Na każdą sytuację czy problem można spojrzeć z różnych punktów widzenia.Oczami optymisty, co wcale nie znaczy, że przez „różowe okulary”, albo można problem wyolbrzymić i dostrzegać wyłącznie jego gorszą stronę. Inaczej mówiąc, szklanka może być dla nas do połowy pusta, albo do połowy pełna. Można się zdołować myśleniem w kategoriach: i znów mi się to przytrafiło, dlaczego właśnie mnie, jestem do niczego, problemy to widocznie moja specjalność, inni mają lepiej, nie mam szczęścia w życiu, znów wszyscy mają do mnie pretensje… Takie myślenie powoduje, że sytuacja realnie niedobra staje się fatalna, urasta w naszej głowie do monstrualnych rozmiarów, bo taki wymiar sami jej nadajemy. Przy okazji możemy sobie w ten sposób porządnie dokopać, co i na zdrowie nam nie wyjdzie.
Obserwuję tego typu postawę niezmiernie często, a może i mnie samej takie dołujące myślenie od czasu do czasu się zdarza, bo skąd bym tak dobrze potrafiła dostrzec je u innych. Staram się jednak bardzo mocno pracować nad tym, aby minimalizować negatywne myślenie, wypierać złe, szkodliwe emocjonalnie skojarzenia, a eksponować wszelkie przejawy pozytywnego nastawienia do życia. Taką pracę nad sobą można zacząć od drobiazgów. Kiedy zmieniałam tytuł bloga na „Drugą połówkę życia” miałam ochotę dopisać pod tytułem słowa „może być lepsza od pierwszej” i to wcale nie dlatego, że tak mocno w to wierzę, po prostu po to, żeby te słowa, na które będę często zerkać, zapadały we mnie gdzieś głębiej i być może w jakiś niepojęty rozumowo sposób miały wpływ na moje dalsze losy. Jeśli czegoś bardzo chcemy, to nawet jeśli wydaje nam się to trudne, nierealne, wręcz śmieszne, to prawdopodobieństwo osiągnięcia takiego rezultatu z pewnością wzrośnie, kiedy będziemy sobie swoje pobożne życzenia powtarzać. Tak działają afirmacje. Co do tytułu bloga, to pozostałam jednak przy wersji, że druga połówka nie musi być gorsza od pierwszej, co znaczy, że zwyciężyła we mnie realistka, chyba taka po prostu jestem, choć jak wspomniałam mocno pracuję nad myśleniem pozytywnym. Z prostego powodu. Z pragmatyzmu. To się zwyczajnie opłaca.
Zacznijmy od zdrowia. Chyba każdy lekarz przyzna, że osoby uśmiechnięte, zadowolone z życia mniej chorują i żyją dłużej, a nawet jeśli nie dłużej to z pewnością przyjemniej. Pomimo ciężkiej, odpowiedzialnej pracy, pomimo obiektywnych trudności, kłopotów rodzinnych, jedni potrafią być pogodni, a do innych strach podchodzić, bo ich mina odstrasza nawet tych, którzy chcieliby powiedzieć im coś miłego. Jedni potrafią cieszyć się jakimś dobrym wydarzeniem w swoim życiu, inni zawsze znajdą coś, co ich radość zmąci.
Weźmy pierwszy przykład z brzegu, bo z mojej firmowej łączki. Od kiedy koleżanka otrzymała awans, wciąż dostrzega zawistne spojrzenia i zachowania współpracowników. Coraz więcej zdarza się sytuacji konfliktowych, których źródła dopatruje w awansie. Kiedy próbuję delikatnie oponować, że może nie powinna tych kwestii tak mocno łączyć, słyszę w jej głosie irytację. Ona po prostu wie najlepiej, że chodzi o awans. A ja sobie myślę, że może częściowo chodzi, a może i nie, a koleżanka zwyczajnie projektuje swój punkt widzenia na innych. Uznała, że jej awans na pewno wzbudzi zazdrość (słusznie lub nie) więc swoim „radarem” dostrzega i eksponuje wszystko, co da się takiemu myśleniu podporządkować. I nawet jeśli pewne sytuacje i zachowania zdarzyłyby się i bez awansu, to zostają wpisane w określony scenariusz. Obserwuję to wszystko z boku i myślę sobie, że zamiast cieszyć się sukcesem zawodowym i nastawić na przyjmowanie gratulacji (sic), koleżanka przeżywa stres, nie może po nocach spać, boli ją głowa, zrobiła się jakaś taka wycofana. Mam wrażenie jakby wystawiła jakieś kolce w obronie przed potencjalnymi atakami, bo ona najlepiej wie, że wszyscy współpracownicy są zawistni i wściekli z powodu jej awansu. Może tak jest w istocie, a może nie, ale ona myśląc w ten sposób, robi sobie krzywdę. Jakby sama siebie za ten awans karała, jakby sama uznała go za niesprawiedliwy. Radosne wydarzenie okazało się wręcz katastrofalne i to dla wszystkich w zespole, w którym pracuje. Ona nieszczęśliwa, współpracownicy albo niezadowoleni albo zdezorientowani. A wystarczyłoby po prostu uznać fakty i podejść do tematu bez emocji, realistycznie: dostałam awans, bo na niego zasłużyłam i jestem z tego dumna, a wobec współpracowników będę zachowywać się tak jak przed awansem, nawet jeśli część z nich będzie próbowała moją radość zmącić. I tyle.
Nie mamy wpływu na innych ludzi. Są jacy są. Mamy jedynie wpływ na swoje zachowanie. Nasza postawa może nam pomóc, a może zaszkodzić. W przypadku koleżanki wybór postawy „oblężonej twierdzy” zaszkodził nie tylko jej samej. Czy było warto? Nie sądzę. Zapewne za jakiś czas wszystko w jej zespole wróci do normy. Może ktoś inny dostanie awans, i wtedy będzie trzeba zmierzyć się z tym wydarzeniem, ale już z drugiej strony.
Wracając do tematu przewodniego. Bycie pesymistą jest nieopłacalne, bo takim ludziom ciężko znaleźć przyjaciół i najczęściej są samotnikami. Kto lubi słuchać wiecznych narzekań? Może jedynie inni notoryczni …narzekacze. Zdarza się, że dwie panie ograniczają swój dialog do wymiany informacji o aktualnych badaniach, chorobach i pogrzebach, a nawet jeśli wesołe wydarzenie się w ich życiu trafi, to zawsze znajdą dziurę w całym, która przesłoni im całą resztę, o ile dziura może coś przesłonić. 🙂
Moja znajoma, tym razem spoza firmy, miała kiedyś czarną serię wydarzeń w swoim otoczeniu rodzinnym i towarzyskim, którymi epatowała telefonicznych interlokutorów do tego stopnia, że sama zaczęłam się jej telefonów obawiać. Czy znów nasłucham się szczegółowo opowiedzianej historii o kimś ciężko chorym, kogo w życiu nie widziałam? Miałam wrażenie, że rola tych wydarzeń dla znajomej była tak ogromna, że żadne inne tematy w owym czasie dla niej nie istniały. Kompletnie nieistotne było to, czy osoba po drugiej stronie telefonicznego kabla jest takimi historiami zainteresowana. Świat pełen jest dramatycznych wydarzeń i ludzkich tragedii. Nie jesteśmy w stanie znaleźć w sobie aż takich pokładów współczucia, aby pochylać się nad każdym nieszczęściem, bo nie starczyłoby nam czasu na normalne życie, w jako takim zdrowiu psychicznym. Jeśli nie mamy na coś wpływu, to musimy nauczyć się nie chłonąć emocjonalnie z każdej ludzkiej tragedii, dlatego i w tym przypadku wskazany jest umiar.
Każdy z nas ma w gronie swoich bliższych i dalszych znajomych osoby, do których chętnie dzwoni, chętnie się spotka, z przyjemnością odwiedzi, ale są też tacy, z którymi kontakt ograniczamy, albo w ogóle z niego rezygnujemy, no chyba że jest to ktoś z rodziny, wtedy zwycięża poczucie obowiązku i z bólem serca ten kontakt utrzymujemy. Ze spotkania i rozmowy z kimś negatywnie i pesymistycznie nastawionym do życia wychodzimy wykończeni, jakby zarazili nas tym swoim marudzeniem. Trzeba mieć w sobie dużo siły, aby wytrzymać w związku z takim osobnikiem, a takie małżeństwa bywają. Moja sąsiadka to fajna, pogodna babka, natomiast jej mąż to mruk i hipochondryk. Widzę jak kobieta wyrywa się do świata, do innych ludzi, aby nie musieć siedzieć w domu i kontemplować wraz z mężem … starość. Może kiedyś jej mąż był zupełnie innym człowiekiem. Zapewne go kochała, albo pomimo tego malkontenctwa, albo za coś kompletnie innego, czego gołym okiem nie widać.
Inny przykład. Mam pewną znajomą, niemłodą panią, od której wynajmowałam mieszkanie i którą lubiłam, głównie za jej optymizm. Kiedy przeprowadziłam się do własnego lokum, nasze kontakty osłabły, ale przynajmniej raz w roku starałam się do niej dzwonić lub odwiedzać. Ostatnie lata i z racji wieku, i z powodu szwankującego zdrowia są dla niej trudne. Wpadałam raz w roku z kwiatami na imieniny, ale od pewnego czasu traktuję to już jako ciężki obowiązek a nie przyjemność, jak kiedyś bywało. I nie jest to wyłącznie kwestia powtarzanych w kółko tych samych historyjek, a raczej zafiksowania się na temacie rozczarowania sercowego, jakiego owa pani doznała. Nie wnikając w szczegóły, trudno znaleźć w sobie tyle cierpliwości, aby słuchać, z jakim strasznym mężczyzną miała do czynienia. Te negatywne emocje, jakie siedzą w tej pani, źle na mnie działają i kiedy od niej wychodzę jestem bardzo zmęczona i przygnębiona. Rozumiem już dlaczego wokół niej tak mało ludzi, dlaczego wciąż narzeka, że czuje się samotna, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma do kogo ust otworzyć.
Temat patrzenia na rzeczywistość zgodnie z zasadą „szklanki do połowy pełnej” staje się szalenie istotny, kiedy wkraczamy już w wiek … zaawansowany. Wtedy rzeczywiście obiektywnie mamy coraz mniej powodów do radości, ale wtedy tym bardziej uśmiech i dobre emocje, pomimo wszystko są nam potrzebne, choć wymaga to znacznie więcej wysiłku niż kiedyś.
Niektóre moje znacznie młodsze koleżanki z pracy poruszające się środkami komunikacji miejskiej narzekają na „starsze panie” (okazuje się później, że w wieku ok. 50-60 lat), które są nieprzyjemne, nieprzyjazne, wręcz złośliwe. Koleżanka będąca obecnie w zaawansowanej ciąży twierdzi, że takie kobiety patrzą na nią z wyraźnym niesmakiem, zwłaszcza kiedy wypadałoby, aby ustąpiły jej miejsca. Taka opinia nie napawa mnie radością. Sama staram się nie wyglądać i nie zachowywać się jak zołza, choć może nie zawsze mi się to udaje.
Temat „szklanki do połowy pełnej” ma jeszcze jeden aspekt, o którym nie sposób zapomnieć, to kwestia posiadania pieniędzy, majątku. Staram się zawsze myśleć i doceniać to, co mam, a nie dręczyć się tym, czego nie mam i na co mnie nie stać. Unikam porównań, nie zazdroszczę bogactwa. Kiedy mijam wieczorem nowoczesne apartamentowce widzę, w jak niewielu mieszkaniach pali się światło. Jest ok. 20.00, a lokatorzy na tych strzeżonych osiedlach zapewne jeszcze pracują po to, aby spłacać kredyt za te piękne pokoje, w których tak rzadko przebywają. Czy to ma sens? Nigdy nie wiadomo, jakim kosztem został czyjś majątek zdobyty i czy w efekcie było warto ten koszt ponieść. Może odbyło się to kosztem rodziny, dobrych relacji między małżonkami czy dziećmi. Można zdobyć jakąś „rzecz”, a stracić uczucie, bliskość, emocjonalną więź. Cieszmy się więc z tego, co posiadamy, zwłaszcza z tego, co nie da się przeliczyć na pieniądze.
I kiedy zdarzają się gorsze dni, kiedy wszystko jawi się w czarnych kolorach, od rana pada deszcz, korek na mieście, spóźnienie do pracy, złe spojrzenie koleżanki, złośliwy urzędnik, głośny sąsiad, ból głowy, itp. itd. pamiętajmy wtedy, że mamy wybór, albo poddać się temu nastrojowi, a nawet pogłębić go rozkładając każdą niemiłą sytuację na czynniki pierwsze, albo zrobić szybki reset, zapomnieć i pomyśleć o czymś przyjemnym, zrobić sobie prezent, pójść do kina, zrobić cokolwiek, co w naszym przypadku działa najskuteczniej. A ja sama, kiedy będę miała zły dzień wrócę do tego wpisu, przeczytam go uważnie i od razu mi się humor poprawi. Ostatecznie na tym polega autoterapia 🙂
Ps. Dopiero po skończeniu tego wpisu dowiedziałam się, że dziś przypada światowy dzień uśmiechu. Ale się wstrzeliłam!