Kiedy wyprowadzałam się od Irminy miała 65 lat. W pół roku później wyszła za mąż, co było dla mnie nie lada szokiem. Nie miałam pojęcia, że z kimś się spotyka, choć razem mieszkałyśmy. Nie mówiła mi o żadnych mężczyznach w jej życiu. Wiedziałam, że jest wdową od niemal 20 lat. Córka jedynaczka mieszka za oceanem.
Od ślubu Irminy, na który zostałam zaproszona, mija dziś ponad dziesięć lat. Mąż był kilka lat od niej starszy. Wydawało się, że będą razem żyć do końca swoich dni. Tak się jednak nie stało…
Ale po kolei…
Po rozwodzie szukałam mieszkania do wynajęcia. Przeglądałam ogłoszenia w lokalnych gazetach. Pewnego razu wpadł do mojej firmy znajomy kolegi i zwrócił uwagę na otwartą gazetę z zaznaczonymi ofertami. Zapytał mnie wprost, czy szukam lokum. Odpowiedziałam, że i owszem, ale mam problem, bo cena samodzielnych mieszkań jest dla mnie za wysoka, natomiast zamieszkanie z kimś niezbyt mi się uśmiecha. Okazało się, że zna emerytowaną nauczycielkę, mieszkającą200 metrówod siedziby mojej firmy, która bardzo często przebywa u córki w USA i być może chciałaby wynająć pokój. W zasadzie pokoju nie szukałam, ale uznałam, że nie zaszkodzi panią poznać, obejrzeć jej warunki lokalowe i dopiero wtedy zdecydować. Moja pierwsza wizyta u Irminy, bo tak właśnie miała na imię owa pani, wypadła nad wyraz pomyślnie, chyba dla nas obu. Mnie najbardziej odpowiadały jej uśmiech i optymizm. Pomyślałam, że z taką osobą to mogę nawet pomieszkać kilka lat. Cena za pokój była dość niska. Stwierdziła, że mogę korzystać z całego mieszkania, również z jej pokoi, wtedy gdy ona będzie za granicą lub na działce. Miała za miastem nad rzeką duży, całoroczny dom, gdzie jeździła dość często. Biorąc pod uwagę wszystkie plusy zamieszkania u Irminy zdecydowałam się to zrobić i nigdy tego nie żałowałam. Dzięki niskim opłatom mogłam szybciej pomyśleć o zakupie samodzielnego lokum. Poza tym, Irmina była uroczą gospodynią, zawsze w dobrym humorze, bezkonfliktowa i uczynna.
Polubiłam ją bardzo, z wzajemnością jak sądzę.
Do córki jeździła raz w roku na miesiąc, zdarzyło się, że córka kiedyś przyjechała i miałyśmy okazję się poznać. Sądząc po jej zachowaniu, nie zamierzała kiedykolwiek do Polski wracać.
Po kilku latach miłego wspólnego zamieszkiwania nadszedł czas pożegnania. Chciałam wreszcie być na swoim, choć źle mi u Irminy nie było, ale co własny kąt to własny i chyba każdy to zrozumie.
Kiedy razem mieszkałyśmy nigdy nie widziałam u niej w gościnie mężczyzn, głównie odwiedzały ją koleżanki. Dlatego z takim zaskoczeniem przyjęłam informację, że pani Irmina wychodzi za mąż. Kiedy i gdzie mogła go poznać? – zastanawiałam się. W końcu zapytałam ją o to wprost. I tu kolejna niespodzianka, bo dowiedziałam się, że miała dwóch adoratorów i obaj byli skłonni do poważnych deklaracji. Pytałam, dlaczego wybrała właśnie tego, czyli pana Edwarda, a nie drugiego? Odpowiedź bardzo mnie rozbawiła. Okazało się, że o wyborze Irminy zdecydowała wysokość emerytury i … zęby. Pan Edward miał niemal wszystkie zęby, co dla Irminy było ważne.
Zdziwiłam się lekko… nie tylko z powodu zębów, ale też takiego materialistycznego podejścia do małżeństwa. Irmina nie była przecież biedna, wartość mieszkania i domu była znaczna. Problemem była dla niej niska emerytura. Nie przyszło jej do głowy, aby sprzedać działkę lub zamienić mieszkanie na mniejsze i żyć z sumy uzyskanej z różnicy w cenie, wolała wyjść za mąż dla … pieniędzy.
No cóż, nie mnie oceniać wybory innych, więc nic nie mówiłam.
Odwiedzałam Irminę mniej więcej dwa razy w roku. Jej małżonek zawsze był w mieszkaniu, więc nie mogłyśmy swobodnie rozmawiać. Przeprowadził się do niej, a swój dom przepisał na córkę, też był wdowcem. Dużo nie mówił. Z oczu dobrze mu patrzyło. Taki spokojny dziadek. Pomyślałam, że chyba jest im razem dobrze. Irmina wspomniała mi szeptem, kiedy on był w innym pokoju, że nie mają zbyt dużo wspólnych zainteresowań. W kwestii poglądów politycznych też znajdują się na przeciwległych biegunach. On nie chce chodzić do teatru i na koncerty, woli oglądać telewizję lub robić nalewki. Ale już przywykła do tych różnic.
Na szczęście je, co mu ugotuję – stwierdziła. Rzeczywiście nie była dobrą kucharką, co miałam okazję sprawdzić nie raz. Skoro małżonek był w tej dziedzinie mało wymagający to i powodów do ewentualnych kłótni mniej – pomyślałam. Sprawiali wrażenie zgodnego małżeństwa, każde zajmowało się tym, co lubiło. Ona czytała, on oglądał telewizję. I tak sobie żyli bez większych wstrząsów.
Kilka tygodni temu zadzwoniłam, bo miałam sen, a nim Irmina. Choć nie za bardzo wierzę w prorocze sny, to postanowiłam sprawdzić, co u niej słychać. Dzwonię, cisza. Za kilka dni to samo. Dopiero po tygodniu prób, już nieco przestraszona, usłyszałam jej głos.
– Co nowego? – zapytałam ucieszona, że wreszcie udało mi się ją zastać.
– Czy pani wie, że wyrzuciłam Edwarda z domu? – stwierdziła.
– Jak to? Co się stało? – totalnie mnie zaskoczyła ta wiadomość.
– Pokłóciliśmy się. Po raz pierwszy. Dostał jakiejś furii, zaczął mnie wyzywać na czym świat stoi.
– Ale za co? co takiego pani zrobiła? – dopytywałam.
Okazało się, że pan Edward nie wiedział, że zamieszkuje w lokum należącym do córki Irminy, bo ta przepisała je jeszcze przed wyjściem za mąż. I choć sam też przepisał córce swój dom, widocznie uznał, że jemu wolno, a jej nie. Informacja ta go poraziła i potraktował jako straszliwą ujmę na honorze, że nie mieszka u żony, ale „na łasce synowej zza wielkiej wody”. Niby drobiazg, bo przecież oboje weszli w ten związek z własnym majątkiem, do którego współmałżonek w żaden sposób się nie przyczynił, więc mieli prawo rozporządzać nim według własnego uznania. Irmina nie powiedziała mu, że mieszkanie jest na córkę, bo i on nie pytał o to wówczas, kiedy się pobierali. Nie jestem pewna, czy podpisali intercyzę, ale nawet gdyby tego nie zrobili, to trudno sobie wyobrazić, aby w wieku 70 lat któreś z nich coś wybudowało czy kupiło, więc rozdzielność majątkowa nie miała w tym przypadku większego znaczenia.
Nie wchodząc w niuanse prawnicze, na których znam się średnio, konfliku nie dało się złagodzić. Irmina po usłyszeniu niewybrednej wiązanki słownej puszczonej w swoim kierunku przeżyła szok i kazała się panu Edwardowi wynosić. On zaparł się, że nie chce. Na co ona wyniosła kilka jego osobistych rzeczy na korytarz i powtórzyła bardziej zdecydowanych tonem, aby opuścił lokal. Pan pozbierał ciuchy z korytarza i pojechał, najprawdopodobniej do córki. Potem przez tydzień przyjeżdżał z zięciem jako ochroniarzem i zabierał pozostałe bambetle.
Poszło więc na noże. Irmina nie zamierzała odpuścić, a on nawet nie próbował jej udobruchać.
Minął tydzień od tej całej awantury, Irmina kiepsko się poczuła. Zdążyła wejść do przychodni, kiedy doznała zawału. Szybka pomoc okazał się skuteczna. Poleżała w szpitalu kilka tygodni. Pan Edward od momentu wyprowadzki nie dał znaku życia, jego córka i wnuki też milczą. Nie wiedzą zapewne, że leżała w szpitalu. Mało prawdopodobne wydaje się, żeby kiedykolwiek nastąpiło zejście się małżonków.
Odwiedziłam Irminę kilka dni temu. W zasadzie niewiele się zmieniła zewnętrznie, ach te dobre geny. Natomiast psychicznie podupadła. Już nie uśmiecha się tak często jak dawniej. Nie opowiada ze swadą o książkach, filmach i znajomych, mówi o chorobach i objawach zauważanych u siebie. Zmieniło się jej uspsobienie. Może ten zawał tak na nią podziałał?
Obiady przestała gotować i chodzi do stołówki prowadzonej przez dzielnicową pomoc społeczną. Twierdzi, że świetnie tam gotują. Nadal narzeka na niską emeryturę, ale dotarło wreszcie do niej, że powinna sprzedać działkę. Tylko kto ma się tym zająć? Może jak przyjedzie w tym roku córka, coś w tej sprawie zrobią.
Żal mi Irminy. Postanowiłam częściej ją odwiedzać. Popytam także wśród znajomych, czy ktoś nie szuka pokoju, najlepiej jakaś studentka. Widzę, że Irminie jest samej smutno, że jej depresja wynika w dużym stopniu z samotności. Przyzwyczaiła się już do obecności kogoś, najpierw byłam to ja, potem pan Edward.
Kiedy dowiedziałam się o jej ślubie, wierzyłam, że będzie szczęśliwa, że robi to, bo pasują do siebie, jest im razem dobrze, darzą się szacunkiem, rozumieją, etc. Myślałam, że może to miłość. Cieszyłam się tym przykładem, że na uczucie nigdy nie jest za późno.
Pierwszy szok przeżyłam, kiedy dowiedziałam się o powodach zamążpójścia Irminy. Ona mówi o tym bez skrępowania, że chodziło o wysoką emeryturę pana Edwarda, dzięki której nie musiała martwić się o pieniądze.
I nie martwiła się, ale ani pogadać z nim nie miała o czym, ani wyjść do teatru nie chciał, stanowili jakby dwa odrębne światy, żyjące obok siebie siłą przyzwyczajenia.
Jaką bronią wojujesz od takiej giniesz – często przywołuję to powiedzenie, bo paradoksalnie do sytuacji Irminy też pasuje. Skoro kwestie materialne stanowiły główny powód ślubu z jej strony, to powodem rozstania okazało się być mieszkanie, a więc też coś materialnego.
Przyszła mi do głowy refleksja, że może nie potrafię wczuć się w sytuację kobiety, która nie ma środków do życia, która ledwo wiąże koniec z końcem. Taka kobieta szuka różnych sposobów rozwiązania tego problemu. Jednym z nich jest niewątpliwie wyjście za mąż za partnera z wyższą emeryturą, a może nawet niekoniecznie wyższą, ale dlatego, że życie we dwoje jest tańsze. Irmina miała nieruchomości, ale widocznie chciała zachować je w spadku dla córki, więc chciała żyć z emerytury, co okazało sie niemożliwe.
Czy wiele jest w dzisiejszych czasach kobiet, które decydują się na zamążpójście dla pieniędzy? Zwłaszcza w Polsce, gdzie emerytury są często na żenująco niskim poziomie. Czy dużo jest małżeństw opartych na … rozsądku? Mam na myśli w szczególności związki osób będących w wieku emerytalnym, kiedy to szuka się głównie przysłowiowej „szklanki wody” podanej przez kogoś na starość, a nie wielkiej miłości, choć oczywiście uczucia nie wykluczam?
Niełatwo jest takie związki wyselekcjonować, bo któż przyzna się do materialistycznych pobudek przy zamążpójściu. Irmina jest tu wyjątkiem. Znam jednak lub słyszałam o takich związkach, których połączył rozsądek. Są przykłady pozytywne, kiedy ludzie jakoś do siebie pasowali i wspólne życie układa im się całkiem znośnie, są jednak przykłady złe, kiedy to lepiej byłoby jeść suchy chleb niż słuchać wiecznych kłótni i narzekań.
Zdarzyło mi się kiedyś mieszkać obok starszego małżeństwa i słyszeć dochodzące przez ścianę awantury i rzucanie mięsem. Sąsiad był już staruszkiem, ale głos miał donośny i potrafił swoją małżonkę wyzwać i kazać się wynosić. Słuchałam i w duchu żałowałam kobiety, która musiała to znosić. Niewiele o tym małżeństwie wiedziałam, jedynie to, że oboje byli wdowcami, kiedy się pobrali. Moim zdaniem nie pasowali do siebie. Podejrzewałam, że prawdopodobnie pobrali się z rozsądku. Sąsiadkę spotykałam często na zakupach, rozmawiałyśmy. Nie narzekała, ale widziałam, że jest nieszczęśliwa. Kiedyś wspomniała, że będąc na cmentarzu na grobie swojej matki, zamarzyła o tym, aby już tam zostać. O Boże! Jak trzeba cierpieć, aby chcieć w ten sposób skrócić swoją mękę – pomyślałam. Widziałam jak podupada na zdrowiu. Nie wiem, jak długo jeszcze się męczyła, była młodsza od męża, więc może go przeżyła, a może nie… Jej przykład jednak nie nastroił mnie optymistycznie do takich rozwiązań, jakie potem zobaczyłam u Irminy.
Wyjść za mąż dla pieniędzy? Nigdy w życiu. Chyba wolałabym żyć o suchym chlebie niż korzystać z czyjejś łaski. Obym nie musiała kiedykolwiek stawać przed takim dylematem.