Kto pija gorzką kawę nie rozumie, jak można ją słodzić? Po prostu mu nie smakuje. Niełatwo przestać słodzić, kiedy przez kilkadziesiąt lat swojego życia, człowiek używał sobie cukru do woli. A co z chlebem, naszym powszednim, bez którego nie sposób wyobrazić sobie ojczystego domu? Chlebem i solą witamy przecież gości czy państwa młodych.
Ile nam się w okolicy piekarni namnożyło, grzybki, lubaszki, putki i wszystko połączone z cukiernią, bo przecież samo pieczywo to za mało, aby poczuć sytość? Ile razy po drodze do pracy zahaczałam o piekarnię kupując bułeczki, chlebuś czy drożdżóweczki? A jak dodamy jeszcze chaczapuri, do jedzenia którego zachęciła mnie koleżanka, to mogę stwierdzić, że piekarnie wszelkiej maści sporo na mnie zarobiły. Podobnie lodziarnie, bo ze słodyczy, to lody stanowią mój ulubiony przysmak. Za cukierkami nigdy nie przepadałam i nie przechowuję ich w domu, dla bezpieczeństwa, świadoma faktu, że najlepszym sposobem, aby nie zgrzeszyć jest nie mieć pod ręką.
Zajmowałam się na tym blogu swoją psyche, a może warto zająć się też fizis. Ostatecznie z każdym rokiem człowiek się … zużywa, a kiedy dostarcza sobie w nadmiarze, nie tylko strawy duchowej, ale tej drugiej, wymagającej trawienia, to zużywa się jeszcze szybciej.
Czy da się żyć bez cukru i chleba (a raczej mąki)? Spróbować można i takiego wyzwania się podjęłam jakiś czas temu. Po co? Oczywiście dla zdrowia. Z chlebem i wyrobami mącznymi sobie radzę, gorzej z cukrem. Dwa tygodnie nie słodziłam kawy i piłam ją z niesmakiem, aż któregoś dnia koleżanka z pracy wyjeżdżająca na długi urlop zostawiła mi cukier w kostkach i tak sobie po tej jednej kosteczce wrzucam. Nie powiem, kawa jest znacznie smaczniejsza i chyba nie dam rady całkowicie z cukru zrezygnować.
Od czego to wszystko się zaczęło? Moja endokrynolog stwierdziła, że trzeba coś zrobić z wysokim cholesterolem, najlepiej byłoby brać statyny, przed którymi bronię się rękami i nogami, bo naczytałam się różnych krytycznych opinii na ich temat. Zaczęłam więc buszować w internecie w poszukiwaniu jakiejś „łatwej” metody zmniejszenia cholesterolu, bez głodzenia się i bez konieczności wylewania potu na siłowni. Przypadek sprawił, że trafiłam na braci Rodzeń i ich filmiki na youtubie. Styl jedzenia niskowęglowodanowego bardzo mi się spodobał. Do przejścia na KETO z pewnością się nie kwalifikuję jako osoba, która za mięsem nie przepada, ale właśnie ograniczanie węglowodanów, to był – w moim przekonaniu – strzał w dziesiątkę.
Odstawienie pieczywa przyszło łatwo. Kiedy pozwoliłam sobie na więcej tłuszczu, jajek, i takiego mięsa, jakie lubię, to okazało się, że przestałam odczuwać głód, a energii miałam znacznie więcej. Dodałam do tego okno żywieniowe 16/8, zwane też postem przerywanym, co też okazało się być stworzone dla mnie. Nie sądziłam, że potrafię wytrzymać bez jedzenia 16 godzin, zwłaszcza w godzinach wieczornych, a jednak pięknie mi to niejedzenie wychodziło i nadal, z małymi odstępstwami, wychodzi.
Nie muszę już chudnąć, bo te kilka kilogramów, które mi „spadły” jako efekt uboczny po zimie w zupełności wystarczą, dlatego nie jestem w stosowaniu zasad postu przerywanego czy diety niskowęglowodanowej, ortodoksyjna. Pozwalam sobie na pizzę wieczorem z koleżankami, ale to oczywiście sytuacje wyjątkowe. Sporadycznie i lody zjem. Jednak, co do zasady, unikam węglowodanów, a w to miejsce wprowadzam to, co mi smakuje a nie ma z nimi nic wspólnego.
Za dwa miesiące zbadam poziom cholesterolu, aby się przekonać, czy taki sposób jedzenia służy mojemu zdrowiu. Nota bene nie o wielkość całkowitą cholesterolu chodzi, a raczej o proporcje między HDL i LDL, a także trójglicerydami. Wierzę w potęgę medycyny, ale jeszcze mocniej wierzę w to, że człowiek jest dla siebie najlepszym lekarzem. Tabletki są ostatecznością, kiedy już inne metody zawodzą.
Nie mogę się już prawdziwej wiosny doczekać, a wraz z nią zrzucenia z siebie ciepłych kurtek i płaszczy, czapek i kapturów, rękawiczek, szalików i kozaków. O zrzuceniu kilku zbędnych kilogramów nie wspomnę, bo to się samo przez się rozumie. Przez tę całą pandemię, pracę zdalną, stres, problemy ze snem, większość z nas ma obniżony nastrój, brakuje energii i entuzjazmu. Jesteśmy tylko ludźmi. A kiedy dodamy jeszcze sytuację geopolityczną związaną z wojną na Ukrainie, to trudno się dziwić, że optymizmu w nas jak na lekarstwo.
Przełom zimy i wiosny to czas przesilenia. Sama odczuwam go jako stan zawieszenia. Kręcę się w kółko bez celu. Niby więcej słońca, lepszy sen, ale jakaś taka ociężałość fizyczna i umysłowa człowieka ogarnia. Wszystko, co wymaga zaangażowania i wysiłku przychodzi z wielkim trudem. Każda forma aktywności jest wymuszona. Można zrzucać winę na wiek, na niedoczynność tarczycy i sporo w tym racji będzie, ale nie można pomijać wiosennego przesilenia.
Ciągle sobie powtarzam „od jutra” zrobię to, czy tamto, a może jeszcze coś innego. Mam naprawdę świetne pomysły. Problem w tym, że kiedy „jutro” nadchodzi z pomysłów niewiele zostaje, bo szara codzienność skutecznie je z mojej głowy ruguje. Ale wieczorem znów mam pomysły „na jutro” i tak w kółko. A jeśli kiedyś jakiegoś „jutra’ już nie będzie? Przecież nie raz, również na tym blogu, pisałam, że liczy się tu i teraz, planowanie, odkładanie na potem nie ma sensu. No cóż, w teoretyzowaniu jestem naprawdę świetna.
Pozostaje mi czekać na prawdziwą wiosnę, nie tylko tę kalendarzową, a więc zapewne do maja 😉
Depresja jest chorobą i nie można jej lekceważyć. Dlatego przypadki kliniczne powinny być leczone przez wykwalifikowanych specjalistów, ale nie o takich przypadkach chcę napisać.
Tematyka depresji interesuje mnie z różnych względów, również z powodu coraz większej liczby osób bliższych mi i dalszych z kręgu znajomych, które z tą chorobą się zetknęły. Być może słowo „depresja” bywa nadużywane. Każdy z nas miewa w swoim życiu okresy przygnębienia i frustracji, a nie jest to depresja. Każdego z nas może dotknąć tragedia, długotrwały stres, który może, ale nie musi przerodzić się w depresję. Bez względu na wiek, status cywilny, sytuację rodzinną, wykształcenie można zachorować. Każdy ze znanych mi przypadków jest inny i każda droga do zdrowienia może być inna. W przypadku kobiety 30-letniej zadziałała psychoterapia, ale też farmakologia. Jednak decydująca była zmiana pracy. Bo … młoda kobieta po prostu utknęła w martwym zawodowo punkcie, co ją mocno dołowało. Zaczęły się problemy ze zdrowiem, bardzo różne objawy, niejednoznaczne. Lekarskie konsultacje i badania nic nie dawały, bo przyczyn nie znaleziono. Wtedy pojawił się pomysł: A może to depresja? I po nitce do kłębka, po kilkunastu godzinach psychoterapii, coś zaskoczyło. A że szczęście sprzyja odważnym, to i w sprawach zawodowych drgnęło i kobieta mogła zmienić zajęcie i miejsce pracy na zdecydowanie bardziej kreatywne. Drugi przypadek, tym razem kobiety po pięćdziesiątce też nie wydawał się być z początku depresją. Po prostu pojawiły się życiowe problemy, takie rozciągnięte w czasie i wymagające czujności, poświęcenia i zaangażowania. Stan napięcia wywołał objawy lękowe, niezbyt mocne, ale odczuwalne. Potem zaczęły się problemy ze snem, które są jednym z pierwszych zwiastunów depresji. Problemy z zaśnięciem, nocne wybudzenia, trudności z koncentracją i pamięcią, ogólnie złe samopoczucie. Psychiatra stwierdził, że to zaburzenia depresyjno-lękowe i zaordynował proszek, który miał pomóc w problemach z zasypianiem, choć jest lekiem antydepresyjnym. Znajoma była bardzo zaskoczona diagnozą. Ale objawy nie pozwalały na jej zignorowanie. Zanim recepta została zrealizowana, problemy życiowe znalazły rozwiązanie, a kobieta odetchnęła z ulgą i kolejne noce były już przespane. Po co więc posiłkować się farmakologią? Lek wykupiła, ale uznała, że nie ma już konieczności skorzystania z jego dobroczynnych skutków, tym bardziej, że przecież również jakieś uboczne zapewne są, zwłaszcza na początku kuracji. Oba przypadki, o których wspomniałam, nie wzięły się z …. niczego. Problemy zdrowotne i rodzinne, stres, stagnacja, brak celu, to wszystko składa się na rezultat w postaci różnych objawów, bo organizm reaguje na długotrwałe negatywne stany emocjonalne. Rodzi się pytanie, dlaczego u jednych określone sytuacje prowadzą do depresji, a u innych nie. Co robić, jaki mieć stosunek do rzeczywistości, aby ustrzec się depresji, a może ją zatrzymać lub zniwelować? Jako niestrudzona poszukiwaczka różnych sposobów, teorii i metod radzenia sobie z rzeczywistością, nie mogłam nie trafić na buddystów, których podejście do depresji uważam za ciekawe i być może, w stosunku do niektórych, pomocne. A ponieważ od pewnego czasu słucham na youtubie Ajana Brahma, postanowiłam dokonać interpretacji, na użytek tego bloga, jego wykładu na temat depresji. Oczywiście podejście buddyjskie do problemu nie dotyczy przypadków ciężkich, a takich w których człowiek zachowuje podstawowe funkcje umysłowe i podstawową sprawność, chociaż towarzyszy mu poczucie bezsensu i szarości. Są trzy podstawowe przyczyny depresji na świecie – twierdzi Ajan Brahm. Pierwszą przyczyną jest wszechobecne wyszukiwanie negatywizmu, czepianie się i wytykanie błędów. Drugą przyczyną jest nadmiar pożądania, lgnięcia i przywiązania. Mamy taką tendencję, że nasze potrzeby są większe, zarówno materialne jak i społeczne, niż były w przeszłości. Straciliśmy poczucie doceniania prostoty. Trzecia, i chyba najczęstsza przyczyna jest taka, że sama natura ludzkiej egzystencji potrafi być przygnębiająca. Już w dzieciństwie jesteśmy oceniani, bardzo często negatywnie. Nie każdy może być najlepszy w klasie, w szkole, w społeczeństwie. Nie każdy może być mistrzem świata, nie każdy trafi na wspaniałego partnera, czy satysfakcjonującą pracę. Często nam się nie udaje, choć bardzo się staramy. A wtedy czujemy się gorsi, przegrani… tym mocniej to odczuwamy, kiedy otoczenie wciąż nam to wytyka. Żona ciosa kołki na głowie męża, że za mało zarabia, że sąsiedzi mają ładniejszy dom. Matka krzyczy na córkę, że znów przyniosła złą ocenę, i nie dostanie się na studia. Ludzie szukają błędów i wad, zarówno u siebie, jak i w otoczeniu. Nie można wymagać, aby ktoś z kim zwiążemy nasz los był perfekcyjny, skoro my sami tacy nie jesteśmy. Nasze mózgi zostały tak zaprogramowane od dzieciństwa, że zaczynamy wierzyć w ten negatywny strumień określeń wciskanych nam do głowy, o tym, że nie jesteśmy wystarczająco ładni, inteligentni, bogaci. Czujemy się gorsi i zaczynamy wierzyć w te wszystkie nasze niedoskonałości, a to kończy się depresją. Kiedy mamy jakiś defekt fizyczny, to widzimy tylko ten jeden element, może to być duży nos, szerokie biodra, mały lub duży biust, krzywe zęby, etc. Kiedy mamy odstające uszy, to widzimy tylko ten aspekt swojej fizyczności. Nie widzimy zgrabnych nóg, regularnych rysów, pięknych ust. Uszy stanowią niewielki procent naszej fizyczności, ale w naszej głowie to 100 proc. Tak jesteśmy, niestety, zaprogramowani przez społeczeństwo, że widzimy tylko złe rzeczy, zamiast tych dobrych. Bardzo łatwo popaść w depresję, kiedy skupiamy się bardziej na defektach, prawdziwych czy wyimaginowanych, a nie na tych dobrych i pozytywnych, które mamy. Widać to również w relacjach, kiedy jakiś jeden błąd partnera powoduje, że nie dostrzegamy całej naszej relacji w całości, koncentrując się tylko na tym błędzie. I jesteśmy gotowi wszystko zburzyć, całe nasze wspólne życie, z powodu tego jednego incydentu, wady, problemu. Cała reszta jest już nieważna, zapomniana. To trochę szalone, żeby ciągle wyciągać brudy i błędy zamiast spojrzeć na problemy obiektywnie i rozważnie. Czy nie lepiej uznać błędy i wady swojego partnera za… dodatek i pokochać go w całości. Gdyby byli perfekcyjni, miłość byłaby płytka, bezsensowna. A jeśli spojrzymy na wszystkie niedoskonałości z szerszej perspektywy, to miłość ma większy sens. Starajmy zatem dostrzegać pełny obraz rzeczy, dzięki czemu nie jest on dłużej negatywny. Nasz negatywizm powoduje, że wyciągamy brudy z przeszłości i nosimy je wszędzie ze sobą. Kiedy dostaniemy rano burę od szefa, nauczyciela, rodzica (jak zwykle za niewinność) chodzimy cały dzień przygnębieni, przeżuwając całą sytuację na różne strony, a wieczorem opowiadamy o niesprawiedliwości, jaka nas spotkała. Możemy wpaść w depresję, kiedy porzuci nas partner, czy zostaniemy zwolnieni z pracy. Każdy powód zewnętrzny może nas doprowadzić do długotrwałego przygnębienia, stresu, a to z kolei do depresji. Kiedy zerwiemy znajomość pamiętamy złe rzeczy, jak zostaliśmy zranieni, zapominamy o rzeczach fajnych. Lepiej zostawić to, co wydarzyło się w przeszłości, zapomnieć wszystkie błędy i tragedie, po prostu puścić żal, nawet żałobę. Kiedy ktoś bliski odchodzi, dobrze jest pamiętać jego życie, a nie śmierć i chorobę. Dobrze pamiętać piękne historie z nim związane, zamiast nosić ból i cierpienie. Kiedy widzimy nasz negatywizm, nietrudno zrozumieć skąd bierze się depresja. Ludzie przyciągają negatywne rzeczy, negatywne wspomnienia, wady, błędy i kolekcjonują to. Jeśli zebraliśmy dużo tych negatywnych rzeczy, to nasze życie jawi się jako okropne, żałosne, beznadziejne. Może dlatego nie jestem zwolenniczką pisania pamiętników, bo wiem, co nasza ułomna ludzka pamięć najbardziej eksponuje: tragedie, dramaty, błędy, traumy…. A przecież wszystkie piękne, radosne, szczęśliwe chwile naszego życia z pewnością przeważają nad chwilami gorszymi. Problem w tym, że myślimy, iż wszystkie dobre rzeczy nam się należą, nie doceniamy ich. Zamiast tego doceniamy wszystko, co złe. Tak działa umysł. Możemy to zmienić, jeśli walczymy z depresją. Trzeba zostawić to wszystko, co złe za sobą. A nie kierować się podejściem, że musimy uczyć się na błędach. Bo więcej nas uczą sukcesy niż porażki, gdyż pozwalają w innym świetle spojrzeć na całość i uniknąć depresyjnej pułapki. To naturalne, że zdarzają się w naszym życiu gorsze momenty. Na taką okoliczność dobrze jest mieć motto „to też przeminie”. Taka postawa niweluje depresję, bo po prostu pozwala jej odejść. Kiedy patrzymy wstecz na doświadczenie, jakie nas spotkało w przeszłości, stwierdzamy, że było i minęło, że daliśmy radę. Dlatego jakieś kolejne smutne momenty możemy potraktować podobnie, one też przeminą i pamiętanie o tym oszczędzi nam dużo bólu. Nic nie trwa wiecznie, i dobre i złe rzeczy, jakie nam się zdarzają, dlatego podczas dobrych chwil też trzeba mieć tego świadomość. One też przeminą. Kiedy wszystko idzie wspaniale, jesteśmy piękni i młodzi, to warto pamiętać, że to też przeminie. Nie chodzi o negatywne nastawienie, ale o docenienie tego, co mamy, pielęgnowanie, dbanie o to, aby trwało jak najdłużej. Jeśli czegoś nie doceniamy, nie wkładamy żadnego zaangażowania, bo uznajemy, że wszystko nam się należy za darmo, możemy ponieść porażkę. Kiedy dopada nas przygnębienie czy depresja, warto zastanowić się, jak reagujemy, gdy ktoś nas krytykuje. Najczęściej bierzemy to do siebie. Natomiast kiedy nas chwalą, jest odwrotnie. Pochwała jest odrzucana, filtrowana. Uznajemy, że nam się nie należy. Sama lubię komplementować innych ludzi i widzę, że większość reaguje … wykrętnie. Kiedy powiem koleżance, że ma ładną fryzurę, usłyszę, że przecież jej włosy są cienkie i słabe, i niewiele da się z nimi zrobić. Kiedy powiem, że ma na sobie ładną sukienkę, to usłyszę, że mogłaby być dłuższa (krótsza). Kiedy ktoś nas pochwali, mamy często wrażenie, że nie zasługujemy na tę pochwałę i znajdujemy tysiące powodów, aby komplementu nie przyjąć, zasłaniając się słowami „to nie tylko ja zrobiłam”, „gdyby nie okoliczności, to by się nie udało”, „nie wszystko ode mnie zależało….”. Każdy tak mówi, kiedy go chwalą. A może następnym razem odpowiedzieć „Dziękuję za miłe słowa. Naprawdę na nie zasłużyłam”. Kiedy ktoś nam powie, że przyrządzona przez nas potrawa jest najlepsza na świecie, możemy odpowiedzieć: Tak, wiem o tym. Czy to nietaktowne? Czy tak nie wypada mówić? Moja przemiła sąsiadka pochwaliła niedawno sałatkę, którą ją poczęstowałam, więc korzystając z okazji pozwoliłam sobie przyznać: tak, wiem o tym, jest przepyszna. Odmawiamy przyjmowania pochwał, bo tak zostaliśmy nauczeni. Natomiast krytykę przyjmujemy automatycznie. Okazuje się, że jeśli kogoś chwalimy, musimy to robić co najmniej przez 15 sekund, żeby to do człowieka dotarło. Piętnaście pełnych sekund, zanim jego umysł to w ogóle odbierze. A krytyka? 1 sekunda wystarczy i już mamy reakcję. Z takiej postawy bierze się depresja. Nie odbieramy pochwał, tylko krytykę, ona wchodzi najszybciej. Więc jeśli chcemy zwalczyć depresję, zawsze kiedy ktoś mówi nam komplement, przyjmijmy go natychmiast. Zasługujemy na to. Kiedy odrzucamy pochwałę, wtedy zniechęcamy innych do pochwał, do wzajemnego uznania, do miłości, a zostaje z nami negatywizm, wyszukiwanie błędów, złość, kłótnie. A od tego krok do uznania, że jesteśmy beznadziejni, a życie jest okropne, co oczywiście kończy się depresją. Zatem depresję leczy się sposobem, w jaki patrzymy na rzeczy. Odbieraniem pozytywnych rzeczy, odbieraniem pochwał, docenianiem zalet, a nie eksponowaniem wad. Czasami powodem depresji jest to, że oczekujemy od życia zbyt wiele. Cierpimy, bo chcemy tego, czego życie nie może nam dać. Nie wymagajmy i nie pragnijmy zbyt dużo, bo prędzej czy później kończy się to frustracją. Kiedy życie nas rozczarowuje, nie obwiniajmy innych, nie obwiniajmy siebie. Po prostu trzymajmy swoje ambicje w ryzach. Kiedy zaczęłam biegać, miałam nadzieję, że za kilka miesięcy uda mi się osiągnąć poziom gwarantujący wzięcie udziału w jakimś biegu dla amatorów. Biegałam szybko i szybko nadwyrężyłam swoje niemłode ciało, które zniechęciło się do dalszej przygody z bieganiem. Mottem wielu publikacji jest „możesz wszystko”, musisz marzyć, wizualizować to, co chcesz osiągnąć, bo nie ma rzeczy niemożliwych. To nieprawda. Są rzeczy nieadekwatne do naszych możliwości. Bądźmy wobec siebie szczerzy. Tracimy energię na dążenie do jakiegoś celu, staramy się, ale nie wychodzi. Ogłaszamy więc porażkę. A my tylko przeceniliśmy własne możliwości. Trzeba się z tym pogodzić, że niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. Sama lubię pisać, czasami napiszę coś, co uważam za fajne, a czasami za słabe, albo jestem tylko odtwórcza, posiłkując się myślami kogoś innego, ze swojej strony dokonując interpretacji (tak jak teraz). Kiedyś wysłałam jakiś tekst na konkurs. Nie byłam z niego zadowolona, więc nie spodziewałam się wygranej. I bez frustracji przyjęłam informację, że nie załapałam się nawet do dziesiątki nagrodzonych publikacji. Nawet najlepszym pisarzom czy dziennikarzom zdarzają się słabe książki czy artykuły. A wena to jest coś, co nie przychodzi na zawołanie. Dlatego z pokorą przyjmuję fakt, że napiszę coś, z czego nie jestem zadowolona, tylko po to, aby wyrobić swoją normę dwóch wpisów na miesiąc. Sama dostrzegam marność swojego „dzieła”, ale nie piszę dla nagród i pochwał, co nie znaczy, że komplementu nie przyjmę. Piszę, bo lubię pisać i widzę w tym zajęciu sens. Tylko tyle i aż tyle. Czasem zrobimy coś lepiej, a czasami gorzej, takie jest życie. Dobrze jest zachować równowagę wśród ograniczeń życiowych i nie mieć chorych ambicji i obsesyjnych celów. Człowiek inteligentny wie, na co go stać, co życie może mu przynieść, a na co nie może liczyć. W ten sposób unikamy rozczarowań, porażek i nie wpadamy w depresję wtedy, gdy nasze próby i wysiłki nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Nie trzeba zrobić kariery i mieć na koncie milionów dolarów, aby być szczęśliwym. Nie trzeba mieć partnera, aby osiągnąć szczęście. Nie musimy awansować, bo po co nam więcej odpowiedzialności i stresu? Nie żądajmy zbyt wiele. Nie musimy dostać nagrody za pisanie bloga, ani mieć wielu komentarzy i czytelników, po prostu cieszmy się samym pisaniem. Róbmy to dla własnego szczęścia, a nie dla uznania, czy prestiżu. Życie nie zostało zaprojektowane tak, żeby było perfekcyjne, zdarzają się momenty rozczarowania, zaakceptujmy to jako część życia, nie pogarszajmy tego, co jest. Nie możemy być zawsze szczęśliwi, będziemy też przygnębieni, ale to nic złego w byciu smutnym czy przygnębionym. Możemy płakać, możemy śmiać się do rozpuku, nie ma trwałego szczęścia na tym świecie. I świadomość tego, to jest paradoksalnie prawdziwa radość, prawdziwe szczęście. Zrozumienie tego to najlepszy sposób na wyjście z depresji. Zainteresowanych obejrzeniem i wysłuchaniem Ajana Brahma zapraszam na youtuba:
Książkę Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” czytałam raz i to dawno temu, a film o tym samym tytule od czasu do czasu przypomina telewizja. Ostatnio postanowiłam doczekać do momentu, aż pojawi się mój ulubiony aktor Javier Bardem. Bo i książka, i film to taka lekka i przyjemna rozrywka, co nie znaczy, że nie skłania do myślenia…. Za każdym razem na coś innego zwracam uwagę (co chyba świadczy o tym, że treść nie jest taka naiwna jak się z pozoru wydaje). Tym razem zaintrygowała mnie apoteoza … jedzenia. Pomyślałam, że w zasadzie z tych trzech rzeczy wymienionych w tytule pozostała mi tylko ta pierwsza 😉
Co do modlenia się, to jest jeszcze szansa, że w wieku mocno starszym coś się we mnie przełamie i zacznę odmawiać jakieś litanie. Nie mam nic przeciwko modleniu się, ale sama tego nie potrafię. Nota bene modlitwa w rozumieniu autorki książki to też nie są jakieś powtarzane formułki, raczej … medytacja, którą ćwiczę, lubię i cenię, chociaż jeszcze nie potrafię tego robić tak dobrze, jakbym chciała.
O kochaniu nie będę pisać, bo to sfera, którą na blogu rzadko poruszam i jak nietrudno się domyślić, nie odnoszę na tym polu spektakularnych sukcesów.
Wracając do jedzenia, to patrząc na biesiadowanie i oglądając spożywane potrawy, których nie można zaliczyć do dietetycznych, pomyślałam, że sama też jeść i gotować lubię, ale skutki tego uwielbienia odczuwam nie tylko w nieco większym ostatnio rozmiarze garderoby, ale też w wynikach cyklicznych badań poziomu cholesterolu zleconych mi przez lekarza. Być może gdybym była Julią Roberts to miłość do jedzenia nie miałaby dla mnie skutków ubocznych, ale nią nie jestem…. Poza tym mam jedną cechę, która w kontekście jedzenia nie jest zbyt dobra, czyli ambiwalentne podejście do jedzenia, w którym uczucie przyjemności łączy się z poczuciem winy. Zauważam, że coraz częściej jem, aby poczuć się lepiej… a nie dlatego, że jestem głodna. Okazuje się bowiem, że za tą biologiczną potrzebą zaspokojenia głodu kryje się często cała masa znaczeń, które wpływają na nasze życie. Ta relacja nierzadko bywa bardzo skomplikowana. I o tym traktuje ciekawa książka pt. „Emocje na talerzu. Jak odbudować zdrową relację z jedzeniem” autorstwa Elżbiety Lange, której fragmenty pozwolę sobie w tym wpisie wykorzystać.
Są ludzie, dla których jedzenie jest naturalną funkcją organizmu, jak oddychanie. Takie osoby jedzą po prostu, żeby żyć. Ich relację z jedzeniem można scharakteryzować jako neutralną. Znam takich ludzi, ale nie jest to jakaś liczna grupa.
Wielu z nas znaczną część swojego życia spędza na myśleniu o pożywieniu i na pochłanianiu go. Napełnianie żołądka i utrzymywanie poczucia nasycenia staje się integralną częścią naszego życia z różnych powodów. Często pozwala zapanować nad uczuciami i potrzebami. Jedzenie może zmieniać nasz stan emocjonalny, ponieważ pokarm jest źródłem przyjemności. Po dobrym posiłku czy zjedzeniu czegoś słodkiego zwiększa się poczucie szczęścia. Dlatego ciągnie nas do cukru i tłuszczu, zamiast do jedzenia regularnych podstawowych posiłków.
Powodem do sięgania po jedzenie może być również nuda i brak urozmaicenia w życiu codziennym. W chwilach znudzenia czy zmęczenia jedzenie może być środkiem przywracającym wewnętrzną równowagę. Ponieważ sam akt przyrządzania i spożywania pokarmu jest działaniem, przez to staje się świetnym wypełnieniem wewnętrznej pustki, nudy i braku przyjemnych akcentów w życiu. Dobrze jest „podkręcić” nudny dzień dobrym jedzeniem. Dzięki temu odwracamy uwagę od nieprzyjemnych doznań i braku kontaktu ze sobą, które dają o sobie znać właśnie podczas znudzenia. Czy mamy wtedy odwagę wsłuchać się w siebie i swoje emocje? Czego one naprawdę pragną?
Nadmierna koncentracja na jedzeniu może być również formą maskowania problemów życiowych. Wtedy to jedzenie, a nie rzeczywistość, staje się źródłem stresu. Problem żywieniowy jest tylko objawem tak naprawdę zupełnie innego cierpienia. Ale z jakiegoś powodu łatwiej jest zajmować się jedzeniem, niż dokonać zmiany w swoim życiu i odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Być może odwracamy wzrok od nieudanego związku, przytłaczających problemów, braku sukcesów, wewnętrznych konfliktów, przeszłości, braku pieniędzy, poczucia bezpieczeństwa, straty kogoś bliskiego, nieudanych relacji, niesatysfakcjonującej pracy, niskiego poczucia własnej wartości, traumy. Pamiętajmy, że porażka pochłania tyle samo energii, co dokonanie zmiany.
Jeśli myślimy o jedzeniu, a świat kręci się wokół talerza, kalorii, zakupów, to teraz pomyślmy, o czym myśleć nie chcemy. I jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy przestali się tym zajmować. Jedzenie nie pozwala nam przeżyć go w pełni.
Bardzo często używamy jedzenia do tłumienia złości. Z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że sam akt jedzenia jest bardzo agresywny. Fizycznie musimy zębami zmiażdżyć pokarm. W naszej szczęce kumuluje się bardzo dużo stresu. Dlatego lubimy chrupać i podjadać. Rozgryzanie działa kojąco na spiętą głowę. Wzmożona aktywność żuchwy, która pomaga nam rozdrobnić pokarm, powoduje rozluźnienie najbardziej zaciśniętych mięśni. Chrupanie relaksuje i uspokaja. Używamy jedzenia do tłumienia złości, ponieważ uważamy to uczucie za coś złego. Bardzo często decydują o tym nasze doświadczenia z dzieciństwa. Być może gdzieś głęboko w środku nadal jesteśmy małym przestraszonym dzieckiem, które doświadczało agresji lub było jej świadkiem. Mały człowiek nie potrafi krytycznie odnieść się do sytuacji, dlatego podejmuje niedobre dla siebie decyzje. Być może twoją było postanowienie, że nigdy nie będziesz się złościć. Dlatego teraz unikasz konfliktów i wycofujesz się, zamiast odważnie wyrazić niezadowolenie. Nie jesteś świadomy, że nadal reagujesz z poziomu tego małego, przestraszonego dziecka, mimo że już dawno stałeś się dorosły. Prawdopodobnie, żeby zyskać akceptację, musiałeś zawsze być grzecznym dzieckiem, więc teraz zamiast stawić czoło sytuacji, uśmiechasz się miło, a potem wieczorem nie możesz przestać jeść.
Nadmierna potrzeba jedzenia może również tłumić silny lęk przed bliskością, który jest następstwem pewnych doświadczeń życiowych. Jeśli natura wyposażyła nas w dużą wrażliwość smakową, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w trudnych sytuacjach będziemy szukać pocieszenia w jedzeniu. Po latach trudno jest już uzmysłowić sobie, jaka rzeczywista potrzeba lub lęk tkwi w niepohamowanym jedzeniu. Relacja z jedzeniem często obnaża nasze wewnętrzne konflikty między przyjemnością a poczuciem winy, między pragnieniem a odmową jedzenia. Może być również sposobem manifestacji samokontroli, a także rozładowywać napięcie seksualne. Źródło tych konfliktów najczęściej tkwi w niezaspokojonej potrzebie i w sprzeczności przekonań, które w nas są. Możemy się kierować dwoma zupełnie różnymi przekonaniami. Jakaś część nas lubi słodycze, a inna wie, że nie warto ich jeść. Jedząc słodycze, możemy mieć przyjemność, a odmawiając ich sobie – szczupłą sylwetkę. Ten wewnętrzny konflikt budzi w nas masę wątpliwości, kiedy chcemy na przykład zjeść kawałek ciasta.
Jedzenie lub niejedzenie może również stanowić sposób na zdobycie kontroli, której brakuje nam w codziennym życiu. Wiele osób zamiast skupić się na odzyskaniu poczucia bezpieczeństwa w swoim życiu zaczyna kontrolować jedzenie. Z czasem staje się ono jedyną sferą, na którą, w ich mniemaniu, mają wpływ. Błędne koło między całkowitą kontrolą a jej utratą może trwać latami. Dlatego u osób cierpiących na zaburzenia odżywiania, takie jak anoreksja bądź bulimia, kontrola prowadzi do reżimu dietetycznego, natomiast w przypadku otyłości czy kompulsywnego objadania się jest to próba zdobycia kontroli, która często kończy się porażką i kolejnym postanowieniem.
Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, wystarczy popatrzeć na to, co i jak jemy. Może spożywamy wytworny posiłek przy stole nakrytym pięknym obrusem? A może jemy w zaśmieconym samochodzie, pełnym papierków, słomek i okruchów? Może jemy w biegu jak automat albo zdarza się nam spontaniczne obżarstwo przy kuchennym zlewie? A może w ogóle nie zawracamy sobie głowy jedzeniem i wrzucamy do żołądka co popadnie?
Warto przyjrzeć się bliżej naszej relacji z jedzeniem, bo w niej możemy zobaczyć nasz stosunek do samych siebie. Na ile się kochamy i szanujemy, dbamy o swoje ciała i zdrowie. Czy dostarczamy naszemu organizmowi odpowiedniego paliwa, czyli odżywczych składników. Bo jeśli nie potrafimy o siebie zadbać na podstawowym poziomie, to jak będziemy realizować nasze wyższe potrzeby? Idąc za popularną radą, powinno się jeść, by żyć, a nie żyć, by jeść.
Należy uczciwie się zastanowić, jaką rolę w naszym życiu pełni pokarm, do czego używamy jedzenia i czego zobaczyć nie chcemy. Jeżeli jemy emocjonalnie, spróbujmy choć przez chwilę tego nie robić i odważmy się zobaczyć, co z tego wyniknie. Przy odrobinie wysiłku z zamętu wyłoni się nasze prawdziwe życie. Wszystko, co było stłumione, automatycznie wypłynie na powierzchnię.
Nie ma ważniejszej kwestii niż zdrowie… Kiedy nic nam nie dolega, nasze priorytety są bardzo różne. Planujemy podróże, marzymy o lepszej pracy, o wygranej w toto-lotka. Rozważamy zmianę mieszkania, jego wyposażenia lub remontu. Ale gdy zdrowie zaczyna szwankować, wszystko inne traci na znaczeniu. Liczy się tylko to, aby wrócić do zdrowia.
Docierają do mnie od czasu do czasu wiadomości o problemach zdrowotnych ludzi z bliższego i dalszego otoczenia. Ktoś planuje operacje, ktoś przechodzi rehabilitacje, ktoś musi zdecydować, jaką metodę walki z groźną chorobą wybrać. Słucham, wspieram, próbuję doradzić, ale wiem, że nikt, pomimo dużej empatii, nie jest w stanie wczuć się w stan psychiczny osoby chorej. Tym bardziej, że ludzie reagują na takie sytuacje różnie i potrzebują innej metody wsparcia. Niektórzy nie przyjmują do wiadomości powagi sytuacji i żyją tak, jakby nic się nie stało, realizują wcześniejsze plany z jedną tylko poprawką… na leczenie. Może to jest właściwe podejście. Choroba nie może zdominować naszej codzienności, wypełnić bez reszty każdy jego element, bo wtedy tracimy z pola widzenia pozytywne aspekty dotychczasowego życia, które mogą dać nam siłę do walki.
Patrzę na ludzi, których znam niemal całe dorosłe lub zawodowe życie, i widzę jak czas i choroby odciskają piętno na ich twarzach. Niby to są nadal ci sami ludzie, z którymi kiedyś szaleliśmy na firmowych imprezach, pląsaliśmy na tanecznym parkiecie, piliśmy wino, paliliśmy papierosy, a nasze przyszłe życie wydawało się być pasmem sukcesów i zabawy. Niby ci sami, ale już z inną hierarchią ważności spraw. Jedni na diecie, inni zagorzali abstynenci, większość z awersją do papierosowego dymka. Rozmowy nie są tak wesołe i błyskotliwe jak kiedyś. Proza życia kładzie się cieniem na każdym dniu. Próbujemy się nie dawać tej prozie, organizujemy coś, angażujemy się, pocieszamy zakupem kolejnej sukienki, do której włożenia okazji mamy coraz mniej. Myśl pozytywnie! – krzyczą poradniki, radzą młodsze koleżanki i koledzy. Jak to łatwo powiedzieć 😉
Z moim osobistym zdrowiem jest różnie. Staram się raz w roku robić porządny przegląd, którego wyniki nie zawsze są zadowalające. Najczęściej potrzebna jest dalsza diagnostyka, której poddaję się bez entuzjazmu i która najczęściej niczego nie stwierdza. I całe szczęście!
W tym roku, na progu zimy dopadło mnie silne przeziębienie, którego objawy trwają i trwają. Ból gardła, katar, ogólne osłabienie. Pierwszy tydzień próbowałam przeleżeć z uwagi na stan podgorączkowy, kilka dni urlopu, trochę zwolnienia, antybiotyk i wydawało się, że wracam do żywych. Owszem wracam, ale bardzo wolno. Nigdy nie miałam tendencji do infekcji. Nie wiedziałam, co to znaczy mieć gorączkę i musieć leżeć w łóżku. Widocznie te dobre czasy już minęły. A może ten rok jest wyjątkowy, bo prawdziwa zima wciąż nie może nadejść, a wirusy i bakterie mają w takich warunkach używanie. Wielu moich bliższych i dalszych znajomych też narzeka na tegoroczną aurę, która sprzyja infekcjom.
Dlatego składając sobie świąteczne życzenia właśnie zdrowie stawiamy na pierwszym miejscu, bo na resztę można mieć jakiś, mniejszy lub większy wpływ.
Zatem pod choinkę i sobie, i wszystkim, którzy tu czasem zajrzą życzę zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia.
Dni szybko mijają. Ledwo zacznie się tydzień już nadchodzi weekend. Niedawno było lato, dziś śnieg za oknem. Mam wrażenie, że kiedyś było inaczej, czas nie pędził w takim tempie, a może tylko tak mi się wydaje. Może moje życie było barwniejsze, obfitsze w wydarzenia, które zapadały w pamięć. Teraz dzisiaj podobne jest do wczoraj, te same czynności, te same nawyki, przyzwyczajenia, zajęcia.
A może to depresja? Jesień sprzyja depresji. Specjaliści twierdzą, że taka przejściowa, sezonowa obniżka nastroju jest czymś naturalnym, dni krótkie, mało słońca a dużo pochmurnych dni. Wstajemy, kiedy jest ciemno, wracamy do domu też w ciemnościach. Pozostaje tylko nadzieja, że za tydzień, miesiąc, a może dłużej wszystko znów nabierze kolorów. A może zdarzy się coś, co zmobilizuje do działania.
Na razie żyję sobie z dnia na dzień. Nie martwię się jakoś szczególnie tym kiepskim stanem, bo wiem, że nie da się cały czas być w dobrej formie, każdy ma prawo do gorszych dni i marnej kondycji i nie wierze tym wszystkim, którzy twierdzą, że nic ich nie rusza. Owszem, może tak żyją lat kilka lub dłużej, ale kiedyś i oni pękają i rozsypują się na kawałeczki. A otoczenie jest w szoku. Jak to? Ona? Przecież jest taka pełna energii, wesoła, silna, po prostu niemożliwe, aby miała depresję. Taka właśnie była reakcja otoczenia na chorobę mojej kuzynki Zuzanny.
Wszystko w jej domu funkcjonowało jak w zegarku. Mąż, córka, nowy dom, samochód. Perfekcjonistka. Cały dom na jej głowie, ale ze wszystkim świetnie sobie radziła. Mąż nieźle zarabiający, ale mało angażujący się w sprawy przyziemne. Zuzanna trzymała wszystko w garści. I żyło im się całkiem dobrze. Ale na życiu każdej rodziny jest jakaś rysa. U nich było to pijaństwo męża Zuzanny. Twierdził, że to przez pracę, przez kolegów, w końcu, że to przez nią, bo jest taka strasznie wymagająca. Zdarzało się, że ktoś go przyprowadzał do domu, bo sam nie był w stanie dojść. Zuzanna narzekała, ale znosiła te epizody z godnością. Sprzątała, tłumaczyła wobec rodziny i przełożonych, żyła w niepewności. Kilka dni lub tygodni małżonek był trzeźwy, a potem przychodził dzień, kiedy to zaczynała się wielodniówka.
I przyszedł dzień, kiedy Zuzanna zachorowała. Na początku nie było do końca wiadomo, co jej się stało, bo jakoś tak stopniowo przestało jej zależeć: na mężu, na jego niepiciu, na córce, na jej nauce, na domku, który tak wysprzątała i wychuchała, na psie, który chodził głodny wokół jej nóg. Wstawała coraz później, zmuszała się do zrobienia córce śniadania, wielki wysiłek wkładała w sprzątanie. Zakupów nie miała ochoty robić, nie chciało jej się ubierać, żeby wyjść na miasto. Nic jej się nie chciało. Najchętniej leżałaby w łóżku. Rozmowa niewiele dawała. Po prostu czuła się słaba. Weź się w garść – powtarzali wszyscy znajomi i rodzina. Kiwała głową bez przekonania i nadal nic się nie zmieniało. Kiedyś wyszła z domu w kapciach i zrobiła sobie spacer10 kmdo domu siostry,. Innym razem wzięła za dużo tabletek. Mąż i córka musieli jej pilnować. On wcale nie przestał pić, ale zdecydowanie ograniczył, musiał, gdyż wiele obowiązków spadło na niego.
Nie pamiętam już jak długo Zuzanna była chora. Pamiętam, że brała leki, że kilka razy była hospitalizowana. Widziałam ją w złym stanie i nie mogłam uwierzyć, że to jest ta właśnie kuzynka, która zawsze miała najwięcej do powiedzenia i która zawsze była duszą towarzystwa. Jej po prostu nie było. Leki ją wyciszyły, ale też otępiły. Z czasem brała ich coraz mniej i mniej, a w końcu odstawiła. Depresja odeszła… tak samo jak przyszła nieproszona, tak odeszła sama bez jakiejś konkretnej przyczyny. Zuzanna wróciła do dawnej formy, a jej mąż do dawnego picia. Nikt nie wie i nie może przewidzieć, czy choroba wróci…mam nadzieję, że tak się nie stanie.
Trafiam od czasu do czasu na temat depresji. Nie za bardzo wiem, jak odróżnić taką sezonową, jaka właśnie jest moim udziałem, od tej podstępnej choroby, która odmienia życie człowieka o 360 stopni. Czy sama potrafiłabym u kogoś zauważyć symptomy tej choroby, czy potrafiłabym ją zauważyć u siebie? Nie mam pojęcia. Kiedy moja niezdiagnozowana jeszcze niedoczynność tarczycy osiągnęła swoje apogeum, mój tryb życia był bardzo … depresyjny. Wiecznie śpiąca i zmęczona, ociężała, wycofana, pozbawiona dystansu i wiecznie sfrustrowana. Nie był to długi okres, tak mi się wydaje, ale dobrze pamiętam te stany zniechęcenia. Kiedyś podnosiłam sobie nastrój poprzez kultywowanie życia towarzyskiego zakrapianego alkoholem, co w sumie przynosiło odwrotny skutek od zamierzonego choć miało też swoje zalety.Teraz, jeśli mam obniżony nastrój dłużej lub krócej to staram się z tym walczyć w inny, w moim przekonaniu zdrowszy sposób, choćby zmuszając się do chodzenia na jogę, marszobiegów, albo innych form aktywności. Życie towarzyskie toczy się innym trybem, ani lepszym ani gorszym. Po prostu jest inaczej.