Zdarzyło się to przed rokiem. Pamiętam ten dzień dobrze. Był piękny, słoneczny poranek. Zadzwonił budzik. Pora wstawać… pomyślałam i podniosłam głowę. Jednak ona nie chciała mnie słuchać i wróciła na poduszkę. Kolejna próba i to samo. Co jest? Leżę 5 minut, patrzę w sufit, czuję, że wszystko wiruje. Co się dzieje, co robić? Telefon pod ręką, na szczęście. Okno daleko. Drzwi jeszcze dalej. Próbuję sturlać się na podłogę, udaje mi się jakoś dotrzeć do okna i szeroko je otworzyć, w nocy było tylko uchylone. Co dalej? Dzwonić gdzieś czy czekać? Co mi jest? Czuję się bezradna. Nie mogę wstać, ale jestem całkiem przytomna i myślę, że chyba nic gorszego już mnie nie spotka. Spędzam na podłodze w pozycji siedzącej kilka minut, a potem próbuję się przemieścić w kierunku łazienki. Wolno, bardzo wolno, udaje mi się podnieść i dojść do łazienki trzymając się po drodze wszystkiego, czego można się chwycić. Uff, udało się. Po kolejnych minutach czułam się już mniej przerażona, a zawroty głowy osłabły. Uspokoiłam się. Może to tylko chwilowe i zaraz wszystko wróci do normy. I wróciło, prawie. Po godzinie mogłam już podjąć próbę wyjścia z mieszkania.
Z duszą na ramieniu ruszyłam w kierunku przystanku autobusowego. Czułam się niepewnie, chyba bardziej ze strachu, od czasu do czasu miałam wrażenie niestabilności. Dotarłam do pracy. Zadzwoniłam do przychodni i za godzinę siedziałam już w gabinecie lekarskim. Od tego momentu zaczęła się moja wielomiesięczna przygoda ze służbą zdrowia, której celem było poszukiwanie przyczyn owych zawrotów. Po roku mogę stwierdzić, że przyczyny nie znaleziono. Zawroty minęły, oby bezpowrotnie.
I w związku z tą rocznicą naszły mnie pewne refleksje. Pierwsza dotyczy mieszkania w pojedynkę, co dotychczas w ogóle mi nie przeszkadzało, ale…w pewnym wieku przestaje być … bezpieczne. W przypadku małżeństwa, nawet żyjącego jak pies z kotem, to jedno drugiemu szklankę poda, nie mówiąc już o wezwaniu pogotowia. A ja, kiedy straciłabym przytomność, to nikt by tego nie zauważył. Gdyby to było rano, to w pracy zaczęliby się niepokoić, ale dopiero po kilku godzinach. Szansą są w tym przypadku stałe godziny kontaktu z rodziną. Brak telefonu zostałby odczytany jako sygnał, że coś jest nie tak. I tak jednak parę godzin by upłynęło, a przecież w niektórych sytuacjach każda minuta ma znaczenie. I to jest naprawdę poważny minus mieszkania w pojedynkę, którego kiedyś w ogóle nie brałam pod uwagę. A lata płyną, jestem coraz starsza…i różne dolegliwości mogą się pojawiać.
Dotarło do mnie, że trzeba się do różnych wariantów przyszłości przygotować, choćby do sytuacji, że nie mogę wstać z łóżka, albo że muszę natychmiast jechać do szpitala. Przede wszystkim trzeba mieć grono ludzi, na których w takich sytuacjach można liczyć. Nie jest to sprawa prosta zważywszy na fakt, że moja rodzina mieszka w innym mieście.
Inna refleksja w rok po owym zdarzeniu dotyczy …dziedziczenia przypadłości. Kiedy poinformowałam swoją rodzicielkę o zawrotach głowy, a zrobiłam to w miesiąc po pierwszym incydencie, stwierdziła rozbrajająco, że ona też takowe miała i było to prawie dokładnie w moim wieku. Nic o tym nie wiedziałam, albo zapomniałam. Okazało się, że i w jej przypadku zawroty minęły tak szybko jak się pojawiły, a lekarz starej daty stwierdził, że to po prostu objaw … klimakterium. Nauczona tym doświadczeniem wypytuję mamę o jej dolegliwości, aby w razie czego być na nie przygotowana i nie wpadać w panikę, kiedy się pojawią. Już wiem, że będę miała problemy z kręgosłupem, w zasadzie to już mam, ale może być, niestety, gorzej, dlatego próbuję temu jakoś zaradzić ćwicząc i trzymając dietę. Z tarczycą jest tak, że ja mam niedoczynność, a mama nadczynność, zresztą wszystkie kobiety w rodzinie mają problemy z tarczycą.
Kolejna refleksja, o naturze bardziej egzystencjalnej, dotyczy ulotności chwili, kruchości życia. Człowiek kładzie się wieczorem spać, a rano może już się nie obudzić. Kiedy słyszę o wypadkach, zwłaszcza w okolicy mojego domu i firmy, to myślę, że to mogłabym być ja. Nie trzeba się wcale śpieszyć, nie trzeba przebiegać na czerwonym świetle, aby stać się ofiarą wypadku. Można zwyczajnie stać na przystanku, albo przechodzić na pasach, i zginąć w ułamku sekundy. Można przechodzić obok bloku mieszkalnego i na głowę może nam spaść … samobójca (taka historia wydarzyła się kiedyś w stolicy). Można myć okno w kuchni, za mocno się wychylić, i spaść z 9 piętra (to też się naprawdę gdzieś zdarzyło). Mijam pewne miejsce wracając z pracy, gdzie przez wiele miesięcy stał zapalony znicz. Nie wiedziałam, co tam się stało. Przeszukałam zasoby Internetu i trafiłam na krótką notkę, że na skrzyżowaniu takim a takim doszło do śmiertelnego wypadku. Zderzenie dwóch samochodów spowodowało, że jeden z nich wpadł na chodnik i potrącił młodego chłopaka czekającego przed przejściem dla pieszych na zielone światło. Kiedy czekam na tym przejściu, a obok śmigają samochody, myślę o nim, jego życiu, rodzinie, planach i marzeniach. To też mogłam być ja albo ktoś inny. Nikt nie wie, co go czeka za rogiem. Czy takie refleksje mają sens? Dla mnie mają. Myślę, że świadomość ulotności, kruchości życia, przypominanie sobie o tym w różnych sytuacjach, ma wiele zalet. Zmusza nas do działania i nie odkładania ważnych spraw na tzw. jutro, mobilizuje do spędzania czasu produktywnie, bo każda godzina staje się cenna, do okazywania uczuć bliskim i dalszym, do poszukiwania sensu własnej egzystencji, a przynajmniej do zastanawiania się nad tym.