić poczucie czasu. Kiedy dzięki uważności zauważam impuls  (zjedz coś albo zajrzyj do netu) to daję sobie czas na decyzję i jestem w stanie powstrzymać się przed bezsensownym działaniem.

Jeżeli do tej pory prokrastynacja była naszym chlebem powszednim, to zamiast sobie wypominać te zmarnowane lata i szanse, lepiej sobie wybaczyć i zapomnieć, a następnie skupić się na skromnym progresie w stronę celów, które sobie wyznaczamy, a które poprawią jakość naszego życia – TERAZ. Dobrze wiedzieć, jaki będzie nasz kolejny krok, aby móc posuwać się w stronę większych celów. Wybierajmy zamiast zmuszać się. A najważniejsze to po prostu zacząć, krok po kroku…

*

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selfmastery.pl, która stanowi dla mnie inspirację i z której czerpię pełnymi garściami. Każdy z tematów przerabiam na swój własny sposób, czego efektem są wpisy na blogu, w których wykorzystuję fragmenty autorstwa Magdy Adamczyk, co – mam nadzieję – zostanie mi wybaczone 😊

Nie można mieć wszystkiego, czyli jak przestać się porównywać…

Koleżanka przysłała mi zdjęcia wnętrz swojego nowego domu. Patrzę i z perspektywy mojego skromnego mieszkania w bloku widzę duże dysproporcje między tym, co ma ona, a co mam ja. Z jednej strony nie chcę czynić porównań, ale z drugiej takie porównanie samo mi się narzuca. Czy jest w tym zazdrość, albo, nie daj Boże, zawiść? Nie sądzę. Chyba raczej taki podskórny żal. Bo fajnie byłoby mieć większą łazienkę, kuchnię, garderobę, taras… i taki piękny widok z okna, choć i mój nie jest zły. A czy koleżanka jest szczęśliwa mając ten piękny i duży dom? Niby tak, ale jednocześnie marudzi, że wolałaby mieć dom parterowy i nie bliźniak, czyli taki jaki ma z kolei jej koleżanka Ewa. A więc ona też się porównuje i też nie jest w pełni zadowolona… Czy to ma sens?

Kiedy się nie porównujemy, nie czujemy tego dyskomfortu, niespełnienia, poczucia bycia … gorszym. Możemy dla równowagi porównać się do innych, choćby takich, którzy w ogóle nie mają własnego lokum, a wynajmują coś na wolnym rynku i tak naprawdę nigdy nie czują się u siebie.

Zawsze się porównywałam. Oczywiście z tendencją do porównywania się z lepszymi, według własnej hierarchii wartości. No bo kto porównywałby się z gorszymi i w jakim celu? Żeby poprawić sobie samopoczucie? Może na zasadzie, nie jest ze mną jeszcze tak źle, bo inni mają gorzej. W szkole podstawowej byłam jedną z lepszych uczennic, ale chciałam być najlepsza, każda gorsza ocena była porażką. Podstawowa kwestia sprowadzała się do tego, że chciałam być lepsza od Gośki i Kaśki, dwóch uczennic, które deptały mi po piętach. Podobnie było w szkole średniej, gdzie też miałam konkurentki, w końcu została tylko jedna, z którą przegrałam na maturze, bo ona miała z matematyki 5 a ja 4. Pogodziłam się z tym, wiedziałam, że są dziedziny, w których moje szanse na wyższe miejsce w rankingu są niewielkie. Tak, w nauce byłam niezła, gorzej było w innych kwestiach, np. materialnych. Na niewiele rzeczy było mnie stać, kiedy zaczęłam studia w stolicy, a porównując się do koleżanek z roku czułam się często jak Kopciuszek. Na szczęście w akademiku miałam współlokatorki równie skromnie sytuowane, więc nie odczuwałam tej różnicy zbyt boleśnie. Koncentrowałam się na dziedzinach, w których mogłam być lepsza, choćby w nauce. Starałam się więc zachować równowagę tłumacząc sobie, że … nie można mieć wszystkiego.

Im jestem starsza tym mniejsze znaczenie mają sprawy materialne (aczkolwiek ten dom koleżanki nadal robi na mnie wrażenie), a bardziej pociąga mnie sfera duchowości, pasji, zainteresowań, zaangażowania… Porównuję się z mądrymi i dobrymi ludźmi (jak Magda z Selfmastery.pl) i myślę sobie, taka młoda kobieta, a jaki intelekt, jaka pasja, elokwencja, oczytanie. Ona zna odpowiedzi na trudne pytania, których ja w jej wieku w ogóle sobie nie zadawałam. Może tamten mój świat nie skłaniał do refleksji, a może każdy musi mieć swój czas na pewne wnioski. Podziwiam ludzi z pasją. Oglądam piękne zdjęcia na blogach koleżanek (vide zielona pirania) i zachwycam się. Sama nie potrafię, więc nawet nie inwestuję w sprzęt fotograficzny. Są ludzie, którzy potrafią mocno się w coś zaangażować, nie tylko w sprawy zawodowe, a ja mam do wszystkiego stosunek … letni. Nie potrafię się w czymś … zatracić. Wiele rzeczy lubię robić, ale czy jest coś szczególnego, przy czym … zapominam o Bożym świecie? Chyba nie. Dlatego ciągnie mnie do ludzi pozytywnie zakręconych, zaangażowanych w coś w szczególny sposób, ale porównując się do nich wciąż odczuwam niezadowolenie z siebie. Wiem, że to nie jest dobre. Choć z drugiej strony… mobilizuje mnie jednocześnie do poszukiwań czegoś, co byłoby w stanie mnie porwać. A jeśli czegoś takiego nie ma? A jeśli jest, a problem tkwi w czymś innym, w mojej gotowości do zaangażowania się w coś? Ale to już zupełnie inny temat.

Problem z porównywaniem się jest taki, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy, i w wielu dziedzinach możemy znaleźć osoby, z którymi porównanie się wypadnie na naszą niekorzyść. Jednych będzie to mobilizować, motywować, a innych dołować… Jeśli czujemy, że jesteśmy w stanie osiągnąć coś, co widzimy u innych, wtedy walczymy i jesteśmy zmobilizowani. Jednak częściej jest tak, że cel wydaje się być odległy lub nieosiągalny i wtedy takie porównywanie się może być nieco dołujące.  Sedno sprowadza się do tego, aby zaakceptować to, co się ma, i pogodzić się z tym, że czegoś się nie ma. Trzeba mieć świadomość własnych ograniczeń i być realistą w ocenie swoich szans na zdobycie czegoś. Ale jeśli realna ocena wskazuje, że mamy szansę, to porównywanie się może dać nam impuls do podjęcia prób zdobycia czegoś, na czym nam zależy.

Kiedy osiągamy jakiś wyższy poziom czujemy, jak nasze poczucie własnej wartości wzrasta. Ale druga strona medalu jest taka, że kiedy spadamy w rankingu to i poczucie wartości spada.

Porównując się chcemy też dopasować się do otoczenia. Najlepszym przykładem niech będzie sposób ubierania się i moda. Mając młodsze koleżanki korzystam z ich rad w sprawie mody… zauważyłam jednak, że to, co im pasuje, mnie już niekoniecznie, wiec porównywać to ja się mogę z koleżankami w moim wieku… a tak w ogóle to najlepiej mieć swój własny styl. Porównywanie się może być dowodem na to, że brak nam pomysłu na siebie, że nie jest nam dobrze we własnej skórze, dlatego potrzebujemy porównań i potwierdzeń.

Porównując się do innych tracimy z oczu siebie mierząc się miarą sztucznych, zewnętrznych kryteriów.

Najczęściej porównujemy się w górę, do ludzi, którzy mają coś, co sami chcielibyśmy mieć…. np. wielki talent. Młode dziewczyny porównują się do aktorek, piosenkarek, modelek, czyli ogólnie celebrytek, a chłopcy do sportowców, zwłaszcza piłkarzy. Zapominamy, że jest to tylko wycinek tej osoby. Porównujemy czyjeś najmocniejsze strony ze swoją słabością, z czymś czego nie mamy. Jak wypadniemy w takim porównaniu? Patrząc tylko przez soczewkę tego, co ktoś ma, a my nie mamy, niewiele wiemy o innych cechach i niedoskonałościach tej osoby. O tym jak ten ktoś żyje i jaki jest, za to doskonale wiemy ile nam brakuje do jego ideału, który sobie tworzymy w głowie. Patrząc przez tę soczewkę, kompletnie zapominamy, że człowiek nie składa się z jednej cechy i nie staje się przez nią ideałem ani ona nie czyni też jego życia idealnym. Porównując się nie można zawężać obrazu danej osoby tylko do jednej wyidealizowanej części tego człowieka. Może amator śpiewania chciałby mieć talent, sławę i majątek Michaela Jacksona, ale kto chciałby mieć takie życie, jakie było jego udziałem, o końcu tego życia nie wspomnę? To, co zazwyczaj porównujemy to są rzeczy nieporównywalne. Wizerunek, który tworzą media, zwłaszcza społecznościowe, zawsze jest podrasowany. Ludzie pokazują to, co chcą pokazać i to jest normalne, ale kiedy uznajemy to za pełną prawdę o nich i o ich życiu i patrzymy na prawdę o sobie to czujemy się tylko gorzej. To wynika z tego, że nie wiemy o tych ludziach za wiele, za to o swoim życiu wiemy dużo. Możemy nawet wiedzieć, że to, co prezentuje ta osoba to tylko wizerunek ale to nie zmienia faktu, że pojawiają się w nas jakieś uczucia i to wpływa na nasze zachowanie. Czasami porównujemy się do ludzi, którzy mają gorszą sytuację od nas, żeby poprawić sobie samopoczucie. Jednak w praktyce to świetny sposób na to, żeby poczuć się ze sobą gorzej a nie lepiej. Bo takie zachowanie robi z nas małego człowieka, a nie człowieka jakim chcielibyśmy być, co wpływa negatywnie na poczucie własnej wartości.

Ani porównywanie się z wielkimi postaciami ani porównywanie się z osobami, które mają gorszą sytuację nie jest dobrym sposobem na szukanie własnej wartości czy tożsamości. Jest z góry oparte na fałszywie nadanych wartościach w dodatku w oparciu o fałszywe kryteria.

Porównywanie się może wydawać się pouczające, motywujące i potrzebne, jednak częściej bywa źródłem zawodu, spadku pewności siebie i generalnego poczucia, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Może też prowadzić do zniechęcenia. Wyobraźmy sobie, że piszemy wiersze i kiedy złapie nas wena udaje nam się stworzyć coś wspaniałego. Jesteśmy zachwyceni naszym dziełem, do czasu, kiedy wejdziemy na stronę poetów amatorów, gdzie możemy poczytać dzieła innych autorów. Nagle przestajemy być zadowoleni z tego, co napisaliśmy. Porównanie się do innych w takiej sytuacji odbiera radość i satysfakcję z tego, co stworzyliśmy. Nagle to, co było dobre, stało się niewystarczająco dobre. Nasze osiągnięcie zostało przyćmione. To może działać zniechęcająco i sprawić, że w ogóle przestaniemy pisać wiersze.Z powodu porównywania się możemy w ogóle nie zacząć czegoś robić. Kiedy sobie obejrzymy wspaniałe dzieła, obrazy, książki, zdjęcia, artykuły, możemy dojść do wniosku, że nie ma sensu nawet próbować, bo szanse są zerowe, skala czyichś osiągnięć, kiedy się do nich porównujemy, po prostu nas paraliżuje. Może się też pojawić podejrzenie, że oni mieli szczęście, albo lepsze warunki, albo więcej pieniędzy na sprzęt czy promocje. A prawda jest najczęściej taka, że ludzie ci musieli w to włożyć mnóstwo pracy. Może zarywali noce, żeby pisać teksty czy się uczyć. Albo, że po prostu są pracowici i wcale nie mają bogatych rodziców, może odkładają pieniądze z marnej pracy, żeby mieć na te warsztaty i sprzęt.

Czy nie lepiej byłoby przestać porównywać się do innych, skoro ma to więcej minusów niż plusów? A może robić to po prostu inaczej, tak żeby mieć z tego korzyść i żeby realnie pomogło nam to odnaleźć swoje miejsce i być zadowolonym z siebie. Można używać tych, do których się porównujemy, jako źródła inspiracji i świadomości, że to, co zrobili jest również w zasięgu naszych możliwości. Potrzebujemy swoich własnych kryteriów oceny tego, co robimy, które nie będą produktem porównań i pozwolą nam robić rzeczy po swojemu, w swoim tempie i rozsądnie korzystając z doświadczeń innych. Ustalenie własnych kryteriów powoduje, że przestaniemy rozglądać się dookoła a zaczynamy patrzeć na siebie i swoje wnętrze, bo tam wszystko się rozgrywa i tam należy szukać swoich standardów, a nie w porównaniach do innych ludzi.

*

Zainteresowanych tematem odsyłam do strony selfmastery.pl, która stanowi dla mnie inspirację i kopalnię tematów. Wpis zawiera również fragmenty zaczerpnięte z tej strony.