Archiwa tagu: polityka

Dlaczego przestałam interesować się polityką?

Kiedyś interesowałam się polityką. Rano chłonęłam wiadomości i komentarze z radia, wieczorem poprawiałam telewizyjnych przekazem. W moim mieszkaniu często było słychać jakieś polityczne gadanko. Lubiłam to. Ciekawiła mnie polityczna kuchnia. Chciałam być „na bieżąco”. Odnosiłam wrażenie, że politycy dyskutują, rozmawiają, ale nie ma między nimi negatywnych emocji, dlatego nie czułam po takich debatach frustracji.

Zasady demokracji pozwalają nam wierzyć, że jakiś wpływ na decydentów mamy, choćby raz na cztery lata nasz głos jest znaczący. Czujemy się wtedy przez polityków … dopieszczeni, po prostu ważni.

Wydawać by się mogło, że współczesny człowiek powinien orientować się – co w politycznej trawie piszczy, aby mieć wyrobiony pogląd na różne tematy z czołówek gazet i serwisów informacyjnych. W gronie znajomych można było podyskutować, wymienić poglądy, a nawet się pokłócić, ale … merytorycznie. Zdarzało mi się poddawać w wątpliwość różne opinie, bo nic nie jest dla mnie czarno-białe. Nie jestem fanatyczna w poglądach, każda opcja ma dla mnie wady i zalety. Mam jednak to szczęście, że wciąż głosuję na jedno ugrupowanie, do którego „przywiązałam się” dawno temu, i pomimo zastrzeżeń trzymam się tego samego kierunku.

Dziś nie można o polityce podyskutować bez emocji. Każda opinia może zostać odebrana jako popierająca jedną z opcji.  Przekonałam się o tym  w rozmowie z bliskim znajomym poddając w wątpliwość jakiś „przekaz dnia” serwowany przez jedną ze stron politycznej barykady. Zostałam zapędzona do narożnika osoby popierającej opcję przeciwną, choć to wierutna bzdura. Ja tylko miałam wątpliwości i nie przyjęłam czegoś w ciemno. Takie zachowania i reakcje powodują, że w ogóle nie mam ochoty na wymianę opinii. Obie strony politycznej wojenki mają tu swoje winy, aczkolwiek strona rządząca popełniła grzech pierworodny. To ona wpuściła do życia publicznego „wirusa nienawiści”, choć sama temu stanowczo zaprzecza zrzucając winę na tych … drugich. Na zasadzie – nikt nas nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

Problem ostatnich lat jest taki, że polityka stała się nieczysta, nie obowiązują już żadne reguły gry. Nie ma świętości, nie ma autorytetów, wszystko można zniszczyć i podważyć. Totalna dewastacja, której końca nie widać.

Nikt nie twierdzi, że kiedyś było idealnie. Dużo było niesprawiedliwości i błędów, ale w tamtym świecie i czasie dało się politykę zrozumieć, można było spokojnie słuchać dyskusji o problemach, a teraz mamy jatkę i nawalankę. To tak jakby do stolika przy którym siedzą gracze, dosiadł się człowiek, który wywraca ten stolik twierdząc, że on teraz będzie ustalał zasady tej „gry”. To już przestaje być walka fair, to chaos, oparty na nienawiści. Nie ma nic stałego, wszystko można zmienić na własną modłę.

I dlatego przestałam interesować się polityką, nie słucham radia, nie oglądam programów publicystycznych. Mam ulubioną stację muzyczną, którą serwuje mi miłą dla ucha melodię.

Nie tylko moje zdrowie psychiczne i nastrój na tym zyskują, mam więcej czasu na poszukiwanie ciekawych treści, pozbawionych negatywnych emocji, które w mojej głowie coś budują, porządkują, a nie niszczą i frustrują.

Rysunki polityczne A. Mleczki z „Polityki” zawsze potrafią mnie rozbawić 🙂

Bliscy choć dalecy

Niektóre osoby wzbudzają naszą sympatię od „pierwszego wejrzenia”. A inne wydają się od razu odpychające. Nawet nie musimy kogoś znać osobiście, aby go polubić. Można lubić osoby, których blogi odwiedzamy, choć bywa, że nawet nie wiemy, jak wyglądają. Pomimo to, czujemy bliskość, jakieś mentalne porozumienie, i wydaje nam się, że z każdą z tych osób w tzw. realu złapalibyśmy dobry kontakt.

Moja Babcia mawiała, że dobrze komuś z oczu patrzy, a ja dodam od siebie, że wcale nie trzeba spojrzeć w te oczy, aby czuć bliskość, bo najważniejsze jest przecież … niewidoczne dla oczu. Dotyczy to zwłaszcza osób znanych z mediów, które stają się nam bliskie poprzez twórczość, ale też swoje życiowe doświadczenia, którymi się z nami dzielą. Po prostu są nam bliscy, choć jednocześnie tak dalecy. Mam kilka takich „bliskich” mi osób znanych jedynie z ekranu, do których zaliczam między innymi Mariusza Szczygła. Uwielbiam jego ciekawość świata i ludzi, jego uważność i empatię. Podoba mi się świat widziany jego oczami.

Dobry, wartościowy, autentyczny… brak słów, aby go opisać tak, jak na to zasługuje. Jego życie osobiste, o którymi niewiele wiadomo, nie jest jakieś celebryckie, Żyje w pojedynkę, ale ma wielu przyjaciół. Jedną z jego przyjaciółek była aktorka Zofia Czerwińska, niestety niedawno odeszła. Kiedyś trafiłam na wzmiankę o tym, że jest mocno związany z rodzicami, a może był, bo nie wiem, czy jeszcze żyją. Zaskoczyła mnie informacja o depresji, z którą walczy od ponad 6 lat. Któż by w to uwierzył, taki witalny, radosny, energiczny człowiek? Jak to możliwe? A jednak… wydaje się nam, że ktoś, kto jest wesoły (jakby z natury), pełen życia i wigoru nie może być chory na depresję. Może nadal pokutuje w nas przekonanie, że depresja to tylko taki smutek… z którym można sobie poradzić bez wsparcia medycyny. Sama też jestem obarczona takim stereotypem i ciężko mi się od niego uwolnić. Wydaje mi się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a depresja też, choć choroba, musi mieć swoje źródło, często nie do końca uświadomione. Psychoterapia jest po to, aby to źródło odnaleźć.

Ciekawie o depresji opowiadają dziennikarze, Andrzej Bober i Małgosia Serafin. Ale o tych osobach może innym razem kilka słów napiszę.

Wracając do Mariusza Szczygła, to wywiad, jakiego ostatnio udzielił portalowi noizz.pl zawiera wiele bardzo ciekawych i bliskich mi spostrzeżeń. Oprócz depresji mówi o religijności i Bogu oraz o polityce. Jego poglądy na wiele kwestii podzielam w 100 procentach, jakby były moimi. Pozwolę sobie dokonać skrótu tego wywiadu, z uwzględnieniem tych fragmentów, które są szczególnie ważne z mojego punktu widzenia.

Podobnie jak większość z nas wykorzystał okres pandemii na przeczytanie zaległych książek i obejrzenie filmów, na które nigdy nie miał czasu. Czuł się na tyle dobrze, że zaczął odstawiać tabletki antydepresyjne. Wszystko szło w dobrym kierunku do czasu… wygranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Przypadek? Psychiatra stwierdził, że jeśli depresja gdzieś się czaiła, to wystarczył nawet … wynik wyborów. Wrócił więc do tabletek, bo odnosił wrażenie rozmawiając z ludźmi, że tylko gra przyjemnego gościa i mówi jakieś wesołe rzeczy, a depresja podsuwa zupełnie nie jego myśli, np.: “O! Jakby fajnie było skoczyć teraz z balkonu”. Teraz jest lepiej, ale przydałaby się psychoterapia.

Ciężko przechodzi obecny czas w sferze polityki.

Uważa, że rządzący powielają wszystkie wzorce rodem z PRL: są niby antykomunistami, ale tylko zamienili sierp i młot na krzyż – mechanizmy stosują te same! Najbardziej boli go fakt, że następuje upadek inteligencji jako sposobu bycia, sposobu myślenia. Kiedy obecni notable otwierają usta, można czuć zażenowanie poziomem, który nam proponują. Przypomina to czasy Gomułki, który był cwanym prostakiem i to za jego kadencji, ukuto powiedzenie “dyktatura ciemniaków”.  A teraz historia zatacza koło, a nami rządzi dyktatura ciemniaków. Mieszka dwa kilometry od Pałacu Prezydenckiego, gdzie urzęduje człowiek, który nie jest partnerem dla inteligenta, a co dopiero dla intelektualisty.

Depresja nie ma nic wspólnego z religijnością. Każdy może zachorować, również ksiądz.

Ze swojego życia jest zadowolony, niemniej dostrzega, że jest w nim tzw. pustka po Bogu. Bardzo mi się to określenie podoba, bo dotyczy chyba wielu z nas, którzy zostaliśmy wychowani w wierze katolickiej, a potem zapomnieliśmy o Bogu, albo go nie odszukaliśmy na nowo. Bywa, ze zazdrościmy innym tej duchowości i tego silnego związku ze Stwórcą. Sama słucham czasami na you tubie księdza Adama Szustaka, korzystam z medytacji prowadzonych przez mistyków karmelitańskich i widzę jak liczna jest grupa ludzi, również młodych, którzy takich treści słuchają, modlą się i głęboko wierzą. Nie każdy to potrafi, a może nie każdemu dana jest łaska wiary.

M. Szczygieł kiedyś wierzył, modlił się o coś, by to coś nastąpiło, po czym to następowało. Później szedł do kościoła za to dziękować. Dziś ocenia, że to było takie prymitywne traktowanie Boga i dobrze się stało, że mu to przeszło, bo nie było w tym głębi. Nie przypomina sobie impulsu, który mógł spowodować, że nagle przestał wierzyć. Jak mówi, wiara wyciekła z niego jak z pękniętego naczynia. Pomyślał sobie: „Przecież to jest jakiś rodzaj teatru jednego aktora. I to bez widza”. Przypomina to monodram, tylko czy gdzieś jest widownia? Gdzie jest choć jeden widz?  Może bliżej mu do teisty, bo jest przekonany, że jest coś, co nas przerasta, ale prędzej ten mechanizm wyjaśni nam fizyka kwantowa niż Biblia.

Usiłuje żyć bez Boga sensownie, z zasadami, dobrą drogą próbuje dojść do śmierci. Nie ma tego kogoś, komu mógłby powierzyć swoje myśli, może powierzyć je tylko sobie. Nawet najbliższy przyjaciel nie jest powiernikiem absolutnym, którym dla wielu wierzących jest Bóg. Powiernikiem w jego przypadku jest on sam. Jest w tym też pewne niebezpieczeństwo. Bo można tak funkcjonować do momentu, kiedy nasz mózg nie zacznie szwankować. A on ma swoje ograniczenia, wynikające z chorób typu demencja. I co wtedy? Człowiek przestaje na starość być swoim powiernikiem i już sam na siebie nie może liczyć?

Wiara w Boga to także wiara w nadzieję, “na coś lepszego”, a  on nie przywiązuje do tego, tylko cierpliwie czeka na to, co będzie, na znaki od losu. I wtedy nie jest rozczarowany, kiedy wydarzy się coś złego. Bo na nic nie liczy, nie nastawia się na cokolwiek – ten dystans mu pomaga.

Nie ma też parcia na tworzenie relacji. Musiałby się zakochać, a to jest niezależne od nas – tak samo z wiarą w Boga. To pewna łaska, której możemy dostąpić, ale nie musimy; nie mamy na to żadnego wpływu, to jak życiowa loteria.

Nic dodać, nic ująć. Albo coś się zdarza albo nie, i nie ma znaczenia czy staramy się losowi pomóc, czy nie. On i tak zrobi swoje, nawet wbrew nam samym.

Los chętnego prowadzi, niechętnego wlecze siłą… 😊

Ludzie są różni…

Jak mawiała moja babcia są ludzie i ludziska. Ten podział wyklucza takich, niedookreślonych, czyli większość. Bo czy człowiek może być wyłącznie dobry, albo wyłącznie zły? Zresztą kto ma prawo dokonać takiej oceny i wrzucić konkretnego człowieka do worka z napisem „zły” albo „dobry”. Znane, nie tylko z literatury, są przykłady ludzi, będących z pozoru przykładnymi obywatelami, ojcami i mężami, a okazywało się, że byli zdolni do okrutnych czynów, np. makabrycznych morderstw.

Nie ma czystego dobra i czystego zła. Są tylko złe i dobre czyny. Wśród hitlerowskich oprawców też byli dobrzy mężowe, wzorowi synowie, przykładni ojcowie. Człowiek nie jest jednowymiarowy. Ilu grzeszników nawróciło się, i zostało świętymi. Może do wielkiego dobra zdolni są tylko ci, którzy otarli się o wielkie zło?

W każdym drzemie ta ciemniejsza strona. Większość z nas jednak nie daje jej szans na ujawnienie się, bo kręgosłup moralny, wychowanie, kościół, określają co jest dobre, a co złe, a wielu z nas intuicyjnie to czuje nie potrzebując do tego drogowskazów ani autorytetów. Nie trzeba czytać biblii i chodzić codziennie do kościoła, aby wiedzieć, jaką postawę przyjąć wobec przejawów zła.

Co jednak w sytuacji, kiedy nauczyciel (kurator oświaty z Łodzi) mówi o wirusie LGBT gorszym od koronawirusa, ksiądz arcybiskup Jędraszewski o tęczowej zarazie, a prezydent Polski o tym, że LGBT to nie ludzie, a ideologia? Jeśli człowiek sam nie czuje intuicyjnie, co jest dobre, a co złe, to korzysta z takich „autorytetów”, które mu wskazują „wroga” i dają przekonanie, że on jest po właściwej, tej dobrej, stronie. Przecież słucha katolickiego radia i telewizji, słucha hierarchów, przewodników duchowych, nie wspominając o pewnym zbawcy narodu. Oni są mądrzy, oni wszystko wiedzą najlepiej, trzeba im zawierzyć i iść za nimi, choćby w ogień w obronie … religii i chrześcijańskich wartości.

Wielu ludzi nie stać na pogłębioną refleksję, na własną analizę, na swoje wnioski. Nie stać, bo albo nie mają dostatecznej wiedzy o świecie, albo nie wypracowali zdolności samodzielnego myślenia, albo mają inne życiowe sprawy na głowie, więc brak im czasu na jakąkolwiek autorefleksję. Słucham i czytam ludzi mówiących telewizyjnymi przekazami. Nie mają własnego zdania, nie mają nawet ochoty się nad tym własnym zdaniem zastanowić, bo media dają im gotowy „produkt”, w zależności od tego, po której stronie barykady stoją.

Zostaliśmy podzielenie na dwa nieprzystające do siebie światy. Oba nie są dobre. Choć po obu znajdą się ludzie nie czyniący krzywdy drugiemu człowiekowi.

Zawieszenie tęczowej flagi na figurze Chrystusa przed warszawskim kościołem nie narusza moich uczuć religijnych, ale innych katolików uczucia może naruszać. Dlatego można zapytać, po co ktoś zawiesza flagę tęczową właśnie tam? Bez refleksji, że może nie tędy droga. Wzajemne oskarżanie i prowokowanie nakręca spiralę niezrozumienia i podziałów. Jedni zrobią „strefę wolną od LGBT”, a inni w odwecie będą zawieszać przed kościołem tęczowe flagi albo niszczyć samochody z hasłami, którym się przeciwstawiają. Podejrzewam, że Chrystus nie miałby nic przeciwko tęczowej fladze na swoim pomniku. Prędzej zrezygnowałby z samego pomnika. Symptomatyczne w tym kontekście są również ostatnie słowa papieża Franciszka: Bóg nie potrzebuje być przez nikogo broniony i nie chce, aby Jego imię było używane do terroryzowania ludzi. Proszę wszystkich o zaprzestanie używania religii w celu budzenia nienawiści, przemocy, ekstremizmu i ślepego fanatyzmu.

Stwierdzam ze smutkiem, że niewielu z nas, stać na pogłębioną refleksję wobec problemów współczesnego świata, i tych prawdziwych, i tych sztucznie wykreowanych. Przyjmujemy na wiarę poglądy innych i ich interpretacje, bo tak wygodniej. Wielu z nas czyta wyłącznie tytuły, albo nagłówki artykułów, i już wiemy, co myśleć na dany temat. Nasze myślenie, zgodne z naszymi przekonaniami, z naszymi politycznymi poglądami, opiera się na tym, co dostajemy na tacy od podobnie myślących. Korzystamy z mediów, których przekaz uznajemy za właściwy. A potem posługujemy się gotowymi zwrotami i wyrażeniami, które zapadły nam w pamięć.

Wszystko odbywa się zgodnie z powiedzeniem, jeśli nie jesteś z nami, to jesteś przeciwko nam… Ja nie muszę być z nikim, nie chcę być ani po jednej, ani po drugiej stronie. Wolę być po stronie dobrych uczynków, a przeciwko przejawom zła. Nie chcę nikogo przekonywać do swoich racji, i nie chcę być przez nikogo przekonywana do jego punktu widzenia, choć nie unikam rozsądnych argumentów z różnych stron.

Ktoś powie, że to postawa strusia chowającego głowę w piasek, że jak jest „wojna” to trzeba po którejś stronie stanąć. Nie zgadzam się. Nie ma wojny, to sztucznie wykreowany konflikt służący niektórym partiom politycznym do podgrzewania atmosfery, do antagonizowania, dzięki czemu powiększają grono swoich zwolenników i mogą dzierżyć władzę. Społeczeństwo, które jest zgodne, bez konfliktów, nie popiera ekstremistów, a oni są po każdej ze stron.  Może to naiwne, ale takie społeczeństwo mi się marzy.

W swojej naiwności poszłabym jeszcze dalej i nawoływała do stosowania w praktyce biblijnego zwrotu „zło dobrem zwyciężaj”, jednak po pierwsze, czy to „zło” , które jedna strona uważa za zło, jest nim w istocie? A czym miałoby być „dobro”, skoro ci, którzy mienią się obrońcami wiary i wartości, posługują się językiem nienawiści do drugiego człowieka? Czy coś da się zrobić w sytuacji, kiedy nastąpiło zatarcie kryteriów dobra i zła?

Mam nadzieję, że może kiedyś…