Archiwa tagu: związki kobieta mężczyzna

Niezależność emocjonalna, czyli jak runęła koncepcja „drugiej połówki jabłka”…

Niektóre moje młodsze koleżanki singielki wciąż poszukują „drugiej połówki jabłka”, a ja się zastanawiam, czemu nie szukają drugiego jabłka. Bo skoro same są połówką, to są jakby … niepełne, jakieś niepełnowartościowe? Całe moje dojrzałe życie spędziłam wierząc w coś, co okazało się być … mrzonką. Czy gdybym to wiedziała wcześniej, to zmieniłoby moje podejście do związków? Nie sądzę. To przecież tylko słowa, nazwy, określenia, a istotne jest to, co za tym idzie. Chociaż z drugiej strony wiadomo, że słowa mają wielką moc, że stajemy się tym, w jaki sposób się określamy. Taki jest zresztą cel afirmacji.

Za koncepcją szukania „drugiego jabłka”, a nie „drugiej połówki jabłka” przemawia również stwierdzenie, które utkwiło mi głowie wiele lat temu i które zapamiętałam, oraz próbowałam, z różnym skutkiem, zaimplementować. „Kiedy wewnętrznie pusta, ruszasz szukać miłości, możesz znaleźć tylko pustkę”.

Dlatego moim młodszym koleżankom powtarzam do znudzenia, że mężczyzna może wnieść nową wartość do ich życia, może je wzbogacić, może je uczynić jeszcze piękniejszym, ale tylko wtedy, kiedy będąc same też czują się pełne i szczęśliwe, kiedy mają poczucie własnej wartości, kiedy nie muszą być z kimś „na siłę”, aby poczuć się pełnowartościowe. Kiedy nie odczuwamy braku, czujemy się „pełne”, mamy czym się dzielić i zawsze znajdzie się ktoś, komu możemy coś od siebie dać. Kiedy mamy wewnętrzną pustkę, to czym mielibyśmy się dzielić? Nie można dzielić się czymś, czego się nie ma. Kiedy zejdą się ze sobą dwie osoby, takie „dwie połówki jabłka”, to każda sobie myśli, że ta druga jest po to, aby coś im dać, żeby tę połowę brakującą zapełnić. W ten sposób wciąż czegoś od siebie oczekują, chcą aby druga strona odgadywała w lot ich pragnienia i spełniała ich marzenia. No bo jak może być inaczej, skoro stanowi … dopełnienie i bez niej nie da się żyć. Ludzie „zawieszają się” na sobie wzajemnie, tworząc często toksyczną zależność, uzależniają się emocjonalnie, z czasem pojawiają się pretensje, rozczarowania, a na końcu niechęć, a nawet nienawiść. Finał takiego związku łatwo przewidzieć.

Wiele takich „związków” widziałam i o wielu słyszałam, przynajmniej w mojej grupie wiekowej niełatwo znaleźć pozytywne przykłady, choć zapewne i takie się zdarzają. Może w młodszych pokoleniach wygląda to nieco inaczej, bowiem zmieniło się postrzeganie tradycyjnej roli kobiet i mężczyzn. Mamy równouprawnienie, przynajmniej teoretycznie.

Wracając do niezależności emocjonalnej, inspirację do zainteresowania się tym tematem znalazłam znów na stronie selfmastery.pl, gdzie został on potraktowany szeroko, nie tylko w kontekście związków damsko-męskich. Bo bycie niezależnym emocjonalnie, to również nie przejmowanie się tym, co mówią i myślą o nas inni, to nie uzależnianie swojego szczęścia, samooceny i samopoczucia od tego, co zewnętrzne.

Każdy z nas lubi być chwalony, doceniony, a nie lubi krytyki. Kiedy spotykamy się z aprobatą otoczenia, czujemy się z tym dobrze, kiedy usłyszymy coś niepochlebnego na swój temat nasz nastrój ulega radykalnej zmianie na gorsze. Zwłaszcza w dobie mediów społecznościowych widać, jak jesteśmy uzależnieni od opinii innych. Obserwując na przykład reakcje zaszczepionej przedwcześnie grupy celebrytów, trudno mi znaleźć przykład osoby z tej grupy, której reakcja na ataki (hejt) byłaby godna, właściwa, dojrzała. Nawet pani Janda, którą bardzo cenię, nie stanęła na wysokości zadania. Można uznać, że takie „zachowanie” jest nie do obrony, ale dojrzałość i niezależność emocjonalna polega właśnie na tym, aby z takimi sytuacjami stanąć „w prawdzie”, a nie miotać się od ściany do ściany prezentując emocjonalne rozchwianie.

Wracając do moich młodszych koleżanek szukających drugiego jabłka. Dostrzegam czasami tendencję do tego, żeby związkiem zapełnić jakieś braki na poziomie wewnętrznym, jakby związek miał być czymś, co nas naprawi od środka i przyniesie ulgę. Nie szukamy miłości, tylko kogoś, kto nam tę miłość da. A chodzi o to, aby niczego od drugiej osoby nie potrzebować, aby stać na własnych nogach. A jeśli coś dajemy, to nie po to, żeby dostać coś innego w zamian, aby druga osoba była nam za to wdzięczna. Dajemy, bo mamy i chcemy dać, nie oglądając się na rewanż.

Związek nie może być ucieczką od samotności, bo w konsekwencji staje się ucieczką od samego siebie, od wewnętrznej pustki i smutku. Kiedy jesteśmy niezależni emocjonalnie i mamy już poukładane stosunki same z sobą, to wtedy czując miłość (do wszystkiego) możemy realizować ją także poprzez związek. W drugą stronę to nie działa.

Drugi człowiek staje się lustrem, dzięki któremu poznajemy siebie. Ale kiedy chcemy mieć czas dla siebie, to w sposób naturalny oddalamy się, a druga strona świetnie to rozumie, bo sama też potrzebuje od czasu do czasu wolności. Można mieć czas dla relacji, kiedy mamy czym się dzielić, ale też czas dla siebie, kiedy potrzebujemy swojej samotności i wyciszenia. A może nie samotności, a właśnie towarzystwa, oderwania od codzienności. Znam małżeństwo, w którym kobieta ma rytuał spotkań z koleżankami raz w miesiącu, i pomimo nawału obowiązków przy dwójce dzieci, mąż nie tylko jej to ułatwia, ale popiera. Sam również ma zainteresowania, do realizacji których akurat małżonka nie jest mu potrzebna. Każde z nich ceni niezależność partnera, oczywiście do pewnego stopnia, co się samo przez się rozumie 😊

Zainteresowanych tematem niezależności emocjonalnej w znacznie szerszym kontekscie zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl

Małżeństwo dla … pieniędzy

Kiedy wyprowadzałam się od Irminy miała 65 lat. W pół roku później wyszła za mąż, co było dla mnie nie lada szokiem. Nie miałam pojęcia, że z kimś się spotyka, choć razem mieszkałyśmy. Nie mówiła mi o żadnych mężczyznach w jej życiu. Wiedziałam, że jest wdową od niemal 20 lat. Córka jedynaczka mieszka za oceanem.

Od ślubu Irminy, na który zostałam zaproszona, mija dziś ponad dziesięć lat. Mąż był kilka lat od niej starszy. Wydawało się, że będą razem żyć do końca swoich dni. Tak się jednak nie stało…

Ale po kolei…

Po rozwodzie szukałam mieszkania do wynajęcia. Przeglądałam ogłoszenia w lokalnych gazetach. Pewnego razu wpadł do mojej firmy znajomy kolegi i zwrócił uwagę na otwartą gazetę z zaznaczonymi ofertami. Zapytał mnie wprost, czy szukam lokum. Odpowiedziałam, że i owszem, ale mam problem, bo cena samodzielnych mieszkań jest dla mnie za wysoka, natomiast zamieszkanie z kimś niezbyt mi się uśmiecha. Okazało się, że zna emerytowaną nauczycielkę, mieszkającą200 metrówod siedziby mojej firmy, która bardzo często przebywa u córki w USA i być może chciałaby wynająć pokój. W zasadzie pokoju nie szukałam, ale uznałam, że nie zaszkodzi panią poznać, obejrzeć jej warunki lokalowe i dopiero wtedy zdecydować. Moja pierwsza wizyta u Irminy, bo tak właśnie miała na imię owa pani, wypadła nad wyraz pomyślnie, chyba dla nas obu. Mnie najbardziej odpowiadały jej uśmiech i optymizm. Pomyślałam, że z taką osobą to mogę nawet pomieszkać kilka lat. Cena za pokój była dość niska. Stwierdziła, że mogę korzystać z całego mieszkania, również z jej pokoi, wtedy gdy ona będzie za granicą lub na działce. Miała za miastem nad rzeką duży, całoroczny dom, gdzie jeździła dość często. Biorąc pod uwagę wszystkie plusy zamieszkania u Irminy zdecydowałam się to zrobić i nigdy tego nie żałowałam. Dzięki niskim opłatom mogłam szybciej pomyśleć o zakupie samodzielnego lokum. Poza tym, Irmina była uroczą gospodynią, zawsze w dobrym humorze, bezkonfliktowa i uczynna.

Polubiłam ją bardzo, z wzajemnością jak sądzę.

Do córki jeździła raz w roku na miesiąc, zdarzyło się, że córka kiedyś przyjechała i miałyśmy okazję się poznać. Sądząc po jej zachowaniu, nie zamierzała kiedykolwiek do Polski wracać.

Po kilku latach miłego wspólnego zamieszkiwania nadszedł czas pożegnania. Chciałam wreszcie być na swoim, choć źle mi u Irminy nie było, ale co własny kąt to własny i chyba każdy to zrozumie.

Kiedy razem mieszkałyśmy nigdy nie widziałam u niej w gościnie mężczyzn, głównie odwiedzały ją koleżanki. Dlatego z takim zaskoczeniem przyjęłam informację, że pani Irmina wychodzi za mąż. Kiedy i gdzie mogła go poznać? – zastanawiałam się. W końcu zapytałam ją o to wprost. I tu kolejna niespodzianka, bo dowiedziałam się, że miała dwóch adoratorów i obaj byli skłonni do poważnych deklaracji. Pytałam, dlaczego wybrała właśnie tego, czyli pana Edwarda, a nie drugiego? Odpowiedź bardzo mnie rozbawiła. Okazało się, że o wyborze Irminy zdecydowała wysokość emerytury i … zęby. Pan Edward miał niemal wszystkie zęby, co dla Irminy było ważne.

Zdziwiłam się lekko… nie tylko z powodu zębów, ale też takiego materialistycznego podejścia do małżeństwa. Irmina nie była przecież biedna, wartość mieszkania i domu była znaczna. Problemem była dla niej niska emerytura. Nie przyszło jej do głowy, aby sprzedać działkę lub zamienić mieszkanie na mniejsze i żyć z sumy uzyskanej z różnicy w cenie, wolała wyjść za mąż dla … pieniędzy.

No cóż, nie mnie oceniać wybory innych, więc nic nie mówiłam.

Odwiedzałam Irminę mniej więcej dwa razy w roku. Jej małżonek zawsze był w mieszkaniu, więc nie mogłyśmy swobodnie rozmawiać. Przeprowadził się do niej, a swój dom przepisał na córkę, też był wdowcem. Dużo nie mówił. Z oczu dobrze mu patrzyło. Taki spokojny dziadek. Pomyślałam, że chyba jest im razem dobrze. Irmina wspomniała mi szeptem, kiedy on był w innym pokoju, że nie mają zbyt dużo wspólnych zainteresowań. W kwestii poglądów politycznych też znajdują się na przeciwległych biegunach. On nie chce chodzić do teatru i na koncerty, woli oglądać telewizję lub robić nalewki. Ale już przywykła do tych różnic.

Na szczęście je, co mu ugotuję – stwierdziła. Rzeczywiście nie była dobrą kucharką, co miałam okazję sprawdzić nie raz. Skoro małżonek był w tej dziedzinie mało wymagający to i powodów do ewentualnych kłótni mniej – pomyślałam. Sprawiali wrażenie zgodnego małżeństwa, każde zajmowało się tym, co lubiło. Ona czytała, on oglądał telewizję. I tak sobie żyli bez większych wstrząsów.

Kilka tygodni temu zadzwoniłam, bo miałam sen, a nim Irmina. Choć nie za bardzo wierzę w prorocze sny, to postanowiłam sprawdzić, co u niej słychać. Dzwonię, cisza. Za kilka dni to samo. Dopiero po tygodniu prób, już nieco przestraszona, usłyszałam jej głos.

– Co nowego? – zapytałam ucieszona, że wreszcie udało mi się ją zastać.

– Czy pani wie, że wyrzuciłam Edwarda z domu? – stwierdziła.

– Jak to? Co się stało? – totalnie mnie zaskoczyła ta wiadomość.

– Pokłóciliśmy się. Po raz pierwszy. Dostał jakiejś furii, zaczął mnie wyzywać na czym świat stoi.

– Ale za co? co takiego pani zrobiła? – dopytywałam.

Okazało się, że pan Edward nie wiedział, że zamieszkuje w lokum należącym do córki Irminy, bo ta przepisała je jeszcze przed wyjściem za mąż. I choć sam też przepisał córce swój dom, widocznie uznał, że jemu wolno, a jej nie. Informacja ta go poraziła i potraktował jako straszliwą ujmę na honorze, że nie mieszka u żony, ale „na łasce synowej zza wielkiej wody”. Niby drobiazg, bo przecież oboje weszli w ten związek z własnym majątkiem, do którego współmałżonek w żaden sposób się nie przyczynił, więc mieli prawo rozporządzać nim według własnego uznania. Irmina nie powiedziała mu, że mieszkanie jest na córkę, bo i on nie pytał o to wówczas, kiedy się pobierali. Nie jestem pewna, czy podpisali intercyzę, ale nawet gdyby tego nie zrobili, to trudno sobie wyobrazić, aby w wieku 70 lat któreś z nich coś wybudowało czy kupiło, więc rozdzielność majątkowa nie miała w tym przypadku większego znaczenia.

Nie wchodząc w niuanse prawnicze, na których znam się średnio, konfliku nie dało się złagodzić. Irmina po usłyszeniu niewybrednej wiązanki słownej puszczonej w swoim kierunku przeżyła szok i kazała się panu Edwardowi wynosić. On zaparł się, że nie chce. Na co ona wyniosła kilka jego osobistych rzeczy na korytarz i powtórzyła bardziej zdecydowanych tonem, aby opuścił lokal. Pan pozbierał ciuchy z korytarza i pojechał, najprawdopodobniej do córki. Potem przez tydzień przyjeżdżał z zięciem jako ochroniarzem i zabierał pozostałe bambetle.

Poszło więc na noże. Irmina nie zamierzała odpuścić, a on nawet nie próbował jej udobruchać.

Minął tydzień od tej całej awantury, Irmina kiepsko się poczuła. Zdążyła wejść do przychodni, kiedy doznała zawału. Szybka pomoc okazał się skuteczna. Poleżała w szpitalu kilka tygodni. Pan Edward od momentu wyprowadzki nie dał znaku życia, jego córka i wnuki też milczą. Nie wiedzą zapewne, że leżała w szpitalu. Mało prawdopodobne wydaje się, żeby kiedykolwiek nastąpiło zejście się małżonków.

Odwiedziłam Irminę kilka dni temu. W zasadzie niewiele się zmieniła zewnętrznie, ach te dobre geny. Natomiast psychicznie podupadła. Już nie uśmiecha się tak często jak dawniej. Nie opowiada ze swadą o książkach, filmach i znajomych, mówi o chorobach i objawach zauważanych u siebie. Zmieniło się jej uspsobienie. Może ten zawał tak na nią podziałał?

Obiady przestała gotować i chodzi do stołówki prowadzonej przez dzielnicową pomoc społeczną. Twierdzi, że świetnie tam gotują. Nadal narzeka na niską emeryturę, ale dotarło wreszcie do niej, że powinna sprzedać działkę. Tylko kto ma się tym zająć? Może jak przyjedzie w tym roku córka, coś w tej sprawie zrobią.

Żal mi Irminy. Postanowiłam częściej ją odwiedzać. Popytam także wśród znajomych, czy ktoś nie szuka pokoju, najlepiej jakaś studentka. Widzę, że Irminie jest samej smutno, że jej depresja wynika w dużym stopniu z samotności. Przyzwyczaiła się już do obecności kogoś, najpierw byłam to ja, potem pan Edward.

Kiedy dowiedziałam się o jej ślubie, wierzyłam, że będzie szczęśliwa, że robi to, bo pasują do siebie, jest im razem dobrze, darzą się szacunkiem, rozumieją, etc. Myślałam, że może to miłość. Cieszyłam się tym przykładem, że na uczucie nigdy nie jest za późno.

Pierwszy szok przeżyłam, kiedy dowiedziałam się o powodach zamążpójścia Irminy. Ona mówi o tym bez skrępowania, że chodziło o wysoką emeryturę pana Edwarda, dzięki której nie musiała martwić się o pieniądze.

I nie martwiła się, ale ani pogadać z nim nie miała o czym, ani wyjść do teatru nie chciał, stanowili jakby dwa odrębne światy, żyjące obok siebie siłą przyzwyczajenia.

Jaką bronią wojujesz od takiej giniesz – często przywołuję to powiedzenie, bo paradoksalnie do sytuacji Irminy też pasuje. Skoro kwestie materialne stanowiły główny powód ślubu z jej strony, to powodem rozstania okazało się być mieszkanie, a więc też coś materialnego.

Przyszła mi do głowy refleksja, że może nie potrafię wczuć się w sytuację kobiety, która nie ma środków do życia, która ledwo wiąże koniec z końcem. Taka kobieta szuka różnych sposobów rozwiązania tego problemu. Jednym z nich jest niewątpliwie wyjście za mąż za partnera z wyższą emeryturą, a może nawet niekoniecznie wyższą, ale dlatego, że życie we dwoje jest tańsze. Irmina miała nieruchomości, ale widocznie chciała zachować je w spadku dla córki, więc chciała żyć z emerytury, co okazało sie niemożliwe.

Czy wiele jest w dzisiejszych czasach kobiet, które decydują się na zamążpójście dla pieniędzy? Zwłaszcza w Polsce, gdzie emerytury są często na żenująco niskim poziomie. Czy dużo jest małżeństw opartych na … rozsądku? Mam na myśli w szczególności związki osób będących w wieku emerytalnym, kiedy to szuka się głównie przysłowiowej „szklanki wody” podanej przez kogoś na starość, a nie wielkiej miłości, choć oczywiście uczucia nie wykluczam?

Niełatwo jest takie związki wyselekcjonować, bo któż przyzna się do materialistycznych pobudek przy zamążpójściu. Irmina jest tu wyjątkiem. Znam jednak lub słyszałam o takich związkach, których połączył rozsądek. Są przykłady pozytywne, kiedy ludzie jakoś do siebie pasowali i wspólne życie układa im się całkiem znośnie, są jednak przykłady złe, kiedy to lepiej byłoby jeść suchy chleb niż słuchać wiecznych kłótni i narzekań.

Zdarzyło mi się kiedyś mieszkać obok starszego małżeństwa i słyszeć dochodzące przez ścianę awantury i rzucanie mięsem. Sąsiad był już staruszkiem, ale głos miał donośny i potrafił swoją małżonkę wyzwać i kazać się wynosić. Słuchałam i w duchu żałowałam kobiety, która musiała to znosić. Niewiele o tym małżeństwie wiedziałam, jedynie to, że oboje byli wdowcami, kiedy się pobrali. Moim zdaniem nie pasowali do siebie. Podejrzewałam, że prawdopodobnie pobrali się z rozsądku. Sąsiadkę spotykałam często na zakupach, rozmawiałyśmy. Nie narzekała, ale widziałam, że jest nieszczęśliwa. Kiedyś wspomniała, że będąc na cmentarzu na grobie swojej matki, zamarzyła o tym, aby już tam zostać. O Boże! Jak trzeba cierpieć, aby chcieć w ten sposób skrócić swoją mękę – pomyślałam. Widziałam jak podupada na zdrowiu. Nie wiem, jak długo jeszcze się męczyła, była młodsza od męża, więc może go przeżyła, a może nie… Jej przykład jednak nie nastroił mnie optymistycznie do takich rozwiązań, jakie potem zobaczyłam u Irminy.

Wyjść za mąż dla pieniędzy? Nigdy w życiu. Chyba wolałabym żyć o suchym chlebie niż korzystać z czyjejś łaski. Obym nie musiała kiedykolwiek stawać przed takim dylematem.

Jak się rozstawać?

Darek powiedział, że zadzwoni w poniedziałek wieczorem (czyli dziś), bo ma wolne. Po co ma dzwonić? Półtora miesiąca nie dawał znaku życia, a teraz będzie dzwonił co kilka dni? Może będzie mi opowiadał o „kobiecie poznanej przypadkiem”? A nawet jak nie będzie tego tematu poruszał to temat ten i tak sam wylezie z różnych innych, nie mówiąc już o tym, że będę go miała już zawsze z tyłu głowy.

Mogę nie odebrać telefonu. Może mnie nie być. A może od dziś już nie powinno mnie być, dla niego?

Zaczęłam się zastanawiać, jak dalej mam postępować, czy całkowicie zerwać tę znajomość? A jeśli zerwać, to radykalnym cięciem, czy tak powoli się „wygaszać”, poza tym czy wyjaśniać mu, dlaczego to robię czy nie?

Przypominam sobie w tym momencie pewną sytuację z własnego doświadczenia, kiedy to chciałam wycofać się z relacji damsko-męskiej, zachowując jednak kontakty przyjacielskie. Wydawało mi się to możliwe, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Mój ówczesny partner widział to jednak inaczej i wolał radykalne cięcie. Nie mogłam pojąć dlaczego.

To był spokojny, taki letni związek, w który weszłam dość szybko po rozwodzie. Miał na imię Mariusz, typ „kumpla”. Od początku nie było „motylków w brzuchu”, nie czułam szczególnych emocji i bardzo dobrze, bo miałam ich wcześniej aż za dużo. Spotykaliśmy się niezobowiązująco dwa lata. Dlaczego używam słowa „niezobowiązująco”? Po prostu ku niczemu nie zmierzaliśmy, niczego nie deklarowaliśmy, choć oboje byliśmy wolni, a każde miało swoje samodzielne lokum. Przyszedł jednak moment, kiedy taka formuła związku przestała mi odpowiadać, a nie chciałam przejść na etap wyższy, nie widziałam też u Mariusza szczególnej determinacji w tym kierunku. Spotykaliśmy się, ale żadne z nas nie chciało mówić o przyszłości „na poważnie”.

Postanowiłam więc to zakończyć, choć żal mi było Mariusza – kumpla to bez mrugnięcia okiem chciałam pożegnać Mariusza w innych rolach. Nic mu nie powiedziałam, a zaczęłam mieć mniej czasu na spotkania. Sądziłam, że w sposób delikatny dam mu do zrozumienia, że kolegować się mogę, ale nic więcej.

No cóż, bez rozmowy obyć się nie mogło. Mariusz nie chciał być tylko kumplem. Może bardziej mu zależało, może był jakiś inny powód? Nie wiem. Wiem, że nie ma przyjaźni wtedy, kiedy są jeszcze emocje, kiedy jednej ze stron zależy lub zależało bardziej. Może taka relacja byłaby możliwa dopiero za kilka lat, może gdybyśmy oboje kogoś nowego poznali?

Im więcej czasu od tego doświadczenia mija, tym bardziej Mariusza rozumiem i chyba sama też nie chciałabym tkwić w czymś, co pasuje tylko jednej ze stron. Jemu pasował wcześniejszy „układ”, a mnie pasować przestał, więc nie pozostawało nic innego, jak go zakończyć definitywnie.

Wracając do Darka to zamierzam „wygasić” tę znajomość. Nie sądzę zresztą, aby miał coś przeciwko. Jeśli jest gotów kolegować się ze mną mając jednocześnie stałą partnerkę, to kolejny dowód, że zawsze mnie jako koleżankę traktował.

Nie rozumiem jednak czemu, tak długo bał się zadzwonić z tą „rewelacją”. Może obawiał się mojej reakcji?

Nie chcę z nim rozmawiać, przynajmniej na razie.

Jeśli będzie oczekiwał wyjaśnień to mu ich udzielę. Jeśli przestanie się odzywać, będzie mi to na rękę. Ja z pewnością nie będę się zastanawiać – co u niego, czy wszystko ok. Tak naprawdę to przecież wcale go nie znałam, jedynie chciałam bliżej poznać.

Dlatego tytuł tej notki jest właściwie nieadekwatny do tego, co mnie z Darkiem łączyło. No bo jak można rozstawać się z kimś, z kim się tak naprawdę nigdy nie było?!