Archiwa tagu: życie

Jak znaleźć czas DLA SIEBIE

Życie potrafi zaskakiwać i bywa, że stawia przed nami zadania, których nie tylko się nie spodziewaliśmy, ale do których nie jesteśmy przygotowani. I tak stało się ze mną po niedawnej refleksji o tym, że życie czasami bywa znośne.

Kiedy już mi się wydawało, że wszystko mam zaplanowane i poukładane, kiedy postanowiłam ograniczyć aktywność zawodową, aby mieć więcej czasu DLA SIEBIE, los postawił przede mną inne zadania, których podjąć się musiałam i które z mozołem staram się realizować. Opieka nad chorym rodzicem jest zadaniem niełatwym, ale nikt nie ma wątpliwości, że koniecznym. Problem w tym, aby nie dać się obowiązkom wobec innych pochłonąć, aby zostawić dla siebie trochę przestrzeni, taki swój …. kawałek podłogi.

Zostaliśmy tak wychowani, czy nauczeni, żeby dawać z siebie jak najwięcej i w tym dawaniu często o zapominamy o sobie samych, albo nam się wydaje, że myślenie o sobie jest egoizmem. Bardzo trudno tu o balans. Nikt nie mówi, żeby stawiać siebie przed innymi, żeby przestać pomagać, chodzi o równowagę. Pomagam tyle, ile jestem w stanie. Żeby pomagać innym, sama muszę być sprawna, wyspana, wypoczęta, zadbana. Moje życie nie kończy się wtedy, kiedy muszę skoncentrować się na opiece nad kimś bliskim. A takie można odnieść wrażenie, że zafiksowani na życiu innych, przestajemy … istnieć, stajemy się tylko robotami do wykonywania zadań, do ogarniania spraw i problemów. Nie tędy droga, ale trzeba czasu, żeby do tego dojrzeć. Nikt nam nie wskaże kierunku, bo wszystkim dookoła jest wygodnie, kiedy bierzemy na siebie jak najwięcej. Widocznie tyle jesteśmy w stanie udźwignąć – pomyślą, a w tym czasie my możemy sukcesywnie sami siebie pozbawiać radości życia i energii niezbędnej do dźwigania tych wszystkich ciężarów, jakie los na nas zesłał.

Takie dylematy mają szczególnie kobiety, bo to one najczęściej opiekują się chorymi bliskimi, również chorymi dziećmi, bywa że opuszczone przez mężczyznę, muszą radzić sobie z przeciwnościami losu. Jak być dobrą matką, córką, siostrą, opiekunką, nie tracąc jednocześnie z pola widzenia SIEBIE, swoich potrzeb, marzeń, przyjemności? Czy to jest możliwe?

Ta chwila, kiedy miłość jest wieczna…

Zbliża się okres odwiedzania cmentarzy. W tych dniach myślimy o śmierci więcej i częściej. Nasze odejście z tego świata wydaje nam się jeszcze odległe i przecież nie będziemy tego świadomi (świadomi straty), bo świat widziany naszymi oczami zniknie. Po prostu my tego własnego odejścia … nie przeżyjemy, więc nie ma nad czym deliberować.

Nasze myśli biegną do tych wiekowych członków rodziny, których kiedyś stracimy i wielce prawdopodobne jest, że będzie to nie tak bardzo odległa przyszłość.

Pamiętam czas, kiedy opiekowałam się Tatą, wtedy, kiedy już był na etapie powolnego odchodzenia. Trwało to rok…a więc był czas godzenia się z tym, co nieuniknione. Pamiętam, jak bardzo starałam się być uważna i skoncentrowana na „byciu blisko”, wiedziałam, że to może być jeden z ostatnich momentów. Chciałam, aby każda z takich chwil była ze mną jak najdłużej, abym mogła je wspominać i czuć, kiedy Taty nie będzie.

Pamiętam, jak masowałam kręgosłup nieżyjącej już Babci, oczywiście robiłam to nieporadnie, ale z dużym zaangażowaniem, aby ulżyć jej bólowi. I też wtedy mocno koncentrowałam się na tej CHWILI, bo wiedziałam, że kiedyś ten moment będzie do mnie wracał. To jest tak, jakby człowiek chciał tę energię, wynikającą z bliskości z kimś, kogo się kocha „wchłonąć” i żywić się nią wtedy, gdy tych bliskich nam ludzi już nie będzie.
Dotyk, bliskość, zapach, dobre słowo… Nigdy nie wiemy, kiedy tej fizycznej powłoki drugiego człowieka może nam zabraknąć. Trzeba więc z każdej okazji korzystać, póki jest czas. Bo czy da się kochać „na zapas”? Aby wystarczyło na czas, kiedy już nie będzie tych, których kochamy? A może i nas nie będzie, ale wtedy to już nie będzie miało większego znaczenia… Spokojnych refleksji nad grobami bliskich wszystkim życzę…

Żeby być dobrym, trzeba też umieć być złym…

Idąc chodnikiem zdarza mi się wpaść na kogoś, choć próbuję go wyminąć, ja w prawo i on w prawo, a potem on w lewo i ja w lewo, i właściwie już nie da się uniknąć zderzenia… i kto przeprasza? Ja. Dlaczego? Bo jestem z natury miła i uprzejma.

Można być miłym, dobrym, uczynnym, empatycznym, wyrozumiałym, współczującym… Ale w innych okolicznościach można być złym, wściekłym, a nawet agresywnym. Bo życie stawia przed nami różne wyzwania, a nasza dobroć też ma swoje granice. Może warto czasami pokazać pazury, powarczeć… Nadmierna dobroć wobec innym, kończy się tym, że stajemy się niewidzialni, nikt się z nami nie liczy, po prostu przestajemy istnieć. Na temat bycia przesadnie miłym i konsekwencji takiej postawy natrafiłam na stronie selfmastery.pl i przyznam, że odnalazłam w nim wiele elementów, które są mi znane z autopsji.

Staramy się być mili, łagodzimy objawy złości u innych, bo chcemy żeby było fajnie i miło. Ustępujemy, zgadzamy się na wszystko i dbamy o wszystkich, oprócz siebie. Siebie stawiamy na szarym końcu. Dlaczego tłumimy wyrażanie swoich potrzeb, choć przecież je mamy. Kłamiemy i nikt nie wie, czego my sami chcemy. Zakładamy maskę, a w środku cierpimy, bo nie dajemy sobie przyzwolenia na pokazanie prawdziwej twarzy. A jak już czasem wybuchniemy, to dla otoczenia szok, a dla nas poczucie winy, bo to do nas nie pasuje.

Sztuką jest zachowanie równowagi, od bycia przesadnie uległym do wpadania we wściekłość.

Może nam się wydawać, że to straszne być niemiłym, obojętnym, niepomocnym, ale równie straszne jest bycie wykorzystywanym, słabym człowiekiem, tracącym siebie po kawałku. Trzeba zaakceptować swoją ciemniejszą stronę i zacząć z niej korzystać, a więc nauczyć się mówić „nie”. Spróbujmy być mili lub niemili, w zależności od okoliczności. Dajmy sobie wybór. Kiedy uchodzimy za dobrego i miłego człowieka, to cieszymy się sympatią otoczenia. Jednak płacimy za to wysoką cenę, bo stajemy się niewidzialni, a nasze poczucie wartości oscyluje wokół zera. Może lepiej zrezygnować z tych iluzorycznych korzyści, jakie daje bycie zawsze miłym. Trzeba czasem pokazać pazury i zęby, nie czekając na wybuch, który każdemu przesadnie miłemu człowiekowi może się zdarzyć.

Warto zacząć upominać się o to, czego chcemy i przestać czerpać zadowolenie z tego, że jesteśmy zawsze łatwi we współpracy, nie mamy żadnych uwag i nie wyrażamy swoich potrzeb. Dużo miłych osób myśli, że sprzeciw i zdecydowanie będą mieć negatywne konsekwencje, że można być albo miłym albo złym, nic pomiędzy. Problem w tym, że dobrze rozumianym przeciwieństwem bycia miłym wcale nie jest bycie złym tylko bycie równorzędnym i asertywnym. Mili walczą z agresywną częścią siebie zamiast ją wykorzystywać, nie chcą być zagrożeniem dla innych, dbają o to, żeby nikt nie zobaczył ich ciemniejszej strony i nie dowiedział się, że ona w ogóle istnieje, sami też nie chcą jej widzieć. Ale często właśnie tutaj tkwi siła do powiedzenia „nie”.

Chodzi o możliwość mówienia „tak”, kiedy chcemy powiedzieć tak i „nie” kiedy chcemy powiedzieć nie. Do tego potrzebujemy tej mniej zgodnej części siebie w swoim charakterze. Nie chodzi o atak na kogoś, ale o odwagę i zdolność do powiedzenia prawdy na temat tego, co czujemy w danej chwili, o zdolność do powiedzenia „nie” w odpowiednim momencie, zamiast tego całego udawania i okłamywania siebie i innych. Do tego tej ciemnej strony potrzebujemy.

Przeciwieństwem bycia przesadnie miłym nie jest wcale agresja, tylko asertywność, moc bycia tym, kim jesteśmy. Jeśli nie boimy się mówić o tym, czego chcemy to zwiększamy swoje szanse na to, żeby to dostać. Bycie przesadnie współczującym, zgodnym powoduje, że ustępujemy, a potem czujemy się fatalnie. Żeby tak nie było potrzebujemy dostępu do pełnego spektrum zachowań. A więc – bycie uprzejmym i odnoszenie się z szacunkiem do ludzi – tak, bycie popychadłem, zgadzanie się na wszystko wbrew sobie i niekończące się próby zadowalania innych – nie.

To ma bardzo praktyczne zastosowanie. Jeżeli na przykład zamierzamy starać się o awans i podwyżkę, to zamiast być miłym, trzeba się przygotować. Wiedzieć dokładnie, dlaczego właśnie my zasługujemy na awans, móc to uzasadnić i być gotowym, że jeśli nasze oczekiwania nie zostaną spełnione, będziemy musieli tego poszukać w innym miejscu. Jeśli tego nie zrobimy, to czeka nas tkwienie w tym samym miejscu do emerytury, za te same pieniądze i na tym samym stanowisku.

W tym miejscu przychodzi mi na myśl moja 30-letnia koleżanka, która robi zawodowo coś, co jej się nie podoba, ale praca jest w miarę spokojna. Natomiast chciałaby robić coś innego, co oznacza zmianę miejsca pracy (w ramach tej samej firmy), być może na bardziej stresującą, ale też bardziej inspirującą i kreatywną. I stanęła przed dylematem, czy lepiej rzucić się na nową, pociągającą dziedzinę, czy zostać w znanych, ciepłych koleinach zawodowych? Zmiana to niewiadoma, może żałować, ale może uznać to z perspektywy czasu za świetny wybór. Problem w tym, że ona jest miła i poproszona przez szefa swojego działu, aby przemyślała sprawę i została na dotychczasowym stanowisku, bo … jak my sobie bez Ciebie poradzimy, trzeba będzie rozdzielić obowiązki na pozostałych członków zespołu, a to wzbudzi duże niezadowolenie, etc., zaczęła się łamać. I tak szef zagrał na jej poczuciu winy, które zakiełkowało i powoli wydaje owoce, bo początkowo stanowcza zaczęła mieć wątpliwości i już nie wie, czy odejść czy nie.

Wiele osób ma takie wrażenie, że kiedy są mili to są też dobrzy. Ale bycie miłym to wcale nie to samo, co bycie dobrym. Często jest odwrotnie. Próba unikania konfliktów za wszelką cenę, powoduje że nie przeciwstawiamy się nawet wtedy, kiedy trzeba się przeciwstawić.

Wyobraźmy sobie, że nasz przyjaciel stał się narkomanem. Każdy grosz przeznacza na prochy. Jest z nim coraz gorzej. Przychodzi do nas pożyczyć pieniądze, bo wie, że jesteśmy dobrzy, mili i uczynni. Co wtedy robimy? Wiemy, że te pieniądze pójdą na narkotyki, ale on tłumaczy, że to… na jedzenie, bo od dwóch dni nic nie miał w ustach, albo na wyjazd nad morze, bo chce zerwać z nałogiem i potrzebuje uciec. Z jednej strony chcemy mu wierzyć, poza tym jesteśmy przecież przyjaciółmi, jak można odmówić przyjacielowi pożyczki. A co jak mu nie pożyczymy? Wkurzy się na nas, nakrzyczy, pójdzie do kogoś innego, albo ukradnie gdzieś pieniądze i narobi sobie kłopotów. No i pożyczamy te pieniądze, przyjaciel dziękuje, a my nadal mamy wątpliwości, czy zrobiliśmy dobrze. Bo bycie dobrym oznacza czasem postawienie się, szczerość i gotowość do wspierania przyjaciela, a nie jego nałogu.

Znam wiele historii kobiet, które „pomagały” mężom popadać w coraz większe uzależnienie, albo znosiły jego agresję słowną lub fizyczną, właśnie dlatego, że były miłe, dobre i bały się konfrontacji. A tego nie da się uniknąć, jeśli nasze życie ma być autentyczne i chcemy być dobrym człowiekiem. Wiele kobiet zostawało z takim mężem do końca, bo wydawało im się, że tak będzie dobrze, że przecież dobra żona nie może opuścić męża w potrzebie. A te kobiety, którym na skraju wytrzymałości udawało się wyrwać z piekła, miały poczucie winy podsycane przez rodzinę, ale paradoksalnie tylko taka postawa dawała szansę na zmianę.

Znam historię kobiety, która spędziła z alkoholikiem 10 lat, bo była – w swoim przekonaniu – dobra. Kiedy w końcu odeszła, szybko pojawiła się następna „dobra”, tym razem cierpliwości wystarczyło na 5 lat. Kolejnym razem trafił na jakąś „niedobrą”, jak on krzyczał, ona też krzyczała, awantury słychać było w całym bloku. Te „dobre” odchodziły same, a ta „zła” wyrzuciła pana z mieszkania, a on wrócił potulny i przepraszający, bo widział, że z tej kategorii zawodnikiem nie da się tak pogrywać jak z poprzedniczkami. W końcu miał do wyboru, albo leczenie i powrót do małżeńskiego łoża, albo dalsze picie i wypad pod most.

Żeby móc być dobrym trzeba być też zdolnym do walki, do złego, do postawienia się. W przeciwnym razie stajemy się ofiarą tych, którzy nie mają takich dylematów. Uczymy się walczyć po to, żeby nie musieć walczyć, ale kiedy trzeba umiemy się obronić. To od razu zniechęca drugą stronę do walki jak widzi, że podwijamy rękawy. Kiedy umiemy powiedzieć „nie” i  stawiać granice – to powoduje, że często potem nawet nie musimy walczyć. Wystarczy warknąć i zaszczekać, nie trzeba gryźć. Cały świat cierpi na tym, że mili ludzie nie są w stanie powiedzieć „nie” i przeciwstawić się. Jeżeli jesteśmy przesadnie mili przyczyniamy się do tego, że prawdziwi drapieżnicy rosną w siłę i sami też na tym cierpimy.

Zacznijmy od drobiazgów, np. od mówienia prawdy w chwilach, kiedy coś czujemy. Nie mam ochoty pójść do koleżanki na imieniny, bo boli mnie głowa, a poprzednią noc słabo spałam, to nie udaję, że chcę i potem męczę się cały wieczór, bez humoru. Mówię prawdę i nie boję się niezadowolenia, jakie to może wywołać. Z czasem jest coraz łatwiej. Nauczmy się mówić takie rzeczy w taki sposób, który nie jest agresywny ani nie jest przepraszający – jest uprzejmy, ale bezpośredni. Dobra osoba nie musi być miła – warto to po raz kolejny powtórzyć. Dobrze rozwinięty człowiek ma dostęp do swojej agresji i panuje nad nią, ale nie powstrzymując się na siłę i zgadzając na wszystko  Raczej wyraża swoje potrzeby, szczerą chęć albo niechęć do zrobienia czegoś i nie przejmuje się tak bardzo tym, czy się to komuś spodoba czy nie.

Może więc uznać, że agresywna część jest w nas i otworzyć się na nią, nawet jeśli to nie będzie przyjemne i przestać za wszystko przepraszać, nawet za to jak ktoś na nas wpadnie na chodniku. Komunikujmy się krótko i zwięźle, ale kulturalnie i z szacunkiem. Mówmy to, co chcemy powiedzieć,  bezpośrednio. Wyrażanie się jasno i wprost to nie to samo, co nieuprzejmość czy chamstwo. Stawajmy w swojej obronie i przestańmy być tacy cholernie mili. 😉

* * *

Zainteresowanych tematem radzenia sobie z problemem „bycia przesadnie miłym” zachęcam do zajrzenia na stronę selfmastery.pl, z której obszerne fragmenty wykorzystałam przy tworzeniu tego wpisu.

Ostateczna perspektywa, czyli memento mori

Człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny. Umierają wszyscy wokół, tylko nie my. A kiedy nadchodzi nasz czas, jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni. To już koniec? Myślenie o własnej śmiertelności ma dwie strony, dobrą i złą. Zła polega na poddaniu się i nihilizmie. Dobra na uznaniu, że każda minuta, która dzieli nas od tego momentu, może być cenna i na wykorzystaniu jej w maksymalny sposób. Jednak najczęściej wybieramy niemyślenie o śmierci. Zagłuszamy, przykrywamy i spychamy w podświadomość wszystko, co budzi nasz niepokój, a myśli o śmierci należą do tej kategorii. Co zrobić, aby myślenie o śmierci uczynić pożytecznymi, aby myśleć o niej w sposób, który paradoksalnie pomaga żyć, który ustawia nasze życiowe priorytety, który czyni nasze życie lepszym?

O tym, że istnieje coś takiego jak śmierć dowiedziałam się mając 6 lat, kiedy umarła babcia. Pamiętam, bo trumna stała w domu, co robiło wrażenie, zwłaszcza na nas, dzieciach. A potem trzeba było pocałować babcię na pożegnanie w rękę, która była lodowata, przezroczysta, blada. Wiedziałam więc już, że śmierć istnieje, ale nie wiedziałam, że dotyczy również mnie. Ta prawda z kolei dotarła do mnie z całą mocą, kiedy miałam już lat kilkanaście. I chyba nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, aby ta dojmująca i depresyjna myśl o śmierci mną owładnęła, a po prostu tzw. trudny wiek, który u mnie zaznaczył się między innymi rozmyślaniem o kresie życiowej wędrówki.

Potem były lata bujnej młodości i niełatwej dojrzałości, kiedy o egzystencjalnych kwestiach się nie myślało, bo nie było na to czasu. Na szczęście los oszczędzał moich bliskich. I dopiero w wieku mocno średnim zaczęło mi ich ubywać, a i myśli o ostatecznej perspektywie zaczęły coraz natarczywiej dobijać się do głowy prosząc o refleksje. Najpierw były to myśli podszyte strachem, paraliżujące, przygnębiające, a potem człowiek się z nimi oswoił i w jakimś sensie zaakceptował. Pamiętam, jak Tata zbudował pomnik (grobowiec) dla naszej rodziny, czym wywołał niezadowolenie, irytację, popłoch… i pamiętam jacy byliśmy całą rodziną niechętni, żeby ten pomnik obejrzeć. W końcu przełamałam się, choć ten pierwszy raz, kiedy pojechałam go oglądać był szczególnie trudny. Dotarło do mnie, że stoję w miejscu, gdzie sama kiedyś spocznę na wieki, co wydało mi się …straszne, porażające, a teraz wydaje się naturalne. Z czasem i do myśli o tym, i do miejsca przywykłam, tym bardziej od czasu, kiedy doczesne szczątki Taty … zostały tam złożone.

W dzisiejszym świecie śmierć, czyli ta ostateczna perspektywa stała się tematem, przed którym nie sposób uciec, choć robimy wiele, aby myślenie o własnej śmiertelności zagłuszyć, przykryć, schować. O ilu tragediach, wypadkach, katastrofach dowiadujemy się z mediów. Im więcej … trupów, tym większa oglądalność. Ta śmierć, o której dowiadujemy się z newsów, wydaje nam się jednak odległa, jakby nas nie dotycząca. Zawsze jest gdzieś, bliżej lub dalej, ale nas nie dotyka, nawet jeśli umiera ktoś, kogo znamy, to jednak nie my. Żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Umierają i bliscy, i dalsi, a my nadal trwamy na posterunku. Wszystko, co nie jest nami, jest na zewnątrz, jest jakby …oglądanym przez nas filmem. Każdy z nas widzi świat przez swój własny filtr, a to znaczy, że świat każdego z nas jest inny. Nie ma dwóch takich samych. Mamy więc kilka miliardów różnych światów. Odchodząc zabieramy ze sobą „nasz świat”, a ten świat, który zostaje nie jest już nasz, więc czy jest czego żałować i trzymać się tak kurczowo tego życia? Przecież razem z nami odchodzi nasz świat, a skoro jego nie będzie to jakby całego świata nie było, bo przecież nasz świat jest dla nas…. całym światem 😉

A czego najbardziej nam żal, kiedy przychodzi i na nas czas? Ktoś pokusił się spisać te wszystkie refleksje snute na łożu śmierci i powstała książka pełna „niespełnionych marzeń”, tych skoków na bungee, czy wspinaczek na szczyty świata, których się nie zdobyło i nie przeżyło, choć kusiły… Nam, jeszcze żyjącym ma to dać do myślenia, abyśmy zaczęli robić to, czego zaniechania moglibyśmy potem żałować. Coś w tym jest, z pewnością. Sama też czasami myślę, ile rzeczy mnie ominęło, których nie zrobiłam ze strachu. Nie chciałam ryzykować, byłam zachowawcza. Może czasem trzeba było skoczyć głową w dół i poczuć ten lęk. Bo czyż nie jest tak, że jeśli ktoś boi się umrzeć, to boi się też żyć?

Nie wiem, jak często zdarza się innym ludziom myśleć o ostatecznej perspektywie, mnie w drugiej połówce życia zdarza się to dość często. Paradoksalnie myślenie o tym pomaga w wielu życiowych problemach, kiedy stajemy przed jakimś dylematem, kiedy coś nam nie wyjdzie, kiedy coś nas boli…. Wystarczy sobie wtedy wyobrazić nasz koniec, i dość szybko wracamy do pionu, no bo przecież jeszcze żyjemy, jeszcze mamy wpływ na to, co się wokół dzieje, jeszcze nie wszystko stracone. Każda sytuacja z perspektywy śmierci okazuje się być całkiem znośna, a nie tak beznadziejna jak nam się wydawało. Ale niełatwo jest takie podejście osiągnąć. Dla wielu z nas myślenie o śmierci bywa paraliżujące, depresyjne, odbierające chęć do życia. Myślimy, że skoro i tak umrzemy, to jaki sens jest starać się… takie myślenie nachodzi nas zwłaszcza w wieku mocno dojrzałym, kiedy bliżej nam do końca, kiedy już naprawdę niewiele można z tym życiem zrobić, a ostateczna perspektywa wydaje się być bardzo bliska. Poddać się jest zawsze najprościej. Z takim pesymistycznym kierunkiem myślenia trzeba walczyć. Każdy bowiem ma chwile załamania, kiedy nic go nie cieszy, i nic nie mobilizuje. Trzeba to przeczekać, a potem znów podnieść się, a przynajmniej próbować. Zainspirowała mnie koncepcja, aby wykorzystać ostateczną perspektywę do …ulepszenia i zmiany swojego życia, którą znalazłam na stronie selfmastery.pl. Autorka twierdzi, że myśl o śmierci potrafi wzmocnić nasze zaangażowanie w życie, otrzeźwić, obudzić nas na to, co rzeczywiście robimy ze swoim życiem i może być paradoksalnie wzmacniająca, może dodawać nadziei i energii do życia. Ludzie wtedy jaśniej widzą, co jest ważne, co trzeba zrobić, co powinni zmienić w swoim życiu i mają do tego więcej odwagi i chęci.

Jeżeli unikamy myślenia o swojej śmiertelności i śmierci – odbieramy sobie potężne narzędzie do ulepszenia swojego życia. Myśl o śmierci potrafi nam poukładać hierarchię ważności spraw, pozwala nabrać właściwego dystansu, zobaczyć jasno rzeczywistość. To pozwala z kolei do trudnych sytuacji podchodzić spokojniej, z większym luzem, swobodą a to daje większą szansę na powodzenie, na wyjście z tej sytuacji. Po prostu spuszcza z nas trochę powietrza, zdejmuje presję. My w ogóle myślimy, że te wszystkie rzeczy, które robimy i którymi się tak bardzo przejmujemy są takie ważne i niezbędne. Robimy problemy z rzeczy, które być może na łożu śmierci wydadzą nam się nic nie znaczące albo absurdalne. Możemy z tego skorzystać już dzisiaj i złapać ten dystans.

Perspektywa śmierci może dać nam doping do tego, żeby maksymalnie wykorzystać swoje życie. Możemy zyskać więcej nadziei i zbudować dla siebie lepsze życie, skupione na wartościowych dla nas rzeczach. Życie jak byśmy byli nieśmiertelni jest drogą do rozczarowań, do patrzenia na swoje życie z żalem osoby, która sama siebie zawiodła i w pewnym sensie zmarnowała swój czas. Jest mnóstwo rzeczy, które przykuwają naszą uwagę i dosłownie konsumują nasz czas, zbliżając nas do śmierci krok po kroku, mimochodem, bez naszej świadomości i właśnie dlatego potrzebujemy tej perspektywy śmierci jak nigdy wcześniej. Możemy mieć z tego masę korzyści. Jakie one mogą być?

Po pierwsze, pamiętanie o śmierci może nam pomóc w znalezieniu życiowego celu, bo zaczynają nam przychodzić do głowy pytania o ten cel i mamy świadomość, że trzeba się spieszyć z odpowiedzią. Ostateczna perspektywa pomaga też bezbłędnie oddzielić rzeczy ważne od nieważnych. Dzięki temu możemy podejmować lepsze, mądrzejsze decyzje, choćby takie, na co warto przeznaczać swój ograniczony czas a na co nie. Kolejny plus jest taki, że możemy mieć więcej odwagi i śmiałości w dążeniu do naszych marzeń, celów i do realizowania swojego potencjału, bo mamy poczucie, że nie ma czasu do stracenia, a to potrafi bardzo motywować i pomaga dobrać priorytety. Myślenie o śmierci pomaga odrzeć wiele rzeczy z pozorów i pozwala poczuć głębszą więź z innymi ludźmi. Bo jednak śmierć jest tym, co nas łączy, bez względu na to kim jesteśmy, co posiadamy, gdzie mieszkamy. Bez względu na to wszystko i tak umrzemy – każdy. Czy warto więc marnować swój czas na kłótnie, podziały? Czy nie lepiej być bardziej empatycznym i życzliwym, dla innych i dla siebie? Myślenie o śmierci pomaga też w byciu tu i teraz. Uświadamiamy sobie, że ten konkretny moment już nie wróci, konkretny oddech już nigdy się nie powtórzy, że te rzeczy należą do przeszłości.

Myślenie o śmierci powoduje, że możemy czuć wdzięczność, cieszyć się z tego, co mamy, bez względu na to, czy to jest dużo czy mało. Łatwiej nam docenić wszystkie doświadczenia – te dobre a nawet te gorsze, bo jednak żyjemy. A w konfrontacji ze śmiercią wszystko wydaje się paradoksalnie bardziej znaczące i mniej znaczące jednocześnie. Śmierć daje dystans, ale też zbliża nas do życia. I chociaż może brzmi to dziwnie daje radość z tego jak jest – bez względu na to jak jest. Poza tym perspektywa śmierci pozwala nie brać rzeczy tak bardzo do siebie, bo tworzy dystans. To jest nie do przecenienia, bo im więcej wdzięczności tym lepsze życie i tym więcej z życia.

Pamiętanie o śmierci może nam pomóc żyć lepiej, pełniej, odważniej dążyć do tego czego naprawdę chcemy. Może pomóc przetrwać trudne chwile, docenić te dobre i podejmować dobre decyzje w oparciu o to, co jest dla nas ważne. To jest świetne i niedoceniane narzędzie chociaż wiele osób używa go nie tak jak trzeba czyli jako wymówki żeby się wycofać albo nie używa go w ogóle. Ale myślenie o śmierci naprawdę może pomóc. Na pewno pomaga w tym, żeby strząsnąć z siebie strach przed życiem i podejmowaniem odważnych decyzji, pomaga przezwyciężyć wątpliwości i pełniej zaangażować się w życie, jeżeli użyjemy tej perspektywy dobrze.

*

Zainteresowanych tematem ostatecznej perspektywy, odsyłam do strony selmastery.pl, z której sama czerpię pełnymi garściami, i ten wpis też zawiera treści (również cytaty) zaczerpnięte z tej strony. Dokonałam jedynie swobodnej interpretacji tematu i mam nadzieję, że zostanie mi to przez autorkę wybaczone 😊